Lepszy Rodrygo niż Rodri Goes
„Napastnik Realu Madryt narzeka na swoją nową rolę w ataku przepełnionym talentem, a robi to z powodu odczuć, które często są zapowiedzią prawdziwego dyskomfortu”, zapowiada swój tekst Rafa Cabeleira, felietonista El País.
Rodrygo Goes. (fot. Getty Images)
Nie jest żadną tajemnicą, że Rodrygo Goes miał już wszystko uzgodnione z Barçą (sam o tym opowiadał w jednym z wywiadów), ale wtedy pojawił się Real Madryt i sytuacja zakończyła się niczym nawrócenie św. Pawła w drodze do Damaszku, bo jak powszechnie wiadomo, nie ma transferu do „Królewskich”, którego historia nie przybrałaby wymiaru biblijnego, epickiego, a nawet nadprzyrodzonego. Od dzieci, które przyszły na świat po to, by grać w Madrycie, po prawdy objawiane we śnie – w ostatnich latach widzieliśmy niemal wszystko. I może właśnie dlatego wielu kibiców nie rozczarowuje się już tak bardzo z powodu słabej formy piłkarzy, co z powodu braku narracji, która zdaje się być nowym opium dla mas.
Ta decyzja zabolała w Barcelonie i wszędzie tam, gdzie bije serce z herbem z Krzyżem św. Jerzego, senyerą i barwami blaugrana. Może nie od razu, bo wciąż trzeba było przekonać się o prawdziwej wartości Rodrygo, a La Masia była już oparzona zbyt wieloma meninos, którzy przyjeżdżali jako nowi Pelé, a odchodzili, rozważając szkołę zawodową jako alternatywę. Nie był to też ból palący, jak ten związany z miłosnym rozczarowaniem, bo kibicowanie Barçy w ostatnich czasach przypomina gotowanie nago i przypadkowe rozpryskiwanie się małej kropli oleju na klatce piersiowej, tuż obok serca.
Nie trzeba było długo czekać, aż ulubieniec akademii Santosu zrozumie, czym jest Real Madryt – klub, który jednego dnia daje ci chwałę, a następnego wysyła do dentysty, bardziej zainteresowany tym, co piłkarz jest w stanie zaoferować, niż jego potrzebami emocjonalnymi. Santiago Bernabéu, które tak często działa jak mikrofalówka topiąca przeciwników, równie często okazuje się być inkubatorem z zepsutymi grzałkami, gdzie pisklę, które nie rośnie, zostaje spalone. Rodrygo dał radę, ze swoją młodzieńczą twarzą i ojcem młodszym od niektórych kolegów z drużyny. Przystosował się do żaru, rósł, znosił ciężar historii madryckiego klubu i zdobył miejsce wśród idoli Królewskich, aż do momentu, gdy przybycie Kyliana Mbappé postawiło go przed kolejnym, już kolejnym w jego karierze, sprawdzianem ognia.
Brazylijczyk czuje się nieswojo w nowej roli, jaką zdaje się narzucać mu krytyka. Nawet nie klub czy jego trener, lecz zaledwie drobiazg – kilka okładek, które poświęcono na wymyślanie akronimów złożonych z inicjałów piłkarzy, wystarczyło, by Rodrygo wpadł w pułapkę tego, co niemal nigdy nie ma znaczenia, gdy piłka zaczyna się toczyć – w dziecięce gierki i kompleks wyobcowanego. To, czego nie dokonały gwizdy trybun ani bezlitosna analiza prasy, udało się osiągnąć zwykłemu akronimowi.
W dużej mierze właśnie na to wydaje się narzekać Rodrygo Goes w ostatnich tygodniach, ilekroć pyta się go o jego nową rolę w ofensywie przepełnionej talentem. I nie robi tego z powodu rzeczywistego zaniepokojenia, bo jego miejsce w pierwszej jedenastce wydaje się niezagrożone, lecz z powodu odczuć, które często są zapowiedzią prawdziwego dyskomfortu. Nikt nie powiedział Brazylijczykowi, że gdyby wybrał Barçę, być może jego legenda dziś związana byłaby z przezwiskiem, tak charakterystycznym dla świata blaugrana, które redukuje gwiazdy do hańbiącej formy pół-imienia zakończonego samogłoską: zrób sobie małą przerwę, Rodri Goes, i ciesz się chwilą.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze