Białe i czarne serce
Historia Giovanniego Agnellego
Rodzina. Nie ma innej drużyny na świecie związanej z nią mocniej niż Juventus. Nazwisko Agnelli ma takie samo znaczenie dla Starej Damy jak dla Turynu. W najbliższą sobotę Juve zagra z Realem Madryt w finale Ligi Mistrzów. „To są prawdziwe derby Europy". W ten sposób takie starcia określał Giovanni Agnelli (12.03.1921-24.1.2003), L'Avvocato, suweren w cieniu. Jego brat Umberto był twarzą rodziny od spraw klubu, ale nic nie działo się bez zgody Gianniego (sam był prezesem między 1947 a 1954 rokiem), wnuka Giovanniego, który założył koncern FIAT i dzięki któremu w latach 20. rodzina związała się z klubem.
Dla L'Avvocato Real Madryt zawsze był obiektem fascynacji. „Drużyna Puskása i Di Stéfano zawsze pozostanie niezwyciężona. Oglądałem, jak tworzy się ten wielki zespół. My zdobywaliśmy wtedy pięć mistrzostw z rzędu, ale oni zgarnęli pięć Pucharów Europy z rzędu. Oglądałem tworzenie tej drużyny i widziałem jej zmierzch, gdy przegrała w 1964 roku w finale z Interem”, opowiadał przed finałem w Amsterdamie w 1998 roku.
Ten podziw dla Realu sprawił, że na zawsze zapamiętał jeden mecz: triumf Juventusu w Madrycie w ćwierćfinale Pucharu Europy w sezonie 1961/62. W pierwszym starciu Di Stéfano doprowadził do wygranej Królewskich. Wydawało się, że jest po dwumeczu, ale Juve Paroli podbiło stolicę Hiszpanii po golu Sivoriego, ulubieńca Agnellego. „To wiąże się jednak też ze złym wspomnieniem, trzecim meczem w Paryżu”. Dodatkowe starcie Real wygrał 3:1, ale spotkanie zostało zapamiętane przez ostry atak Santamaríi i Felo na Charlesie, który musiał dograć starcie kulejąc. Do tego doszedł faul Casado na Stacchinim, przez który Juve kończyło mecz praktycznie w dziewiątkę. Hiszpanie awansowali do półfinałów, a we Włoszech do dzisiaj wielu pyta, co stałoby się, gdyby Stara Dama była w pełni zdrowa i miała szansę na normalną walkę do samego końca.
Nieudany transfer Di Stéfano
Omar Sivori i Michel Platini byli nabytkami, które napełniły Angellego największą radością. Żałował jednak przy tym przepuszczenia szans na pozyskanie Maradony i Di Stéfano. La Saeta Rubia zawsze była na jego ołtarzyku i nigdy nie pogodził się, że nie doszło do operacji, która dla niego była klarowna. „Naprawdę tego żałuję najbardziej”, opowiadał w 1997 roku w wywiadzie dla L'Espresso. „Jego rodzina pochodziła z Capri. Nasz człowiek. Dowiedziałem się, że jest na rynku i zadzwoniłem do Carletto Leviego. Powiedziałem, żeby sprzedał Ricagniego i kupił Di Stéfano. Jednak on wolał Real, bo jego żona mówiła po hiszpańsku. Inne legendy? Nigdy nie interesowaliśmy się Pelé. Cruyffem już tak, negocjowaliśmy, ale powstrzymał nas limit obcokrajowców”. A kim był Don Alfredo dla Giovanniego Agnellego? „Myślę o nim i przychodzi mi na myśl ktoś, kto był niepokonany”.
Agnelli miał swój kwartet najlepszy ekip w historii: Juventus, Real, Ajax i River Plate. Królewscy byli dla niego taką atrakcją, że w marcu 1996 roku nie mógł odmówić sobie przyjazdu na mecz na Santiago Bernabéu. Rozgrywano wtedy ćwierćfinał, a on był w Paryżu. Poprosił o pomoc rząd, bo doszło wtedy do zmiany władzy i były to niespokojne dni po odrzuceniu socjalistów. Dochodziło do zamachów i zabójstw. Z lotniska rodzinę Agnellich wiozło pięć opancerzonych Lancii. Na spotkanie przylecieli Giovanni, jego brat Umberto i wnuki Giovanni Alberto oraz Andrea (obecny prezes klubu). Juventus przegrał 0:1, ale odrobił straty w rewanżu i awansował. To było trzecie starcie Włochów z Hiszpanami w Pucharze Europy i pierwsze zwycięstwo Starej Damy.
Był „dziesiątką”
Dla Agnellego futbol był zabawą. Sprowadzał zawodników, którzy przypominali mu jego samego w młodości. Na boisku uwielbiał się kiwać i walczyć. Dlatego gardził ekspertami i nudnymi dla niego analitykami, którzy według niego nie potrafili zrozumieć, że futbol to rozrywka. W Juventusie zakochać miał się już w wieku 4 lat, gdy jego ojciec Edoardo zabrał go na trening drużyny. Ten romans trwał do ostatniego dnia jego życia.
W pewnej epoce przygotowania do sezonów rozpoczynały się zawsze w ten sam sposób w Villar Perosie w Piemoncie. Tam znajdowała się letnia rezydencja Agnellich i do lat 80. centrum treningowe Juve. Symboliczna ceremonia rozpoczęcia sezonu zawsze była taka sama: przylot Don Giovanniego helikopterem, sparing pierwszego zespołu z młodymi rezerwami, spotkanie z kibicami, podpisywanie gadżetów i konferencja prasowa.
Cardiff będzie w sobotę miejscem najlepszego meczu, jaki mógł wymyślić Agnelli. Był on obecny na finale w 1998 roku i nie skarżył się na bramkę Mijatovicia ze spalonego: „Wynik jest sprawiedliwy. Wygrywa ten, kto znajduje gola”. Z Amsterdam Areny wyszedł cztery minuty przed końcem spotkania.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze