„Robinho zrobił ze swojej piwnicy mały klub nocny”
Royston Drenthe obchodzi dziś 33. urodziny. To najlepsza okazja na to, by przypomnieć tę niezwykle barwną postać, której kariera – niestety jednoznacznie – nie poszła tak, jak mogliśmy oczekiwać w 2007 roku, gdy przechodził do Realu Madryt za 14 milionów euro.
Fot. Getty Images
Gdy miał dziewiętnaście lat, na jego nogach pojawiły się tatuaże. Nastolatek dopiero co zadebiutował w Feyenoordzie, a zaczynał pierwszy sezon w profesjonalnym futbolu z rozbawionym klaunem na lewej łydce i płaczącym klaunem na prawej. „Teraz się uśmiechaj, płacz później”. U lewonożnego zawodnika można dostrzec pozytywny obrazek. Wiedział jednak, że w przyszłości mogą pojawić się niepowodzenia.
Wówczas młody piłkarz prezentował dość niezwykłe podejście, pokazując ambicję, ale też ostrożność, a może nawet dojrzałość. Drenthe mówi, że wytatuowane obrazki były impulsem, ale nie treść przesłania. „Musisz być realistą. Zawsze”. Wkrótce sztuka na jego ciele okazała się prorocza. Jego kariera przyniosła mnóstwo wzlotów i upadków. Tusz wysechł, ale w jego życiu pojawiło się mnóstwo powodów do uśmiechu. Wywalczył miejsce w pierwszym składzie Feyenoordu, a meczem z PSV, gdy po zanotowaniu asysty biegał w jedną i drugą stronę jak oszalały i wreszcie padł ze skurczami, zaskarbił sobie niezwykłą sympatię kibiców.
Dzięki takiej grze i takiemu zaangażowaniu miał miejsce w składzie Holandii na Mistrzostwa Europy do lat 21 w 2007 roku. Wraz z kolegami sięgnął po tytuł, a nagroda dla najlepszego zawodnika turnieju trafiła właśnie do niego. Jego nazwisko już wtedy widniało w notatniku każdego szanującego się skauta w Europie.
– W pewnym momencie usłyszałem, że interesuje się mną 16 klubów. Rozmawiałem z prezesem Barcelony, Joanem Laportą, czy Peđą Mijatoviciem, dyrektorem sportowym Realu Madryt. Czułem się, jakbym poznał wszystkich wysoko postawionych działaczy w każdym klubie. Większość z nich oferowała pięcioletni kontrakt na mniej więcej takich samych warunkach – mówił po latach.
Na dalszą perspektywę niż reszta patrzyła Chelsea, która zaoferowała mu pozostanie w Rotterdamie na kolejny sezon, ale Drenthe się nie zawahał.
– Gdy dowiedziałem się o zainteresowaniu Realu Madryt, podjąłem decyzję. Jako dzieciak byłem zafascynowany wszystkim, co działo się w klubie. Splendor wokół Realu, taki jak w filmie „Gol!”, był czymś, czego chciałem być częścią. Natychmiast poczułem się tam jak u siebie. Wszyscy mnie ciepło przyjęli. Guti był od razu bardzo w porządku, a to nie byle kto. To legenda. Nawiązałem dobre stosunki z Robinho tuż po tym, jak tam przybyłem. Czasem chodziłem do jego domu, w którym ze swojej piwnicy zrobił mały klub nocny.
Wejście w nowy świat było szybkie i na boisku, i poza nim. W 24. minucie jego debiutu w oficjalnym meczu na Santiago Bernabéu Drenthe minął zawodnika Sevilli i posłał bombę w stronę bramki rywala. Piłka odbiła się od poprzeczki, ale wpadła do bramki, choć… odbiła się od poprzeczki jeszcze raz. Tak mocne było to uderzenie. Świat poznał wtedy jego nazwisko, a oczekiwania Bernabéu natychmiast urosły do niebotycznych rozmiarów.
– To była magia. Mieliśmy wielu dobrych zawodników, połączenie doświadczenia z młodością: Ruud van Nistelrooy, Guti i Raúl oraz tacy jak ja, Higuaín, Gago czy Marcelo. To od razu zaczęło działać. W takiej sytuacji trener nie ma za wiele do roboty.
Bernd Schuster przejął Real Madryt i poprowadził go do mistrzostwa Hiszpanii z 85 punktami, 18 nad Barceloną. To był jedyny pełny sezon Niemca w tej roli. W grudniu 2008 roku zwolniono go, gdy Królewscy byli na 5. miejscu w tabeli, dziewięć oczek za Barceloną z nowym trenerem, Pepem Guardiolą.
– To było dla mnie coś nowego… Tak szybkie wyrzucenie trenera.
Na Santiago Bernabéu nie było zbyt stabilnie. Drenthe zaliczył dobry pierwszy sezon, tak jak cały zespół, ale w drugim było znacznie gorzej. Drużyna ściągnęła na siebie gniew kibiców. Sezon 2009/10 miał być jego odrodzeniem.
– Wtedy byłem w stanie pożreć przeciwników. Myślałem, że będę grać w każdym meczu. Nie było powodu, by odsuwać mnie od drużyny, ale zarząd uznał, że Marcelo też musi grać i potem… graliśmy na zmianę. Jorge Valdano prawdopodobnie był większym zwolennikiem Marcelo. W kolejnym sezonie Mourinho powiedział mi, że dostanę szansę. Ale w końcu powiedział, że Valdano zasugerował, by mnie wypożyczyć. Wytłumaczyłem Valdano, co powiedział mi José, ale decyzja była już podjęta. Musiałem odejść na wypożyczenie.
Royston z ciężkim sercem odszedł z Realu i dołączył do Hérculesu. W Alicante już na początku mógł liczyć na kojący okład, jakim była wygrana na Camp Nou z Barceloną 2:0. Wtedy został zalany wiadomościami od kolegów z Realu, których satysfakcjonował taki wynik. Był popularny nawet wtedy, gdy nie był w klubie. „To fantastyczny chłopak i zabawny gość”, mówił Cristiano Ronaldo. „Brakuje nam go w szatni. Jest naszym żartownisiem”. Był też lubiany w szatni klubu z Alicante. Jego styl pozostawał niezmienny – 15 razy wyszedł w pierwszym składzie i… otrzymał 8 żółtych kartek. Wieczorami organizował spotkania towarzyskie czy noce z pokerem, na które zapraszał kolegów z zespołu i innych znajomych z sąsiedztwa.
– Lubię towarzystwo i staram się podążać za intuicją, która podpowiada mi, komu mogę ufać. Nie możesz za bardzo osłaniać się jako człowiek.
Potwierdził te słowa w Reading, gdy zorganizował turniej w Fifę we własnym mieszkaniu z nagrodą główną w wysokości 500 funtów czy w Abu Zabi, gdy przez sieć walczył w Call of Duty, a zwycięzców zaprosił na swoją ekskluzywną imprezę urodzinową. Jego hojne nawyki dały mu się we znaki właśnie podczas pierwszego wypożyczenia. Nie otrzymał wynagrodzenia i zaczął protestować.
– Po raz pierwszy przez problemy pozasportowe wpadłem w tarapaty w piłce nożnej. Wziąłem to na poważnie i to zostawiło swój ślad. Chciał mnie Juventus, miałem pozwolenie Realu Madryt, ale Hércules chciał od Juventusu milion euro.
Został w Alicante, a Hércules zleciał z ligi. Po powrocie do Madrytu nie było mowy o ciepłym przyjęciu.
– Mourinho nie był zbyt szczęśliwy z tego, że strajkowałem. Powiedział, że jako zawodnik Realu Madryt nie mogłem tego zrobić. Ale powiedział to pod koniec sezonu. Mógł zadzwonić do mnie, do Hérculesu, i spytać o sytuację.
Drenthe trenował indywidualnie, ale nadeszło rozwiązanie tej sytuacji. Na ratunek przyszedł David Moyes, menedżer Evertonu. To właśnie tam trafił Drenthe w sierpniu 2011 roku. Znów zaczął fruwać na lewym skrzydle, a w swoich pierwszych 10 spotkaniach w Premier League (mimo że aż 6 z nich zaczynał na ławce rezerwowych) strzelił 2 gole i zanotował 5 asyst.
– W Evertonie miałem najlepszy okres w karierze, tak jak w pierwszych miesiącach w Alicante – mówi Drenthe.
Jednak znowu zakończyło się rozczarowaniem. Nie było kozła ofiarnego. To była jego wina. Nie miał dobrych stosunków z Moyesem, rozpraszały go pozaboiskowe pokusy, takie jak impreza na basenie przy jego rezydencji. Przestał być punktualny, przez co kilka razy starł się słownie z menedżerem. Wszystko to miało swój finisz przed półfinałowym meczem Pucharu Anglii z Liverpoolem.
– Czekałem poza szatnią, a prawdopodobnie powinienem był po prostu wejść po cichu i usiąść. Gdy wszedłem później, Moyes kazał mi wypi***alać. Powinienem był to zaakceptować, ale zamiast tego odpowiedziałem: „Co masz na myśli, wypi***alać, gościu? Sam wypi***alaj”. Potem wyjechałem do Holandii i już nie wróciłem. Gdybym bardziej się do niego przystosował, pewnie miałbym z tego więcej korzyści, zwłaszcza że na początku sporo u niego grałem – przyznaje po latach. Po wypożyczeniu do Evertonu jego kontrakt z Królewskimi dobiegał końca.
– Było trochę zainteresowania, ale Real Madryt wciąż był w mojej głowie i trudno było odpuścić. Każdy inny klub porównywałem do Realu. Całe moje życie było w Madrycie, w tym mój dom. Trudno było to zostawić za sobą.
Jedyną drużyną, w której Drenthe mógł wtedy grać, był Feyenoord, jego klub z młodości. Holender sam się z nim skontaktował, ale nie mógł liczyć na angaż. Porzucił szukanie nowego pracodawcy, a jego codzienna rutyna legła w gruzach. Teraz były nią poker i imprezy. Otworzył sklep z ubraniami, ale dwa lata później go zamknięto. Z tego chaosu jednak nadszedł spokój. Ałanija Władykaukaz (obecnie pod nazwą Spartak Władykaukaz) z ligi rosyjskiej tak bardzo zabiegała o jego usługi, że w końcu była zmuszona znaleźć niecodzienny sposób na nawiązanie kontaktu.
– Wiedzieli, że mam sklep w Rotterdamie i ciągle tam dzwonili. Nie mogli mnie złapać, więc któregoś dnia po prostu się tam pojawili i próbowali mnie znaleźć. Ludzie ze sklepu zadzwonili do mnie i powiedzieli, że czekają na mnie jacyś Rosjanie, którzy chcą ze mną rozmawiać.
Jakkolwiek przerażająco to brzmi, Drenthe ustąpił i mimo pewnych obaw – przez sześć miesięcy nie grał w piłkę – zgodził się podpisać trzyipółletni kontrakt z nieustępliwymi Rosjanami. Znów musiał mierzyć się z brakiem wypłat, ale to nie przeszkodziło mu w tym, by parę razy pokazać dawny blask. W meczu z Mordowiją Sarańsk popisał się hat-trickiem. Nadszedł kolejny niespodziewany zwrot w karierze. Podczas zgrupowania w Moskwie spotkał Antona Zingarewicza, o pięć lat starszego od niego właściciela Reading.
– Miał restaurację o nazwie Maradona. Tam zespół jadał posiłki i oglądał mecze. Któregoś razu powiedział mi, że kupił angielski klub i chciałby mnie tam. Najpierw zareagowałem: „O czym ty mówisz? Kim ty jesteś?”. Ale potem udowodnił, że jest tym, za kogo się podaje, a niedługo później odszedłem do Reading. Życie jest szalone – śmieje się Drenthe.
Rok później Zingarewicz opuścił Reading, a klub powiedział Roystonowi, że zarabia za dużo. Skończyło się na tym, że Drenthe przeszedł do Sheffield Wednesday na wypożyczenie, a nowy klub opłacał 50% jego pensji. Później w jego karierze pojawiły się takie zespoły jak turecki Kayseri Erciyesspor czy Baniyas ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, ale i tam w końcu pojawiły się problemy z jego wypłatą…
– Płacili, kiedy chcieli. Pewnego razu przyszli do mnie i powiedzieli: „W porządku, dajemy ci część, ale nie mów innym zawodnikom. Im nie zapłacimy”. Zupełnie mi się to nie podobało. Raz po raz to samo działo się w wielu klubach. Nie myśleli o zawodnikach, a jedynie o sobie.
Drenthe toczył również spory finansowe ze swoim byłym agentem. Wreszcie uznał, że wystarczy. Wrócił do ojczyzny, gdzie chciał skupić się na swojej karierze w R&B. Już od dawna Royston jako artysta funkcjonuje pod pseudonimem Roya2Faces. Po sześciu miesiącach bez gry Drenthe ogłosił koniec kariery. To był luty 2017 roku.
– Nadal staram się odzyskać swoje pieniądze. Trochę otrzymałem przez prawników i dłużej trwające procesy. Nigdy nie odpuszczam.
Wytwórnia płytowa, debiutancki singiel, nadchodzący album, agencja Drenthe BV, która przekształciła się w spółkę holdingową, rozwijająca się linia odzieżowa, siłownia, sklep z perfumami, planowane inwestycje w nieruchomości w Holandii, Hiszpanii i Surinamie… Wyglądało jak wyjście na prostą i próba ułożenia sobie życia po piłkarskiej przygodzie.
Nadeszła Sparta Rotterdam. To nie był byle jaki klub. Zarządzali nim Henk van Stee i Henk Fraser, ludzie, którzy opiekowali się i wspierali Drenthe, gdy ten był młodzikiem w akademii Feyenoordu. Zanim to wszystko się zaczęło. Gdy zadzwonił telefon, trzeba było przynajmniej się z nimi spotkać.
– Rozmawialiśmy o pomyśle treningów przez tydzień. O tym, ile by to znaczyło dla młodych zawodników. Nie myślałem o kontrakcie. Chciałem tylko zobaczyć, czy obie strony będą się tym cieszyć. Przez ten tydzień czułem się ożywiony. Podobało mi się, dostrzegłem, że nadal mam umiejętności. Trener i inni też byli pozytywnie nastawieni. Rozpoczęliśmy negocjacje.
Dwa tygodnie później podpisał roczny kontrakt. Drenthe wrócił.
– Zrobiłem to dla swoich dzieci, ale też dla trenera, Henka Frasera. Gdy byłem młodszy, doskonale wiedział, jak mnie zmotywować. Tym razem zaryzykował, ponieważ byłby narażony na krytykę, gdyby się nie udało. Postawił na mnie i zależało mi na tym, by przyznać mu rację.
I to zrobił. Spędził rok w Sparcie Rotterdam, pomógł jej awansować do Eredivisie, rozegrał 32 mecze w drugiej lidze holenderskiej. W play-offach nie zaliczył ani minuty, ale bez jego pomocy koledzy poradzili sobie znakomicie i są już w pierwszej lidze. Sparta nie przedłużyła z nim kontraktu, a on zrobił kolejny krok w tył. Nie został w drugiej lidze, zszedł jeszcze niżej. Ostatnio przedłużył umowę z Kozakken Boys, a w wolnych chwilach zajmuje się muzyką i… aktorstwem. A niemal trzynaście lat temu był młodziutkim skrzydłowym z nieograniczonym potencjałem.
– Staram się uświadamiać innych, że mogą używać swojego nazwiska do promowania swoich marek, gdy grają w piłkę. Wielu z nich zaczyna inwestować w inną karierę dopiero na emeryturze. Mówię, że powinni robić to wcześniej. Nie byłem stabilny i zostawiałem obowiązki innym. Miałem pieniądze, ale nie byłem zainteresowany inwestowaniem. Bez zastanowienia podpisywałem to, co podsuwali mi agenci. Byłem za młody na te rzeczy.
– W przeszłości myślałem, że nigdy nie będę w stanie komunikować się na takim poziomie, na jakim robi się to w interesach.
Nie żałuje. Nie zastanawia się nad tym, co by się stało, gdyby został w ojczyźnie na dłużej zamiast w tak młodym wieku odchodzić do Realu Madryt.
– Myślenie o tym, co by było gdyby, nie jest interesujące. Pewne rzeczy już się wydarzyły. Wtedy wybór był prosty. Wszystko się zmienia. Miałem wtedy 20 lat. Nie możesz mnie teraz porównywać do osoby, jaką byłem wtedy. Byłem małym dzieciakiem. Teraz sam jestem ojcem sześciorga dzieci.
Tatuaże to przewidziały. Na jego nastoletnich nogach pojawiły się wizerunki, które zapowiedziały mnóstwo radości i sporo dróg pod górkę. Doświadczenie go nauczyło. Futbol nie jest już jego jedynym wyjściem, ale pozostaje radością. Nawet w trzeciej lidze.
Wypowiedzi piłkarza pochodzą z maja 2019 roku. Udzielił ich dla anglojęzycznej wersji magazynu FourFourTwo.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze