Advertisement
Menu

Koniec długiej drogi

Skoro nareszcie nadszedł ten dzień, zaczniemy od tego, co najważniejsze.

Foto: Koniec długiej drogi
Fot. Getty Images

4-3-3 czy 4-4-2? Rodrygo czy Valverde? Próba prowadzenia gry od samego początku czy jednak spokojne wyczekiwanie i zadawanie ciosów w konkretnych momentach? Camavinga w 60. minucie czy może lepiej dopiero na kwadrans przed końcem podstawowego czasu gry?

Niech kamieniem rzuci ten, dla kogo kwestie te nie są przed wieczornym starciem z Liverpoolem absolutnie kluczowe.

Rzucamy więc. Mocno i bez wahania.

Niech wszyscy fani piłkarskiej planszy i miłośnicy taktycznych niuansów nam wybaczą, ale mamy to kompletnie gdzieś. Naczytaliśmy się wystarczająco dużo na tego typu tematy, gdy Real dogrywał sobie jeszcze na spokojnie ligę. Dziś natomiast obchodzą nas tylko czyste emocje. Narracja towarzysząca paryskiemu finałowi jest bowiem absolutnie niepowtarzalna.

Finał ten może zakończyć pewien może nie chudy, ale na pewno mało wyrazisty i niezbyt płomienny etap Realu Madryt. Etap, który paradoksalnie rozpoczął się w zasadzie od największego wyczynu, jaki widział współczesny futbol. Gdy Królewscy w Kijowie po raz trzeci z rzędu triumfowali w Lidze Mistrzów, dotykaliśmy wszyscy nieba. Po opadnięciu euforycznej chmury mogło jednak do nas mniej lub bardziej intensywnie docierać to, że przecież tak dobrze nie może być zawsze. Zwłaszcza po tym, co niedługo po ostatnim gwizdku przed mikrofonami zaczęli mówić Cristiano Ronaldo i Gareth Bale.

Słowa Portugalczyka i Walijczyka w rzeczy samej stanowiły zwiastun lawiny. Mało kto mógł jednak przypuszczać, że spadnie ona tak szybko i zostawi po sobie równie trwałe skutki. W krótkim czasie klub opuścili wspomniany Cristiano i Zidane. W atmosferze skandalu drużynę przejmował Julen Lopetegui, który potem został szybciutko pogoniony. Również wymieniony już Gareth Bale, zamiast stać się liderem, zaliczył spektakularny zjazd. Niech najlepiej sytuację Realu Madryt w tamtym czasie zobrazuje fakt, że drużynie, która dopiero co dokonywała niemożliwego, miała w zamyśle opierać grę na Isco. Jak zapewne pamiętacie lub się domyślacie, nic z tego nie wyszło.

Tak oto przez niemal cztery lata szukaliśmy. Nie zawsze wiedzieliśmy, czego dokładnie, ale szukaliśmy. Solari nie okazał się drugim Zidane'em, ale też trzeba przyznać, że na pewno starał się, jak mógł. Sam Zizou wracający na białym koniu mimo bodaj najdziwniejszego mistrzostwa w historii klubu również w końcu doszedł do wniosku, że na dłuższą metę nie jest już w stanie więcej zdziałać. Real dwukrotnie odpadał w Lidze Mistrzów na etapie 1/8, raz zaś doszedł do półfinału, gdzie jednak Chelsea – jakkolwiek okrutnie to zabrzmi – pokazała nam, na ile faktycznie było nas na tamtą chwilę stać. Choć na pewno nie staliśmy się z dnia na dzień popychadłem Europy, to jednak Superpuchar Hiszpanii czy nawet covidowe mistrzostwo nie były w stanie przekonać nas jednoznacznie, w którą stronę zmierzamy i dokąd tak naprawdę chcemy dojść.

Tym bardziej możemy być dzisiaj dumni, że do finału najbardziej prestiżowych rozgrywek Europy wracamy bądź co bądź stosunkowo szybko. Cykl zaś zamyka się może nie w tym samym miejscu, ale meczem z tym samym przeciwnikiem. Do tej ponownej konfrontacji z The Reds nie doszłoby jednak, gdyby nie szereg wszelkiej maści czynników, który po trzech latach poruszania się nieraz po omacku, naprowadził nas nareszcie na właściwe tory.

Przepis na – nie napiszemy jeszcze, że na sukces – ogarnięcie tego bałaganu był jednak zupełnie nieoczywisty. Choć chyba wszyscy wspominaliśmy Carlo Ancelottiego z rozrzewnieniem, to jednak jego powrót na Bernabéu spotykał się ze skrajnymi reakcjami madridismo. Z zespołu przed sezonem odeszli też Sergio Ramos i Varane, co początkowo wydawało się nieprawdopodobnym ciosem w serce zespołu. Niepowodzeniem zakończyła się także desperacka próba wyciągnięcia z PSG Kyliana Mbappé (miłego urządzania złotej klatki, Kapitanie Chorągiewko!), przez co z założenia jedynym groźnym ogniwem w ataku pozostać miał Karim Benzema, któremu towarzyszyć miał tuzin nijakości, dziesięć gramów parodii oraz 18 golfowych dołków (czyżby inspiracja do późniejszego numeru na koszulce?). Jedynego realnego wzmocnienia można było upatrywać w Davidzie Alabie. Nawet sprowadzenie tak utytułowanego gracza nie mogło mimo wszystko zasiać w nas pełnego spokoju po pożegnaniu z Ramosem. W ostatniej chwili przyszedł jeszcze Eduardo Camavinga, ale jego transfer słusznie należało postrzegać bardziej jako inwestycję w przyszłość.

Trudno było wówczas założyć, że w zasadzie każdy z wyborów okaże się tak trafiony. Ancelotti sprawił, że na grę Real Madryt po długim czasie wreszcie dawało się patrzeć. Włoch poukładał sobie wszystko po swojemu i nawet w bardziej wrażliwych momentach nie ulegał presji i nie szukał kwadratowych jaj. Konsekwentnie robił swoje i poza kilkoma wkalkulowanymi wpadkami nie tracił kontaktu z ziemią. Po Ramosie i Varanie nikt dziś nie płacze, a wręcz panuje przekonanie, że pożegnanie z nimi nadeszło w samą porę. Współpraca Alaby i Militão wygląda bowiem nieraz tak, jak gdyby obaj wychowywali się pod jednym dachem. Benzema stwierdził z kolei, że nie daruje sobie braku Złotej Piłki w gablocie, a Vinícius element komediowy porzucił na rzecz stania się jednym z najefektywniejszych graczy w Europie (silna konkurencja ze strony Huberta Adamczyka). Camavinga z kolei stale udowadnia, że jest w stanie dać zespołowi wiele tu i teraz. Tak oto na kilka kolejek przed końcem rozstrzygnęliśmy kwestię mistrzostwa oraz zameldowaliśmy się w Paryżu. Tylko Bale dalej woli machać kijem, ale i ten proceder zostanie już zaraz ukrócony.

Sama droga do dzisiejszego finału była natomiast przeżyciem tak surrealistycznym i nieprawdopodobnym, że w zasadzie trudno ująć słowami to, co działo się w naszych głowach. W każdym z kolejnych rewanżowych starć fazy pucharowej Królewscy byli najbliżej udzielenia nam odpowiedzi na pytanie nurtujące ludzkość od wielu dziesięcioleci: „Jak wygląda życie po śmierci?”. To, co zwłaszcza Benzema, Courtois i Rodrygo wyczyniali w chwilach, gdy grabarz miał już szpadel napełniony piachem, wydawało się mniej wiarygodne niż serwisy informacyjne jednej z państwowych stacji. Niezależnie od ostatecznego rozstrzygnięcia, obrazki te pozostaną w naszej pamięci już chyba na zawsze.

Nie brakuje rzecz jasna takich, którzy będą starali się nas deprecjonować, którzy będą wytykać, że w fazie pucharowej przegraliśmy łącznie trzy mecze i zagraliśmy dobrze po zebraniu wszystkiego do kupy może ze 45 minut. Szczerze mówiąc, tego typu głosy obchodzą nas niczym kolor skarpetek, jakie mieliśmy na sobie przed tygodniem. Trzeba było nas dobić i teraz nie jęczeć. Nie nasz problem, że nikt nie potrafił tego zrobić.

Dziś trzeba postawić tylko i aż ten ostatni krok. Wiemy już teraz, że te wszystkie remontady i tak będziemy wspominać z wypiekami na twarzy. Jakże pięknym zwieńczeniem tego szaleństwa byłby jednak wygrany finał… Nie obrazilibyśmy się, nawet gdyby ułożył się on po naszej myśli nieco szybciej niż przed 91. minutą.

* * *

Finał Ligi Mistrzów z Liverpoolem rozpocznie się o 21:00. W Polsce można obejrzeć go na Polsat Sport Premium 1 na platformie CANAL+ Online i TVP 1.

Finałowy mecz można też wytypować w FORTUNA. Kurs na wygraną Królewskich wynosi aż 3,65.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!