Advertisement
Menu
/ relevo.com

„Lekarz powiedział mi, że taka sytuacja zdarza się raz na 10 000 przypadków… i że ja byłem tym jednym przypadkiem”

Daniel García Ortega udzielił wywiadu Relevo. Jego życie zmieniło się ponad 15 lat temu, gdy – mając wszystko, by odnieść sukces w drużynach młodzieżowych Realu Madryt – doznał tzw. triady (zerwanie więzadła krzyżowego przedniego, więzadła pobocznego strzałkowego, ścięgna podkolanowego oraz uszkodzenie obu łąkotek), co zmusiło go do zatrzymania się.

Foto: „Lekarz powiedział mi, że taka sytuacja zdarza się raz na 10 000 przypadków… i że ja byłem tym jednym przypadkiem”
Daniel García Ortega. (fot. Relevo)

Trudno znaleźć twoje zdjęcia w Google… Pewnie wiele osób cię nie zna i nie wie, kim jesteś.
Nazywam się Daniel García Ortega i byłem wychowankiem Realu Madryt od drużyny Alevínu A aż do zespołu C, grającego w trzeciej lidze. Zakończyłem tam swoją przygodę z klubem w wieku 21 lat.

Wspominasz ten okres jako szczęśliwy czas?
Oczywiście, że tak, to był szczęśliwy czas. Pamiętam go doskonale, bo zaczynałem w alevines w Torrejón de Ardoz, a potem trafiłem do Realu Madryt… Klub tworzył drużynę na turniej w Brunete, zbierając najlepszych chłopców z całej wspólnoty autonomicznej Madrytu. W pewnym momencie na treningach w Alevínu A było nas 30–35. Stopniowo selekcjonowano zawodników, aż zostali ci, na których postawił klub. Ostatecznie nie zagrałem w Brunete, bo wybrano tylko 15 zawodników, ale rok później zostałem w drużynie Infantilu B.

Lewy obrońca, skrzydłowy… Bycie wszechstronnym może być zaletą albo przekleństwem.
Zaczynałem jako lewoskrzydłowy, czasem grałem też jako ofensywny pomocnik. Dopiero w Juvenilu B nastąpiła zmiana. W Madrycie są lepsze i gorsze sezony – jeśli trener cię lubi, grasz dużo, jeśli nie, to praktycznie nie wychodzisz na boisko. Miałem dobre lata, jak w Infantilu B, a okres w kadetach też nie był zły. W Juvenilu C regularnie dostawałem szanse, ale w Juvenilu B, gdzie trenerem był chyba Nebo Miličić… praktycznie nie grałem. Aż w końcu lewego obrońcę z naszej drużyny, Roberto Toribio, przeniesiono do Juvenilu A i wtedy usłyszałem: „Będziesz grał na lewej obronie”. Nigdy wcześniej tam nie występowałem, ale udało mi się dobrze zakończyć sezon.

Nigdy nie pomyślałeś, że lepiej byłoby odejść z Madrytu, by grać więcej? To był czas, kiedy młodzi piłkarze przygotowywali się do przejścia na zawodowy poziom…
Jasne, ale kiedy masz 15–16 lat, to miejsce, w którym chcesz być i gdzie widzisz dla siebie największe szanse na rozwój, to Real Madryt. Każdy chłopak z Madrytu, a nawet z całej Hiszpanii, marzy o grze w młodzieżówce Los Blancos i daje z siebie wszystko na każdym treningu, w każdym meczu…

Z rezerwowego do czołowego lewego obrońcy – jak to się stało?
Sezon w Juvenilu B skończyłem jako lewy obrońca, ale nie wiedziałem, co będzie dalej. Pod koniec rozgrywek klub zbierał wszystkich zawodników – wtedy jeszcze nie było miasteczka sportowego w Valdebebas, więc spotkania odbywały się na Bernabéu. Każdy wchodził pojedynczo z ojcem, matką albo kimś innym, niektórzy mieli już nawet agentów, mimo że mieli 14–15 lat. Wtedy kierownictwo akademii ogłaszało, kto zostaje, a kto odchodzi. Jeśli miałeś sezon, w którym mało grałeś, mogłeś spodziewać się, że nie zostaniesz. Ostatecznie grałem sporo jako lewy obrońca, ale musiałem nauczyć się tej pozycji sam. To nie jest proces, w którym ktoś cię prowadzi za rękę – musisz walczyć, uczyć się na treningach. Wyszło dobrze, więc zostałem i trafiłem do Juvenilu A, gdzie trenerem był Alejandro Menéndez. Przychodził po dobrym sezonie w Celcie. Wtedy do zespołu dołączyli też m.in. Alberto Bueno i Juan Mata z Juvenilu B.

Postawiono na tamten zespół, prawda?
Tak, chciano zbudować mocny skład. W okresie przygotowawczym byłem w świetnej formie, wszystko mi wychodziło na lewej obronie, choć dopiero co zmieniłem pozycję. Sam nie mogłem w to uwierzyć. Miałem jeden z tych sezonów, kiedy wszystko idzie po twojej myśli – rajdy na skrzydle, dokładne dośrodkowania, byłem odpowiedzialny za stałe fragmenty gry… Musiałem przebiegać całe boisko na prawą stronę, żeby wrzucać piłki lewą nogą, bo tego chciał trener. To był fantastyczny rok, a my zdobyliśmy mistrzostwo Hiszpanii w kategorii Juvenilu A. W składzie mieliśmy takich zawodników jak Granero, Mata, Lora, Alberto Bueno, Adán…

A szkoła? Trudno to było pogodzić? Musiałeś z czegoś zrezygnować.
Starałem się uczyć, bo klub zwracał na to uwagę, zwłaszcza od kadetów wzwyż. Niektórzy trenerzy nawet sprawdzali nasze oceny, bo chcieli, żebyśmy się uczyli. Ale kiedy trafiasz do Juvenilu A albo drużyny grającej w trzeciej lidze i trenujesz rano, to jest trudno. Udało mi się skończyć szkołę średnią, ale później już z nauki zrezygnowałem.

To właśnie w Juvenilu A, w meczu z Mallorcą, wszystko się zmieniło.
Skończyliśmy mistrzostwa Hiszpanii i zaczynał się Puchar Króla. Wtedy dostałem powołanie do reprezentacji Hiszpanii U-19 na turniej eliminacyjny do mistrzostw Europy, które miały się odbyć w Polsce. Turniej odbywał się w Torrevieja i było to dla mnie ogromne zaskoczenie, bo nigdy wcześniej nie byłem powoływany do żadnej kategorii wiekowej kadry. Zazwyczaj w reprezentacji działa to na zasadzie ciągłości – chłopcy wyróżniający się w drużynach U-14 czy U-15 trafiają później do U-17, U-19, a potem U-21. Dla mnie był to pierwszy raz. Pamiętam, że było to pod koniec maja, graliśmy ze Szwecją, Cyprem i Niemcami, a ja byłem już uznawany za lewego obrońcę.

Po powrocie z turnieju eliminacyjnego, z którego awansowaliśmy na mistrzostwa Europy – później moi koledzy je wygrali – wróciłem do klubu 30 maja, a mecz z Mallorcą odbył się 4 czerwca. Kontuzja wydarzyła się właśnie 4 czerwca 2006 roku, zaraz po tym, jak przeżyłem coś, co wydawało się spełnieniem marzeń. Każdy, kto gra w piłkę i przeszedł przez akademie, wie, że powołanie do reprezentacji to coś wyjątkowego – wychodzisz na boisko, słyszysz hymn, spotykasz kolegów z innych czołowych drużyn. W tamtym czasie grali tam Piqué, Granero, Adán, Javi García, Mata, Crespo… Słyszałeś o nich, bo mówiło się o tych, którzy się wyróżniali, a nagle jesteś jednym z nich.

Wracasz z tego pięknego momentu do meczu z Mallorcą w ćwierćfinale Pucharu Króla Juvenilów. Pierwszy mecz na wyjeździe przegraliśmy 1:2, ale ja nie mogłem zagrać, bo byłem na turnieju eliminacyjnym. Rewanż odbywał się w Valdebebas, a ja wyszedłem w pierwszym składzie. W 60. minucie poszła długa piłka, którą pozwoliliśmy odbić się na lewej stronie. Wyskoczyłem, żeby ją wybić, ale gdy lądowałem, postawiłem stopę na murawie, a Crespí, prawy obrońca Mallorki, wpadł na mnie spóźniony i dosłownie zmiótł moje kolano. W momencie wiesz, że to coś poważnego, że doznałeś bardzo groźnej kontuzji i nie możesz kontynuować gry. Zniesiono mnie na noszach… [zerka na swoje lewe kolano i kładzie na nim rękę]. Noga zostaje całkowicie wygięta, nie możesz jej wyprostować i czujesz niewyobrażalny ból. Po dziesięciu minutach ból trochę ustępuje, ale kolano jest zablokowane, od razu zaczyna puchnąć – to okropne uczucie.

Wiedziałeś, że to poważne, ale czy mogłeś sobie wyobrazić, że aż tak?
Nie miałem pojęcia, co mi się stało – czy to więzadła, czy coś innego. Nigdy wcześniej nie miałem poważnej kontuzji, jedynie skręcenia kolana i kostek. Nikt nie spodziewał się, że to będzie aż tak poważne. Okazało się, że doznałem tzw. triady – zerwałem cały aparat boczny, ścięgno podkolanowe, więzadło poboczne strzałkowe, więzadło krzyżowe przednie, a do tego uszkodziłem obie łąkotki. Kolano było kompletnie zniszczone.

Pierwszy rezonans od razu wykazał, że to bardzo poważna sprawa. Ja tylko myślałem o tym, żeby się wykurować, bo za 20 dni miałem jechać na mistrzostwa Europy do Polski. Noga była unieruchomiona w szynie, ale nawet wtedy, kiedy próbowałem ją lekko obciążyć, miałem wrażenie, że kolano nie ma żadnej stabilności, że działa jak źle ustawiona korba… Wtedy dotarło do mnie, że to koniec, że nie pojadę na turniej.

Kiedy w końcu usłyszałem diagnozę i dowiedziałem się, jak poważny jest uraz… To było strasznie trudne. Czujesz, że wszystko się wali. Masz mnóstwo myśli w głowie. Całe życie walczyłeś, przechodziłeś przez kolejne szczeble akademii, a mimo to zawsze musiałeś konkurować z kolegami z drużyny, żeby się wyróżnić. Chciałeś spełnić marzenie, grać w Primera División, żyć z piłki… I nagle zdajesz sobie sprawę, że to wszystko przepadło. W momencie, gdy byłeś najbliżej celu – kiedy czułeś, że możesz wskoczyć na poziom Segunda División, że może zadzwoni pierwszy zespół albo Castilla – wszystko znika.

Jak zaczyna się rehabilitacja po takiej kontuzji?
Powiedziano mi, że to bardzo poważny uraz, rzadko spotykany i że nie można operować całego kolana jednocześnie, bo byłoby to zbyt ryzykowne. Dlatego zdecydowano się na operację w trzech etapach. Najpierw naprawiono część zewnętrzną – odbudowano więzadło poboczne strzałkowe i ścięgno podkolanowe, żeby ustabilizować kolano. To miała być pierwsza operacja. W drugiej fazie planowano osteotomię, aby skorygować szpotawość kolana i zmniejszyć obciążenie, bo przy takim ustawieniu nogi staw mógłby cierpieć. Dopiero na końcu planowano operację więzadła krzyżowego. Potem miało się okazać, czy wszystko będzie dobrze i czy będę mógł wrócić do gry.

I jak poszło?
Najpierw zrobiono operację części zewnętrznej – wszystko poszło dobrze. Trzy miesiące w gipsie, potem rehabilitacja. W Realu Madryt ogromnym plusem jest to, że operują cię i już następnego dnia zaczynasz rehabilitację – codziennie rano z fizjoterapeutami, bo każda drużyna ma swoich specjalistów. Wtedy byłem już w trzeciej lidze, lekarze byli cały czas na bieżąco, więc proces przebiegał sprawnie. Ale moja rehabilitacja miała przygotować mnie na kolejną operację – osteotomię. W trakcie zabiegu miała zostać wstawiona mała klinowa wkładka w kości piszczelowej, aby skorygować szpotawość kolana. Podczas tej operacji pojawiły się jednak poważne komplikacje. Kiedy się obudziłem, lekarze i mój ojciec byli przy mnie i usłyszałem: „Mamy problem”. Okazało się, że mam zablokowaną tętnicę i żyłę podkolanową. Zrobiono mi dodatkowe badania, wykonano cewnikowanie, ale było jasne – pojawił się skrzep i trzeba było natychmiast przeprowadzić kolejną operację, tym razem naczyniową, aby wykonać bypass zarówno tętnicy, jak i żyły.

Nie mogłem uwierzyć w to, co się dzieje. Miałem już dość pecha, a teraz znowu musiało trafić na mnie. Alfonso del Corral, który operował mnie wspólnie z doktorem Vaquero, powiedział mi, że taka sytuacja zdarza się raz na 10 tysięcy przypadków… I że ja byłem tym jednym przypadkiem. Po osteotomii trafiłem od razu na stół operacyjny na zabieg naczyniowy – pięć godzin operacji tego samego dnia. Cały plan rehabilitacji runął, bo ten zabieg był bardzo delikatny, a proces dochodzenia do zdrowia musiał być prowadzony niezwykle ostrożnie. Przez długi czas brałem leki przeciwzakrzepowe i wszystko przebiegało powoli, bo rana musiała się całkowicie wygoić. A przecież wciąż miałem zerwane więzadło krzyżowe i uszkodzone łąkotki, którymi również trzeba było się zająć.

Od operacji naczyniowej i osteotomii do momentu, gdy mogłem zacząć normalnie truchtać, minął prawie rok. Po półtora roku lekarze zaczęli zastanawiać się, czy uda się uniknąć operacji więzadła krzyżowego – niektórzy zawodnicy o silnym umięśnieniu nóg mogą funkcjonować bez niego, jeśli odpowiednio wzmocnią mięśnie czworogłowe i tylne uda. Przez wiele miesięcy trenowałem dwa razy dziennie – w siłowni i na boisku – próbując wzmocnić kolano, żeby uniknąć kolejnego zabiegu. W końcu wróciłem do treningów z zespołem w trzeciej lidze, ale szybko zauważyłem, że kolano się nie trzyma, że nie jestem w stanie normalnie grać. Zacząłem myśleć o tym, jak stawiać nogę, jak lądować po wyskoku – zamiast instynktownie walczyć o piłkę, cały czas miałem w głowie kolano. Wtedy wiedziałem, że nie jestem w pełni sprawny.

Udało ci się w końcu przełamać ten strach przed walką o piłkę, starciami, strzałami głową?
Właśnie o to chodzi – kiedy przestajesz myśleć o kolanie i zaczynasz po prostu grać, wtedy wiesz, że wracasz do formy. Ale ja poczułem lekkie przemieszczenie w kolanie. Od razu powiedziałem lekarzowi: „Kolano mi ucieka, nie daje rady…”. Wtedy klub zdecydował się wysłać mnie do Stanów Zjednoczonych na operację więzadła krzyżowego. W Hiszpanii, po komplikacjach podczas osteotomii, nie chcieli ryzykować, a w 2008 roku w USA stosowano inne techniki chirurgiczne. Powiedziano mi, że tam mogą przeprowadzić operację bez zagrożenia dla mojego bypassu naczyniowego. Pojechałem do Pittsburgha, gdzie przeszedłem operację więzadła krzyżowego. Już następnego dnia zaczęła się rehabilitacja. Wszystko było bardzo dobrze zorganizowane – miałem lekarzy i fizjoterapeutów tylko dla siebie. W Realu Madryt, jeśli doznajesz kontuzji, klub dba o twoją rehabilitację na najwyższym poziomie.

Leczenie przebiegło pomyślnie, wróciłem do treningów i czułem się dobrze, ale nigdy już nie byłem w pełni sobą. Byłem zawodnikiem szybkim, zwinnym, dynamicznym, a po trzech latach przerwy trudno było to odzyskać. Mogłem grać, ale to już nie było to samo. Nadszedł mój ostatni sezon w Realu Madryt, byłem już po pełnej rehabilitacji. Klub powiedział mi, że zobaczy, jak się czuję do grudnia, zanim zdecyduje, czy zgłosi mnie do rozgrywek trzeciej ligi. Trenowałem normalnie, robiłem wszystko jak dawniej… Ale w grudniu klub podjął decyzję – nie zgłosił mnie do rozgrywek. Powiedziano mi, że jestem zdrowy, ale minęły już trzy lata i pojawiło się wielu młodych zawodników, którzy wchodzili do zespołu z ogromnymi ambicjami. Klub powiedział mi, że to koniec – że rozwiązują kontrakt. Tak zakończyła się moja przygoda z Realem Madryt. Klub poinformował mnie, że są inne zespoły zainteresowane moimi usługami, więc trafiłem do Colmenar Viejo.

Zacząłeś widzieć światełko w tunelu?
Tak. W styczniu trafiłem do Colmenar Viejo, grałem dobrze, strzelałem gole jako lewy obrońca… Trenerem był Sergio Piña, który wcześniej był asystentem w Infantilu B Realu Madryt. Czułem się dobrze, trenowałem na wysokim poziomie, wszystko szło w dobrym kierunku. Ale musiałem się przyzwyczaić do zupełnie innej rzeczywistości – w Madrycie trenowaliśmy rano, a tutaj treningi odbywały się wieczorami, o 20:30. Dojazdy też były trudniejsze, bo pochodziłem z Torrejón de Ardoz, a Colmenar Viejo było dość daleko. Spotkałem jednak innych chłopaków, którzy również wcześniej grali w akademii Realu. W pewnym momencie, podczas meczu z Rayo Vallecano, wyskoczyłem do główki, a przy lądowaniu poczułem lekki dyskomfort. Okazało się, że to niewielkie skręcenie więzadła pobocznego piszczelowego w lewym kolanie – tym samym, które już wcześniej było poważnie kontuzjowane. Trafiłem pod opiekę lekarzy i fizjoterapeutów Hiszpańskiej Federacji Piłkarskiej, ale tak naprawdę byliśmy zdani na ubezpieczalnie.

Nie miałeś ochoty po prostu się poddać? Kolejna kontuzja po wszystkim, co przeszedłeś…
Wiedziałem już, że tu chodzi o coś więcej – o moje zdrowie. Udało mi się przejść rehabilitację, byłem w dobrej kondycji, wróciłem do treningów, ale nie zdążyłem już zagrać, bo sezon się kończył. Klub chciał przedłużyć ze mną kontrakt na kolejny rok, ale po tej kontuzji podjąłem decyzję – to koniec. To było już czyste cierpienie. Moje ambicje nie zakładały gry w trzeciej lidze. Po wszystkim, co osiągnąłem, po tym, że trafiłem do reprezentacji Hiszpanii, czułem, że mogłem być zawodowym piłkarzem. Ale wszystko poszło w zupełnie innym kierunku. Moje kolano mówiło mi: „Nie damy rady, nie możemy już grać, bo w końcu skończysz jako kaleka”. Zrozumiałem, że nie osiągnę poziomu, o jakim marzyłem. Kochałem futbol, ale musiałem podjąć decyzję dla własnego dobra. I nie chodziło tylko o mnie – cierpiała moja rodzina. Mama, tata, dziewczyna (dziś moja żona), brat… Oni wszyscy przeżywali to razem ze mną. Psychicznie byłem wykończony – miałem dni, w które nie chciałem nawet iść na trening czy rehabilitację. W końcu powiedziałem sobie: „Dosyć, kończymy z tym. Czas na normalne życie”. Myślę, że to była najlepsza decyzja.

Mówiliśmy o tym, jak kontuzje wpłynęły na twoją karierę, ale co z psychiczną stroną tego wszystkiego?
Szczerze? Mogę powiedzieć, że były momenty, w których mogłem wpaść w depresję. Może nie zdawałem sobie z tego sprawy, ale miałem dni, kiedy czułem się świetnie, a inne, kiedy nie chciałem nawet jechać do Valdebebas. Zwłaszcza po operacji bypassu – to było po prostu pasmo nieszczęść. Zastanawiałem się: „Po co to wszystko? Po co ten cały wysiłek, ta rehabilitacja? Jaki to ma sens?”. Często ludzie wokół ciebie – rodzina, przyjaciele – mówią: „Dasz radę, wrócisz”, ale nie rozumieją, że twój umysł też ma swoje granice. Były dni, w które nie mogłem tego udźwignąć.

Pamiętasz jakiś szczególny moment, który najbardziej cię dotknął?
Tak, jeden bardzo mocno utkwił mi w pamięci. Wiedziałem już, jak poważna jest moja kontuzja, ale musiałem czekać, aż obrzęk zejdzie, zanim można było mnie operować. Noga była unieruchomiona, ale jeszcze nie byłem po zabiegu. Oglądałem wtedy mistrzostwa Europy U-19. Śledziłem cały turniej, a przed wylotem drużyny do Polski odwiedziłem kolegów w Las Rozas, zjadłem z nimi obiad… Ale kiedy już siedziałem w domu i turniej się zaczął, uderzyło mnie to: „Miałem tam być. Powinienem tam grać…”.

Drużyna awansowała do kolejnych rund, cieszyłem się, ale w głębi duszy… [wzdycha] Dotarli do półfinału, potem do finału. Oglądałem ten mecz z rodzicami w domu. Kiedy wygrali mistrzostwo Europy, zaczęli świętować… Wstałem i powiedziałem, że wychodzę na spotkanie ze znajomymi. Ale nie umówiłem się z nikim. Po prostu musiałem wyjść. Mieszkaliśmy na czwartym piętrze bez windy, więc powoli schodziłem po schodach z kulami. Wyszedłem na spacer, usiadłem na ławce w parku i po prostu potrzebowałem chwili dla siebie. Zastanawiałem się: „Dlaczego to przydarzyło się akurat mnie?”.

Moi koledzy właśnie zdobywali mistrzostwo Europy, a ja siedziałem tam, ze świadomością, że kontuzja, którą miałem, mogła skończyć się jeszcze gorzej – mogłem już nigdy nie chodzić normalnie. To był bardzo trudny moment. Trzeba mieć naprawdę mocną psychikę, żeby się po czymś takim podnieść.

Czy w końcu udało ci się w pełni zaakceptować to, co ci się przytrafiło?
W tamtym momencie nie miałem nawet czasu, żeby to wszystko przetrawić, bo obudzili mnie z tą informacją. Wyszedłem z sali pooperacyjnej po osteotomii, otworzyłem oczy i pomyślałem: „Dlaczego tu jest tyle osób?”. Próbowali mi wyjaśnić, co się stało, ale przecież nie miałem pojęcia o kwestiach naczyniowych – dopóki sam nie doświadczyłem tego na własnej skórze. Powiedzieli mi, że trzeba wykonać cewnikowanie, bo jeśli nie zdecyduję się na operację, a skrzep pozostanie, to może być bardzo niebezpieczne. Może przedostać się do serca i spowodować zawał, albo jeśli przemieści się w górę, mogę stracić nogę. To była nagła sytuacja, miałem tylko dziesięć minut na podjęcie decyzji. Wszystko działo się tak szybko… Ale widziałem, jak poważna jest sytuacja. Nie było wyboru. Byłem pełnoletni, więc musieli mnie obudzić, żeby wszystko wyjaśnić i żebym podpisał zgodę na operację. Potem od razu zabrali mnie na kolejny zabieg, który miał przeprowadzić chirurg naczyniowy, doktor Leal Monedero, w klinice Ruber.

Nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji, dopóki nie usłyszysz: „Jeśli cię nie zoperujemy, możesz stracić nogę”. To był najgorszy moment w moim życiu, gorszy niż sama kontuzja. Bo kiedy przechodzisz rehabilitację, mimo wszystko masz poczucie, że robisz postępy, że idzie ku lepszemu. A tutaj nagle znowu zaczynasz wszystko od zera i nawet nie wiesz, kiedy (i czy w ogóle) wrócisz do pełnej sprawności. Powiedzieli mi, że uraz jest tak poważny, że mogę stracić całą funkcjonalność kolana, że trzeba być niezwykle ostrożnym. Operacja trwała pięć godzin, a potem przez długi czas musiałem leżeć nieruchomo, z nogą uniesioną, żeby wszystko mogło się prawidłowo zagoić. W końcu chodziło o tętnice i żyły… To było straszne. Byłem kompletnie załamany.

Czy mając 18 lat, można podjąć właściwą decyzję, gdy chodzi o tak poważne sprawy?
Powiedzieli mi wprost: „Albo operujemy cię natychmiast, albo nie możemy zagwarantować, że nie będzie konieczna amputacja nogi”. Co miałem zrobić? Powiedziałem: „Operujcie mnie”, bo co innego mogłem powiedzieć? Nikt nie tłumaczył mi żadnych innych opcji. Nie znałem się na medycynie ani na urazach kolana – wszystko, co wiem, to to, co sam przeszedłem i co mi mówili lekarze. Nie mogłem dyskutować i proponować innych rozwiązań. Więc po prostu powiedziałem: „Dobrze, uśpijcie mnie znowu, róbcie, co trzeba, niech się dzieje, co ma się dziać”. To było jak zły sen. W tamtym momencie myślałem: „To się nie dzieje naprawdę, to jest tylko jakaś część narkozy, zaraz się obudzę i wszystko będzie w porządku…”.

W momencie kontuzji zaczyna się etap, w którym pojawiają się agenci, sponsorzy, marki… Czy ciebie też to dotyczyło?
Nigdy nie miałem agenta. Na spotkania w klubie chodziłem z ojcem. Kiedy pod koniec sezonu zawodnicy mieli rozmowy z klubem, ja zawsze szedłem tam z nim. Ale kiedy zaczynasz się wyróżniać, grasz w młodzieżowej reprezentacji Hiszpanii, zdobywasz młodzieżowe mistrzostwo Hiszpanii z Realem Madryt… zaczynają się pojawiać menedżerowie. Przychodzili, przedstawiali się, dawali mi buty: „Proszę, Ortega, to dla ciebie, graj w nich”. Wręczali swoje wizytówki, zapraszali na spotkania. Niektórzy mówili wprost: „Mam informacje, że w przyszłym sezonie możesz przejść do innego klubu, może Valladolid, może gdzie indziej…”. Patrząc na to z perspektywy czasu, widzę, że to był czysty biznes. Przychodzili ludzie, którzy mnie nie znali, ale zachwalali mnie, mówiąc, jaki jestem świetny. Chcieli mnie przekonać, żebym podpisał z nimi kontrakt, licząc, że jeśli kiedyś trafię na wysoki poziom, oni będą mieli swój udział w mojej karierze.

Po kontuzji wróciłeś do gry, ale czułeś, że nie jesteś już tym samym zawodnikiem. Jak trudno było ci to zaakceptować?
Bywały dni, kiedy czułem się świetnie i mówiłem: „Jestem w świetnej formie”, ale były też takie, kiedy myślałem: „Nie mogę nawet normalnie chodzić…”. Czasem tak bardzo przeciążałem kolano, że wracałem do domu i czułem, że coś jest nie tak. Ale następnego dnia znów trenowałem, próbowałem wrócić do siebie. Jednak w końcu zaczynasz sobie uświadamiać, że to już nie jest to samo. Widziałem, że nie jestem tak szybki jak kiedyś. Niby mówili mi, żebym się nie bał, ale nieświadomie ciągle się ograniczałem. Mój ojciec zauważył, że zawsze lądowałem na prawą nogę, hamowałem prawą, unikałem starć na lewej stronie… Robiłem to automatycznie, bo bałem się, że jeśli znów coś się stanie, to będzie koniec.

Dziś młodzi zawodnicy mają agentów coraz wcześniej, ale też coraz częściej doznają poważnych kontuzji…
To wynik ogromnych wymagań, jakie stawia się im w akademiach. Myślę, że może mieć to związek. Nie znam realiów innych szkółek, bo całą swoją młodzieżową karierę spędziłem w Realu Madryt, ale tam presja była nieustanna. Rywalizujesz nie tylko z przeciwnikami, ale i z własnymi kolegami z drużyny. Odsetek zawodników, którzy trafiają do pierwszego zespołu, jest bardzo niski. To tylko garstka. Twoi koledzy są kolegami, ale jednocześnie rywalami. Każdy chce grać, bo jeśli grasz, masz większe szanse, by zostać w drużynie na kolejny sezon. Dlatego walczysz o swoje miejsce, dajesz z siebie więcej niż inni, bo chcesz usłyszeć: „Zostajesz na następny rok”.

To może prowadzić do sytuacji, w której 14- czy 15-letni chłopcy przeciążają swój organizm i wykonują wysiłek ponad własne możliwości.
Dokładnie. Ja doznałem kontuzji w wieku 19 lat, ale wcześniej przeszedłem przez lata intensywnych treningów i meczów – bez chwili wytchnienia. A przecież mówimy o dzieciach. Jestem pewien, że w mniejszych klubach presja nie jest aż tak duża. Tutaj musisz być w najwyższej formie przez cały czas, bo jeśli nie jesteś, w weekend zagra ktoś inny i nikt nie będzie ci tłumaczył dlaczego. To trudne, bo nikt nie przygotowuje 13-latka, który właśnie przeżył największą radość swojego życia, podpisując kontrakt z Realem Madryt, na to, że może nie grać. Psychicznie to ogromne obciążenie… [wzdycha] W końcu to jeszcze dziecko, które wraca do domu ze łzami w oczach. W akademii grają tylko najlepsi, nie ma podziału na równe minuty dla wszystkich. Nie każdy jest gotowy na taką presję. Wielu chłopaków nie dotarło na najwyższy poziom nie dlatego, że brakowało im talentu, ale dlatego, że nie byli wystarczająco silni psychicznie. Ci, którzy dochodzą do piłki zawodowej, oprócz tego, że mają talent, muszą być bardzo mocni tutaj [wskazuje na głowę]. To naprawdę trudna droga.

Twój syn, póki co, wybrał tę samą ścieżkę co ty – gra w piłkę [w kategorii prebenjamín]. Słyszałem, że wychowałeś się w rodzinie, gdzie wszyscy byli za Atlético…
[śmiech] Tak, to prawda, moja żona, brat, ojciec… wszyscy kibicują Atlético. Ale nie było z tym żadnego problemu – kiedy jesteś w akademii Realu Madryt, to jesteś częścią Realu Madryt. Uwielbiam piłkę nożną, oglądam mecze Realu, śledzę dużo futbolu, ale chodzę też na mecze Atlético. Mój syn jest kibicem Atleti – idzie na stadion w szaliku, w koszulce… ma swój świat.

A teraz jak się czujesz? Udało ci się „wybaczyć” piłce?
Pod względem sprawności fizycznej czuję się dobrze. Nadal uprawiam sport, kiedy mogę – gram w padla na własnym poziomie, trochę się ruszam… Ale piłki nożnej nie tknąłem od momentu, gdy zakończyłem karierę w wieku 21 lat. Może raz czy dwa zagrałem z kolegami, kiedy miałem 24 lata, ale to wszystko. Nie wróciłem na boisko. Z synem, kiedy wychodzimy na podwórko czy do parku, bawię się z nim piłką, bo sprawia mu to radość. A ja lubię widzieć, jak się śmieje. I to zabawne, bo piłka nożna zawsze była moją pasją, ale nigdy nie czułem potrzeby, żeby wrócić do gry. Oglądam mecze, lubię być na stadionie, ale… nie, nie wróciłem. Nie wiem, czy to strach, czy zwykłe lenistwo, czy może coś w rodzaju relacji miłość-nienawiść. Nie chcę już grać w piłkę. Nie chcę wracać.

Na koniec opowiedz nam jeszcze anegdotę o Messim.
W kadetach Messi nie grał w lidze, tylko w turniejach, gdy Barcelona jeździła na różne imprezy… W półfinale jednego z nich mieliśmy z nimi mecz i wszędzie słychać było tylko: „Messi to, Messi tamto…”. Prowadziliśmy chyba 1:0, a w drugiej połowie wszedł na boisko i… robił dokładnie to, co widzieliśmy później w telewizji. Brał piłkę i pum, pum, pum – mijał wszystkich jak chciał. Ostatecznie przegraliśmy 1:2. Nie pamiętam dokładnie, kto strzelał gole, ale od razu było widać, że on jest inny. Wystarczyło jedno zagranie, żeby pomyśleć: „Matko, ten chłopak jest o krok przed resztą”.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!