Bananowy poniedziałek: Rozsądek, wina, pies ogrodnika i kariera kompletna
Zapraszamy do lektury
Zagraliśmy dobrze, nie zasłużyliśmy na porażkę, zabrakło trzech bramek, zabrakło szczęścia, zabrakło czterech bramek, musimy pozostać wierni swojej filozofii, nie można mieć do chłopaków pretensji, jeszcze nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, trzeba wierzyć, jesteśmy Realem Madryt, _____________________ (tu wpisz swoją wymówkę/spostrzeżenie/hasło motywacyjne).
Bla bla bla bla bla.
Z jednej strony doskonale zdaję sobie sprawę, że piłkarze czy trener nie mogą po każdym meczu dokonywać aktów publicznego samobiczowania czy bawić się w Grzegorza Skwarę. Z drugiej jednak cotygodniowe wywracanie rzeczywistości do góry nogami w tak bezczelny sposób, gdy wszyscy dookoła widzą, że coś zdecydowanie jest nie halo, potrafi drażnić jak mało co. Nikt przecież nie lubi, kiedy ktoś kłamie mu w żywe oczy. Nie wiem, jak wy, ale ja z tych wszystkich przegranych i zremisowanych meczów nie potrafię wymienić choćby jednego, w którym wynik byłby dla nas krzywdzący.
Wśród kreatorów alternatywnej rzeczywistości znalazł się jednak ktoś, kto wreszcie – choć po części – potrafił zabawić się w Mariusza Maxa Kolonko i powiedzieć, jak jest. Chodzi w tym przypadku o Toniego Kroosa, który nazwał rzeczy po imieniu i w rozmowie z dziennikarzami stwierdził wprost, że celem na ten sezon nie jest już pogoń za Barceloną, a zajęcie drugiego-trzeciego miejsca.
Nie wiem, jak jego słowa zostały odebrane w klubie (choć uważam, że sama wypowiedź w żaden sposób nie brzmiała pretensjonalnie). Jestem jednak zdania, że nie można mieć do kogoś pretensji o to, że nie chce z siebie robić przed ludźmi głupka.
* * *
Żeby zbyt kolorowo jednak nie było, Toni po chwili musiał nieco zburzyć własny głos rozsądku i nawiązać do litanii wymienionej w pierwszym akapicie tekstu, zamieszczając na Twitterze wpis, w którym oznajmia co następuje: „To prawda, że jest to trudny czas dla nas i wszystkich Madridistas. Jednak każdy, kto mówi, że dzisiaj zagraliśmy zły mecz, nie ma pojęcia o futbolu. To był dobry występ i musimy to kontynuować. Ciągle mamy wiele do wygrania w tym sezonie!”
W takim razie nie pozostaje mi nic innego, jak przyznać otwarcie, że nie znam się na futbolu. Ja na całe szczęście wiem o tym już od dawna, ale setki milionów innych ludzi tego typu brutalna prawda może mocno zaboleć.
Ciekawi mnie jedynie, jak zatem wyglądać musi słaby mecz. Bo jeśli za dobry znak na przyszłość uchodzić ma bezbramkowa pierwsza połowa przepełniona frustracją pod bramką rywala i strata gola po akcji, w której sekundę wcześniej mieliśmy rzut rożny, to chyba rzeczywiście trzeba być zawodowym piłkarzem, by jakkolwiek znać się na futbolu.
Tak czy owak, Kroos w zasadzie jako jedyny potrafił przemycić nam choć odrobinę szczerości. Na bezrybiu i rak ryba.
* * *
Najpierw wszystko co najgorsze było winą Benzemy. Teraz gdy Karim on paru tygodni jest kontuzjowany, wszystko jest winą Marcelo. Ja powiedziałbym, że najbardziej i tak drażni mnie Cristiano Ronaldo, ale zaraz znowu nasłuchałbym się, że jestem nieudacznikiem i zżera mnie zazdrość. Nawet pomimo tego, że w ostatecznym rozrachunku znacznie częściej w tekstach dzieliłem się z tym, ile dzięki Realowi udało mi się spełnić marzeń.
Dlatego dyplomatycznie napiszę, że winni takiego a nie innego stanu rzeczy są wszyscy. Ale Łysego, przynajmniej na razie, mimo wszystko na stanowisku bym pozostawił. Dobrych trenerów podobno poznaje się po tym, że potrafią zespół wyciągnąć z kryzysu. Ten sezon na chwilę obecną stanowi zaś idealną okazję ku temu, by Zidane się tego nauczył. Bo – wybaczcie – ale jakoś nie wierzę w to, że przyjście w środku rozgrywek kogoś nowego z miejsca zapewni nam triumf w Lidze Mistrzów.
W pierwszym półroczu Zizou po fatalnym okresie Rafy Beníteza miał się oswajać z pracą, a zdobył z zespołem najcenniejsze trofeum w klubowej piłce. Wtedy czasu nie potrzebował, ale być może potrzebuje teraz. Jeśli jego pozycja rzeczywiście ma wisieć na włosku, to chociaż poczekajmy aż Real wypadnie w lidze poza pierwszą czwórkę. Jestem jednak niemal pewien, że do tego nie dojdzie.
* * *
Nasze położenie ma mimo wszystko swoje dobre strony. Kiedy odpalam mecze Barcelony i widzę, że Katalończycy ze stanu 0:2 wychodzą na 4:2, to nie szarga mi to już nerwów i nie psuje niedzielnych wieczorów. Więcej – na powtórki niektórych bramek, jak chociażby ta pierwsza z wczorajszych Luisa Suáreza, patrzę nawet z przyjemnością. I jakoś chwilowo nie przeszkadza mi to, że Urugwajczyka nie znoszę z całego serca.
W odróżnieniu do wielu, jest mi bowiem kompletnie obojętne, czy mistrzem zostanie Barcelona, Atlético czy też Valencia. Nie odczuwam potrzeby sztucznego szukania w tych rozgrywkach emocji przez wyznawanie mentalności psa ogrodnika. Nieprędko pewnie nadarzy się kolejna okazja, by trzeźwym spojrzeniem móc docenić klasę odwiecznego rywala. Chociaż przyznam szczerze, że w przypadku Lechii Gdańsk pewnie bym nie potrafił.
Poza tym tradycyjnie pozwolę sobie przypomnieć, że zawsze może być gorzej. Wyobraźcie sobie, że nasz największy od lat kryzys to dla takiego Arsenalu czy Liverpoolu codzienność. A przecież tam też ponoć co sezon mierzą w najwyższe cele.
* * *
Na koniec coś lżejszego.
Ostatnio rzucił mi się w oczy nius, w którym dziennikarze Marki informowali, że Julien Faubert za moment przeniesie się do ligi indonezyjskiej. Choć Francuza po dziś dzień w Madrycie pamięta się przede wszystkim jako „tego, który w trakcie meczu zasnął na ławce rezerwowych”, to mimo wszystko uważam, że jest on jednym z piłkarzy, którzy z kariery wycisnęli absolutne maksimum.
Niewielu jestem bowiem w stanie przypomnieć sobie zawodników, którzy przy równie przeciętnym potencjale mogli o sobie powiedzieć, że zdołali zaliczyć kluby w trzech topowych ligach świata (angielska, francuska, hiszpańska), wpisać sobie do CV etap w jednym z najsilniejszych klubów oraz zagrać w jednej z najlepszych reprezentacji (mało tego – w swoim jedynym meczu w kadrze, przeciwko Bośni i Hercegowinie, Faubert zdobył nawet zwycięskiego gola w 90. minucie!).
Na sam koniec zaś Julien pokopie sobie jeszcze piłkę na będącej rajem na ziemi wyspie Borneo. Gdybym miał za sobą podobne epizody, a następnie mógł zarabiać na tym, co kocham robić najbardziej w miejscu, gdzie spędzenie wakacji dla przeciętnego śmiertelnika często pozostaje jedynie w sferze marzeń, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Niezależnie od tego, czy ktoś określałby mnie mianem najgorszego transferu w historii – no właśnie – Realu Madryt.
Jeśli na siłę miałbym szukać czegoś, czego w karierze Fauberta brakowało, pewnie wskazałbym tylko zarobkowy wyjazd do Chin. Thomas Gravesen udowodnił już jednak, że mając łeb na karku, nawet bez tego po zakończeniu gry w piłkę można pozostać milionerem. Ale to już zupełnie inna historia.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze