Advertisement
Menu

Finał jak Bóg przykazał

Czy kiedyś było lepiej? Panie, no pewno, jeszcze jak! Nie to co tera…

Foto: Finał jak Bóg przykazał
Luka Modrić. 40 milionów, by zamaskować wstyd. (fot. Getty Images)

Za komuny to każdy miał pracę, państwo sponsorowało wywczas, a młodzież w szkole czuła respekt wobec nauczycieli, bo jak nie, to najpierw linijką po łapach, a w domu jeszcze poprawka od matki z ojcem pasem po dupsku. Towaru w sklepach to może i nie było dużo, ale za to dobrej jakości, nie to, co te dzisiejsze wędliny, co świecą w ciemności. A jak już człowiek miał fajrant, to i wódki się napił, i w karty pograł. A dzisiej? Dzisiej to ludzie nawet rozmawiać ze sobą nie potrafią. No chyba że siedząc w tych ustrojstwach co to od których oczu oderwać nie mogo. W piłce, panie, to nie było tylu tych zagramanicznych, same chłopaki stąd, się człowiek chociaż jakoś identyfikować mógł. A tera to tylko kasa, pisanki na skórze i fiu bździu przeciąg w głowie. A i w Superpucharze Hiszpanii, panie, to grał tylko zdobywca Pucharu Hiszpanii i mistrz. A tera to Arabi przyszli, zabrali i pozmieniali. 

Nie nam oceniać, czy idealizowanie przeszłości i skrajnie konserwatywne podejście jest tym jedynym właściwym, choć podejrzewamy, że mimo wszystko nie. Z jednej strony można odnieść wrażenie, że gdyby zachować ten „klasyczny” i hermetyczny sposób myślenia, to być może nie powstałoby fame MMA, była partnerka Arkadiusza Milika nigdy nie przeprowadziłaby transmisji live z robienia owsianki, a do zostania idolem przyszłości narodu i nabijania po brzegi kieszeni nie wystarczyłoby ładnie się pomalować czy zamieszczać w Internecie treści uważanych przez zdrowo myślący element społeczeństwa za patologiczne. Obierając inną perspektywę, moglibyśmy jednak dojść do wniosku, że nadal tkwilibyśmy w głębokim średniowieczu, prali w rzece, używali kobiet jako robotów kuchennych zdolnych do prokreacji i palili ludzi na stosie za uprawianie czarów. 

Nie ulega wątpliwości, że Superpuchar Hiszpanii w Arabii Saudyjskiej to bardzo dobitny dowód na to, że sport jest dziś w największej mierze po prostu biznesem. Przeniesienie rozgrywek na obcą ziemię, spod której tryska ropa, jest oczywistym skokiem na kasę, na jaki zgodziły się wszystkie strony. Zrobimy miniturniej, co roku będą brać w nim udział cztery zespoły, w tym zawsze Real i Barcelona, najczęściej także Atlético i jeszcze ten czwarty, który w zasadzie nikogo nie interesuje, no ale musi być parzyście. Trudno też nie odnieść wrażenia, że w nowej formule Superpucharu Hiszpanii wycięte zostało to, co stanowiło jego kwintesencję. Nie licząc bowiem przypadków, w których mistrzostwo i krajowy puchar zdobywała ta sama drużyna, a podstawienie wicemistrza było najbardziej logicznym z rozwiązań, sedno rozgrywek stanowiło skonfrontowanie triumfatorów obu krajowych rozgrywek. 

Wykastrowanie superpucharu z jego głównej idei w praktyce sprawiło, że po odświeżeniu formuły Saudyjczycy (z przerwą na turniej w Sewilli z racji na pandemię) dostawali najczęściej to, czego w rzeczywistości chcieli najbardziej, czyli Klasyków. Cały absurd do tej pory polega jednak na tym, że nie licząc dzisiejszej konfrontacji, tak naprawdę tylko raz mogło dojść (ale nie doszło) do sytuacji, w której po trofeum faktycznie sięga zdobywca któregoś z krajowych pucharów. W pierwszej edycji w sezonie 2019/2020 w finale mierzyły się ze sobą trzeci zespół La Ligi (Real) z wicemistrzem (Atlético). Rok później w stolicy Andaluzji był to finalista pucharu (Athletic) i wicemistrz Hiszpanii (Barcelona). W kolejnym sezonie w szranki stanęli wicemistrz (Real) i finalista Copa del Rey (Athletic). Dopiero w zeszłym roku szansę na grę w bezpośrednim starciu o Superpuchar Hiszpanii miała drużyna, która coś wcześniej wygrała, ale Królewscy koniec końców polegli w finale z wicemistrzowską Barceloną.

Teraz, przy piątym podejściu, dochodzi poniekąd do dziejowej sprawiedliwości i konfrontacji mistrza Hiszpanii z triumfatorem Pucharu Króla. Nawet konserwatywne umysły mogłyby się poczuć w tym momencie usatysfakcjonowane, gdyby – no właśnie – do starcia doszło na ojczystym gruncie. Tak czy inaczej, do wywiezienia rozgrywek poza granice zdążyliśmy się w większości już chyba mimo wszystko przyzwyczaić. Mało tego, zaryzykujemy stwierdzenie, że nabrały one wręcz pewnego zauważalnego prestiżu. Jeśli uważacie, że mamy zakrzywioną percepcję (a w zasadzie autor tekstu ma), krzyczcie, ale mimo oczywistych motywów finansowych wycieczek do Arabii Saudyjskiej, turniej ten zyskał na znaczeniu w porównaniu z letnim dwumeczem uchodzącym często jako zwieńczenie przedsezonowych przygotowań w przeddzień startu ligowych zmagań. 

Zwłaszcza w tym roku widać, że uczestnicy miniturnieju poważnie podchodzą do sprawy. Składa się na to co najmniej kilka okoliczności. Pomijając już wspomniany fakt, że w finale wreszcie doczekamy się potyczki mistrza ze zwycięzcą pucharu, czego przecież przed rozpoczęciem rozgrywek nie można było w ciemno zakładać, warto zauważyć, że w zasadzie wszyscy uczestnicy mieli swoje powody, by superpucharu nie traktować wyłącznie w kategoriach wciśniętej na siłę petrowycieczki na Bliski Wschód. Osasuna stała przed szansą na sięgnięcie po pierwsze trofeum w swojej historii, dla Atlético i Barcelony eskapada do Rijadu była/jest idealną okazją do wyplatania się ze spirali wątpliwości, Real Madryt natomiast chce w bezpośrednich konfrontacjach z odwiecznymi rywalami naprężyć muskuły i narysować linię, której Los Colchoneros i Blaugrana dla własnego dobra mają nie przekraczać podczas dalszych zmagań na ligowym poletku. 

Choć w półfinale z Atlético nie można było powiedzieć, że Real swoim napinaniem bicepsa wystraszył rywala zza miedzy, to jednak zdołał wyznaczyć pewną granicę. Po jednym z najbardziej emocjonujących starć w ostatnich kilku miesiącach Królewscy po dogrywce okazali się lepsi i zasłużenie awansowali do finału. Zespół Ancelottiego zdołał tym samym wyciągnąć ostatnie fragmenty ciernia tkwiącego w sercu po przegranych w bardzo lichym stylu ligowych derbach oraz zagwarantować sobie owianą legendą psychologiczną przewagę przed pozostałymi dwiema potyczkami trójmeczu z Atleti. Jedyną rzeczą, jaka może martwić po tym triumfie jest tak naprawdę postawa Kepy, który nie popisał się zwłaszcza przy trzecim golu. Poza tym wiedzieliśmy jednak taki Real, jaki lubimy – intensywny, uparty i będący w stanie sprostać każdej przeciwności losu. To zdecydowanie nie byli Królewscy, którzy mogliby sugerować, że Superpuchar Hiszpanii jest wyłącznie niepotrzebnym przerywnikiem w trakcie sezonu. 

Dzisiejszego wieczoru również nie zabraknie motywujących w oczywisty sposób bodźców. I nie chodzi wyłącznie o to, że –  uwaga, kontrowersyjne treści – Klasyk jest zawsze Klasykiem. Przy okazji tej potyczki trudno bowiem nie przypomnieć sobie kilku ostatnich konfrontacji z Barceloną. A miały one najróżniejsze odcienie. W kontekście tego meczu naturalną koleją rzeczy przed oczami staje nam obraz nędzy i rozpaczy, jaki Królewscy zaserwowali w zeszłorocznym finale Superpucharu Hiszpanii. Później przyszła jeszcze ligowa porażka po zwycięskim golu Kessié w doliczonym czasie, która jasno dała do zrozumienia, że mistrzostwo może i jeszcze uda się zdobyć, ale na pewno nie w tym sezonie. Następnie karta się odwróciła. Bo o ile kolejne spotkanie również zakończyło się naszą porażką, o tyle wygrany 4:0 rewanż na Camp Nou w Pucharze Króla przeszedł do historii. Pod koniec października tego roku znów byliśmy górą, pokonując Katalończyków na Stadionie Olimpijskim 2:1 po dublecie Jude'a Bellinghama. Mamy więc zarówno motyw niewyrównanych rachunków, jak i pokazania rywalowi, jak wiele może zmienić się w ciągu roku i wcale nie chodzi tu wyłącznie o ustawienie na boisku. 

Xavi na przedmeczowej konferencji stwierdził, że jego zespół pozostanie wierny cruyffizmowi i że niezasłużone zwycięstwa Barcelonie przytrafiają się w przybliżeniu raz na dwieście meczów. Jeśli chodzi o nas, lubimy ładny styl, ale w sumie w ciemno wzięlibyśmy odwrócenie proporcji i wygrywanie zasłużenie w jednym meczu na dwieście (rzecz jasna bez pomocy sędziów), o ile tylko prowadziłoby to do zapełniania gabloty trofeami. Don Emilio wówczas i tak powiedziałby swoje i wszyscy byliby zadowoleni. Czy byliśmy właśnie złośliwi? A i owszem. Ale przecież przed Klasykiem chyba trzeba czasami trochę sztucznie podgrzać atmosferę, prawda?

* * *

Finałowy mecz Superpucharu Hiszpanii na Al-Awwal Park w Rijadzie rozpocznie się dzisiaj o godzinie 20:00, a w Polsce będzie można obejrzeć go na kanale Eleven Sports 1 w serwisie CANAL+ Online.

Z ofertą bukmacherską Superbetu na ten mecz można zapoznać się w tym artykule.
SUPERBET to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!