Po raz drugi
Środa, 21.30
Puchar Króla. Od czasu, gdy ostatnio tryumfowaliśmy w tych rozgrywkach, nasze klubowe muzeum i ogólnopiłkarski dorobek wzbogacił się o sześć mistrzostw Hiszpanii, trzy Puchary Mistrzów, dwa Puchary Interkontynentalne, Superpuchar Europy i jeszcze parę pomniejszych. Na przestrzeni tych nieszczęsnych osiemnastu lat zdołaliśmy co prawda dwukrotnie osiągnąć finał, ale w tym ostatnim, najważniejszym meczu dwa razy przegraliśmy.
Szczególnie bolesna była porażka w roku 2002, kiedy to wszyscy madridistas byli święcie przekonani, że finałowym zwycięstwem – w meczu nieprzypadkowo rozgrywanym 6 marca – podopieczni Vicentego del Bosque uczczą setne urodziny najlepszego klubu XX wieku. No i uczcili, nie ma co – srebrnymi medalami. Po dwóch bramkach, które w pierwszej połowie strzelili Sergio i Diego Tristán, Królewscy już się nie podnieśli. W drugiej odsłonie bramkarza gości (graliśmy wszakże na własnym stadionie, także nieprzypadkowo) pokonał Raúl, ale była to tylko bramka honorowa.
Przegrana dwa lata później nie była może aż tak bolesna dla drużyny, ale za to miała miejsce na tle bardzo bolesnym dla całej Hiszpanii. Nastąpiła bowiem niespełna tydzień po atakach terrorystycznych w madryckich pociągach (wbrew często powtarzanej informacji, nie w metrze, ale w Cercanías), łatwo więc zrozumieć, że w całym kraju mało komu piłka była w głowie. Na Stadionie Olimpijskim imienia Lluísa Companysa zmierzyliśmy się wówczas z Realem Saragossa, jednym z hiszpańskich specjalistów od wygrywania krajowych pucharów. Co prawda objęliśmy prowadzenie po golu Davida Beckhama, wkrótce jednak wyrównał Dani García, a jeszcze przed przerwą nasi rywale wyszli na prowadzenie dzięki bramce z rzutu karnego strzelonej przez obiecującego napastnika, któremu wróżono sporą karierę, mianowicie… Davida Villę. Tuż po przerwie wyrównał Roberto Carlos i z takim wynikiem dotrwaliśmy do 90. minuty, ale w dogrywce dobił nas Argentyńczyk Luciano Galletti.
Skoro o specjalistach mowa, należy podkreślić, że zalicza się do nich także FC Barcelona. Ba, wręcz najwybitniejszym specjalistą, bo wygrywał Puchar Hiszpanii aż dwadzieścia pięć razy. Z tego za dyktatury Francisca Franco – kiedy trofeum zwało się Pucharem Generalissimusa – aż dziewięć razy. Caudillo za każdym razem wychodził z siebie, ale… cóż innego mógł zrobić? Interweniować za kulisami najwyraźniej nie chciał, choć wiadomo, że byłby w stanie.
Na drugim miejscu w klasyfikacji plasuje się Athletic Bilbao, mające dwa puchary mniej. Baskijskie Lwy czekają na zwycięstwo w finale jeszcze dłużej niż my, ale ostatnio grali w końcowym meczu rozgrywek wcale nie tak dawno – w 2009 roku. Starli się tam z Barceloną, łatwo więc policzyć, że gdyby to oni wygrali, zrównaliby się z Dumą Katalonii pod względem liczby tytułów – po dwadzieścia cztery. Nie byli jednak w stanie podjąć walki z Messim i spółką. Objęli co prawda prowadzenie po golu Gaizki Toquero, ale między 31. a 64. minutą podopieczni Josepa Guardioli pokonali Gorkę Iraizoza cztery razy i puchar pojechał na Camp Nou.
Wreszcie dopiero na najniższym stopniu tego podium wszech czasów znajdziemy Real Madryt z siedemnastoma pucharami i aż dziewiętnastoma (rekord) przegranymi finałami. Swoją drogą, dawno, dawno temu – w roku 1924 – pokonał nas w finale niejaki Real Unión Irún, który przypomniał się nam niecałe trzy lata temu, wyrzucając Królewskich z Pucharu Króla. W barwach Realu Madryt grali w tamtym finale między innymi legendarny obrońca Félix Quesada czy srebrny medalista olimpijski w barwach Szwajcarii Adolphe Mengotti (więc de facto wicemistrz świata w ówczesnych realiach).
Jak będzie tym razem?
Zremisowany 1:1 mecz ligowy praktycznie na amen przekreślił nasze szanse na mistrzostwo, pozwolił jednak Realowi Madryt, niby swoisty mecz towarzyski, przygotować się do tego finału. Przede wszystkim ujrzeliśmy Real Madryt grający ofensywnie z trzema defensywnymi pomocnikami i w dziesiątkę. Ba, najbardziej defensywny zazwyczaj Sami Khedira był tym razem bodaj najbardziej z całej trójki kreatywny w ataku, a stoper Pepe zasłużył na miano piłkarza meczu.
Nasi piłkarze nauczyli się też sposobu gry przeciwnika. Barcelona zamiast atakować, grała na czas, tylko w ten sposób można bowiem interpretować wymienianie dziesiątek podań między obrońcami i pomocnikami. Bo przecież nijak nie da się tego uznać za konstruowanie akcji ofensywnych. Niemniej jednak, chociaż grali brzydko, także dlatego, żeśmy na piękną grę im nie pozwolili, to grali skutecznie. Śmiem twierdzić, że gdyby nie zasłużona czerwona kartka dla Abiola, Królewscy nie wywalczyliby tego remisu. Ta konkretna decyzja sędziego wyraźnie dała Los Blancos impuls do walki. Instruktaż ze strony The Special One też zrobił swoje.
Zastanawia mnie, co pocznie Mourinho z Mesutem Özilem i Emmanuelem Adebayorem. Bo o ile Álvaro Arbeloa na dziewięćdziesiąt procent zagra tym razem od pierwszej minuty, o tyle Niemiec i Togijczyk, którzy tak dobrze zaprezentowali się w ostatnim meczu, mogliby tym razem od początku dawać to, co poprzednio dawali tylko przez pół godziny. Ale może jednak lepiej trzymać ich na ławce, by weszli „na świeżo” przeciwko zmęczonej już Barcelonie? Mourinho pewnie sam się nad tym głowi, ja jednak – nie to, żeby mnie ktoś pytał o zdanie – postawiłbym tym razem na Adebayora od pierwszej minuty.
A co w obozie rywali?
Na pewno nie zagra Víctor Valdés, gdyż od początku sezonu miejsce między słupkami w meczach Pucharu Króla zajmuje José Manuel Pinto, bramkarz może niezbyt słynny, ale doświadczony (prawie dwieście meczów ligowych i Trofeo Zamora w barwach Celty). Nie wiadomo, czy zagra Carles Puyol, kontuzjowany w poprzednim meczu. Obrońca Barcelony miał zresztą nie grać w tym spotkaniu, gdyż dopiero co zaleczył uraz, zagrał jednak i… nabawił się kolejnego, znów więc jego występ stanął pod znakiem zapytania.
Nie wiadomo też, co pocznie Guardiola z napastnikami, gdyż Pedro i Villa zawiedli, mają zresztą problemy ze skutecznością już od paru tygodni. Jeffrén nie jest zbyt prawdopodobną opcją, a Bojan Krkić walczy z urazem, najpewniej Barcelona zostanie więc przy „starym” tercecie. Powołani z drużyny rezerw Andreu Fontàs i Thiago Alcântara raczej nie mają co liczyć na występ, chyba że na ostatnie minuty przy absolutnie rozstrzygniętym wyniku meczu. Być może od pierwszej minuty zagra Javier Mascherano.
Jak słusznie zauważył jeden z moich redakcyjnych Kolegów, „ktoś powie, że zaparkował w polu karnym autobus, ja powiem, że świetnie wykorzystał potencjał defensywny drużyny […] Ktoś powie, że José zabił futbol, a ja się z tym zgodzę – zabił futbol grany przez Barcelonę”. Trzeba przy tym uznać za sukces Barcelony, że nie dała się złamać taktyce Portugalczyka. Wiemy już, że Mourinho mógłby spisać instruktarz pod tytułem „Jak nie przegrać z Barceloną”. Teraz czas zacząć zbierać materiał do publikacji „Jak wygrać z Barceloną”. Jeżeli w dzisiejszym meczu udzieli praktycznej lekcji tej sztuki, zasłuży na owację co najmniej tak entuzjastyczną jak Susan Boyle w swym pierwszym występie w „Mam Talent”.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze