Bananowy poniedziałek: O sile normalności, krzywdzie i szczęściu w nieszczęściu
Zapraszamy do lektury
Muszę przyznać, że zawsze mam jakieś dziwne opory przed chwaleniem zawodników, którzy są ode mnie kilka lat młodsi. Nie wiedzieć czemu (zazdrość, poczucie straconego czasu, uświadamianie sobie, że moim największym sportowym sukcesem było zdobycie pucharu za 3. miejsce w turnieju przewodniczącego rady gminy Kosakowo?), czuję się z tym bardzo nieswojo.
Z Marco Asensio mam jednak nieco inaczej. Przede wszystkim dlatego, że widać w nim dojrzałego człowieka. To gość, w przypadku którego mam wrażenie, że gdy odpalony przez niego pocisk ląduje w bramce, w chwili celebrowania trafienia on myśli już o następnym. Gdy się wypowiada, słychać w tym niesamowitą pokorę i szczerą chęć dalszego rozwoju. Bez zarozumialstwa – uśmiech i lądowanie na ziemię. Bez wycinania sobie na bani wzorków, dziergania rękawów i publicznego cwaniakowania.
Kiedy obserwujesz Marco Asensio, aż przykro patrzy się potem na te wszystkie zblazowane Pogboomy, zapominające ojczystego języka feszyn Krychowiaki i całe tabuny wożących się jak taczki z gnojem ludzi pisanek, którym w głowie odkręcił się saturator, a ego wylatuje uszami.
Złotą Piłkę w byciu normalnym gościem Asensio ma zagwarantowaną już dziś. Teraz czas dorzucić do niej tę za bycie najlepszym piłkarzem świata. Marco nie da się nie lubić i nie da mu się nie życzyć dobrze.
* * *
Gdybym był podły i złośliwy, napisałbym, że w Realu Madryt znajduje sie obecnie piłkarz, który kosztował od Garetha Bale'a trzydzieści razy mniej, gra trzydzieści razy lepiej niż on oraz również jest mańkutem. Złośliwy jednak w żadnym przypadku nie jestem. Zawsze zresztą powtarzałem też, że to nie wina zawodnika, ile za niego płacą oraz ile chcą mu płacić.
Nie mam zamiaru się na Bale'u wyżywać. Przeciwnie – uważam, że Zinédine Zidane i Florentino Pérez wyrządzają mu wielką krzywdę. Pierwszy – bo, gdy Walijczyk jest tylko zdrowy, uparcie wystawia go w pierwszym składzie, drugi – bo, niezależnie od tego, ile razy Gareth udowodni, że Real Madryt to dla niego za duże buty, wciąż uparcie wierzy w to, że były zawodnik Tottenhamu to ta sama półka co Cristiano Ronaldo. Smutna rzeczywistość jest jednak taka, że od transferu Walijczyka mijają właśnie cztery lata, a on sam na tę chwilę byłby wzmocnieniem co najwyżej dla Stoke City.
Rzecz jasna skłamię, jeśli napiszę, że nie wspominam z rozrzewnieniem jego rajdu, podczas którego Marc Bartra wyglądał, jakby próbował egzemplarz z najnowszej kolekcji betonowych butów. Skłamię, jeśli napiszę, że nie jestem mu ogromnie wdzięczny za gola, po którym w Lizbonie można było zacząć powoli grawerować na uszatym kielichu nazwę zwycięskiej drużyny. Skłamię też jednak, jeśli napiszę, że nie mam dość jego ciągłych kontuzji i gry w dziesięciu, gdy już wreszcie dojdzie do pełnej sprawności (nie mylić z formą).
Oczywiście, mógłbym dzielić się tego typu przemyśleniami po sezonie, ale tak naprawdę nie widzę większego sensu w zwlekaniu z tym. Czy jeśli piłkarz poza pojedynczymi przebłyskami przez cztery lata zawodzi, naprawdę jest sens wmawiać sobie, że w tym piątym sezonie nagle odpali? Że z gracza podatnego na każdy podmuch wiatru nagle stanie się okazem zdrowia? Szczerze mówiąc, nie przychodzi mi do głowy żaden tego typu przypadek. Już raz w ten sposób dałem się nabrać – na Kakę.
* * *
Sędzia, który bez psa przewodnika cudem nie wpadał na słupki. Benzema, który wczoraj prawdopodobnie nie trafiłby z metra kamieniem do oceanu. Bale znów szamoczący się wte i wewte, ale w sumie to nie za bardzo wiadomo po co. Valencia, która w ostatnim czasie przypomina sobie, jak gra się w piłkę głównie na Santiago Bernabéu i – w konsekwencji – strata punktów już w drugiej kolejce. Powodów do niezadowolenia i narzekań po wczorajszym spotkaniu można by wynaleźć jeszcze co najmniej kilka.
Pamiętajmy jednak, że z Valencią trafiały się gorsze 2:2 niż to wczorajsze. Chociażby takie, jak sprzed trzech sezonów, gdy identyczny remis pozbawił nas matematycznych szans na mistrzostwo. Cieszmy się, że wtopiliśmy z nimi w drugiej serii gier, a nie w kwietniu czy maju, gdy margines błędu zazwyczaj jest już zerowy. Tak, gdyby to był kwiecień lub maj, pewnie byłbym dziś wściekły. A tak – z czystym sumieniem mogę przyznać, że był to jeden z fajniejszych meczów, jakie widziałem w ostatnim czasie. Na frustrowanie się wpadkami jeszcze przyjdzie czas.
Tak na marginesie – dałbym wiele, by dowiedzieć się, o jakie cele grałaby co sezon Valencia, gdyby tylko na każdego rywala odwłok spinała podobnie jak na Real Madryt.
* * *
Choć do Karima Benzemy za niedzielny popis pretensje mam oczywiście również i ja, to jednak przyjmuję do wiadomości, że takie mecze od czasu do czasu po prostu się zdarzają. Życie. Dziś zmarnuje trzy patelnie, jutro przejdzie trzech i przypieczętuje finał Ligi Mistrzów. Naturalna kolej rzeczy, przynajmniej u Coco.
Nie zmienia to jednak faktu, że drugi napastnik potrzebny jest na już. Kiedy w 85. minucie dodatkową armatą ma być młodziak, który przed chwilą ledwo co utrzymał się w Bundeslidze i po zsumowaniu minut nie zagrał przez cały sezon nawet dziesięciu pełnych meczów, to coś jest mimo wszystko nie tak.
Coraz większe wątpliwości mam jednak co do tego – mimo mojego początkowego „raczej tak” niż „raczej nie” – czy powinien być to Kylian Mbappé Lottin (z dwoma nazwiskami brzmi dumniej). Jakoś zapala mi się w głowie czerwona lampka, gdy 18-latek po pierwszym udanym sezonie w seniorskiej piłce zaczyna strzelać fochy, kłócić się z kolegami z zespołu i wchodzić z innymi klubami w gierki niczym agresywna dziewica z bogatymi naiwniakami w klubie nocnym.
Może i weźmiecie mnie za oszołoma, ale gdyby cokolwiek zależało ode mnie, wziąłbym po prostu Mario Gómeza. Doświadczony, gwarant bramek i pewnie nie obraziłby się, gdyby pełnił rolę należącą do niedawna do Álvaro Moraty.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze