Míchel: Wszystko w moim życiu jest owocem tego, czego nauczyłem się w Realu
Po wywiadzie z Sępem czas na wywiad z kolejnym członkiem legendarnej Quinty del Buitre. Tym razem Tomás Roncero odbył długą rozmowę z innym członkiem historycznego kwintetu, Michelem. Gorąco polecamy, jest naprawdę ciekawie.
Fot. as.com
Mija 40 lat.
Już?
Tak, 40 lat od debiutu waszej piątki, pokolenia, które mimo braku triumfu w Pucharze Europy zostało zapamiętane jako jedno z największych w historii Realu Madryt. Zostawiliście po sobie ślad.
To wspaniałe wspomnienia i kapitalna nauka. Nie zdobyliśmy Pucharu Europy, ale pozostajemy w sercach ludzi. Osobiście najbardziej satysfakcjonuje mnie to, że minęło 40 lat, ale kibice cały czas potrafią zatrzymywać nas na ulicach i dziękować za to, ile szczęścia im daliśmy. Ja zawsze odpowiadam, że to działało w dwie strony. To pokazuje, ile znaczy dla klubu historia.
Trafił pan do szkółki Realu w wieku 13 lat. Pana ojciec znał Joaquina Perió i chciał pana umieścić w Atlético. Kiedy jednak zobaczył, jak jest pan doby...
Nie sądził, że jestem aż tak dobry. Dyrektorem szkółki był wtedy były trener mojego ojca. Pomyślał więc, że w ten sposób, jak mówiło się wtedy, jestem zaklepany. Wziąłem udział w testach i byłem zaskoczony, że mnie wzięto.
Spędził pan potem ponad 20 lat w klubie.
Trafiłem tam jako dziecko, odszedłem jako facet. Wszystko, co dzieje się dziś w moim życiu, dzieje się wskutek tego, czego nauczyłem się w Realu. Otrzymałem tam wspaniałe wykształcenie i wychowanie.
Zaczęto o panu głośniej mówić po słynnym turnieju w Monako. Wtedy też zdano sobie sprawę, że Real ma w swoich rękach prawdziwy diament.
Takie coś często się dzieje w przypadku szkółek. Real od zawsze miał drużyny młodzieżowe wygrywające trofea. Sprawa się komplikuje, kiedy musisz przejść proces transformacji z gracza młodzieżowego na profesjonalnego. Musisz odpowiednio się uformować. Nie jest to możliwe, jeśli naprawdę nie masz nadziei i powołania do bycia piłkarzem. Jeśli przejdziesz ten proces weryfikacji akurat w Realu Madryt, twoje szczęście. Za każdym razem powtarzam innym, że to nie jest coś, co może przeżyć wielu. Trudno to wytłumaczyć.
Pan jako pierwszy z Quinty otrzymał szansę debiutu. To był mecz z Castellonem w kwietniu 1982. W tle toczył się zaś strajk piłkarzy.
Walczyliśmy o tytuł...
I strzelił pan gola.
Tak, to prawda.
Tak czy inaczej, to był oficjalny mecz. Tak więc w rzeczywistości zadebiutował pan przed Martinem Vazquezem i Sanchisem.
Jakkolwiek patrzeć, tamten mecz objął całą grupę piłkarzy. Trudno się dziwić, że nie zwraca się na to aż takiej uwagi. Dużo większe zainteresowanie budziło to, że Di Stéfano wziął do siebie Manolo i Rafę, którzy dopiero co skończyli 18 lat, a następnie uczynił z nich ważnych zawodników. Właśnie to sprawia, że obecnie to ich uważa się za pierwszych debiutantów z naszej piątki.
Co pan pamięta z tamtej potyczki z Castellonem?
Na co dzień grywałem w Castilli. Ogłoszono strajk, przez co w spotkaniu mieli zagrać młodzieżowcy. No i zagraliśmy. Miałem dopiero co skończone 19 lat. Utkwiło mi w pamięci to, że pojechali praktycznie sami gracze rezerw, ale traktowano nas jak piłkarzy pierwszego zespołu. Samolot, hotel...
Przyszło panu wykonywać rzut karny.
I trafiłem. Castellón wystawił amatorów i czterech czy pięciu zawodowych graczy. Jednym z nich był Planelles, który miał przeszłość związaną z Realem. Również bramkarz, Racić, był zawodowcem. Dla mnie tamten karny to była duża sprawa.
Martín Vázquez i Sanchís są od pana młodsi, ale, jak już się utarło, zadebiutowali wcześniej. Jak pan przez to przeszedł, widząc, że pana jeszcze nie przesunięto do pierwszego zespołu?
To było dodatkowy bodziec. Nie było jednak mowy o zazdrości. Byliśmy przyjaciółmi. Fakt, że ktoś z rezerw szedł wyżej, grał i spisywał się dobrze, stanowiło dla wszystkich dobrą wiadomość. To pokazywało, ile warta jest szkółka. Trzeba też zaznaczyć, że Castilla wygrała drugą ligę. Później nikt tego nie powtórzył.
Di Stéfano coś panu powiedział, dlaczego nie bierze pana do pierwszej drużyny?
Skomentował to dużo później. Nie było już wtedy trenerem. „Nie awansowałem cię, ponieważ ciebie kochałem najbardziej”, stwierdził (śmiech). Wiedział, że nigdy nie miałem do niego żalu. Rozumiałem go. Na mojej pozycji byli Ricardo Gallego, Lozano, Stielike czy Del Bosque. Wyjątkowi gracze. Niemożliwe było, by trener pomyślał wtedy o mnie. Kiedy latem spędziłem z pierwszym zespołem okres przygotowawczy, pomyślałem sobie, że nawet nikt mnie nie rozpozna. Będą się zastanawiali, kto to w ogóle jest. Potem na Bernabéu jako pierwszy natknął się na mnie Stielike. „Co tam u ciebie, Míchel? Jak się masz? Jesteś gotowy, nie?”, zapytał. Posiłki spożywaliśmy przy czteroosobowych stołach. Widziałem, że było jedno wolne miejsce przy stole Gallego, Camacho i Juanito. Camacho przywołał mnie gestem. „Co jest? Nie jesteś głodny?”, zapraszał. To był naturalny proces.
Trochę dłużej pan czekał, ale miał potem udany start.
Amancio, trener, który mocno na mnie stawiał w Castilli, został awansowany do pierwszej drużyny. Dużo o nas wiedział i dawał wiele szans. Wyróżniał się tym, że bardzo szybko wyłapywał graczy nadających się do Realu Madryt. Pod tym względem był podobny do Molowny'ego. Orientował się, kto jest zdolny do gry, a potem nie bał się stawiać na młodzież.
W jednej z remontad, z Interem, w półfinale Pucharu UEFA w sezonie 1984/85 strzelił pan decydującego gola.
To był jeden z pierwszych meczów Molowny'ego. W poprzednim tygodniu zwolniono Amancio. Po meczu zadzwoniłem do Amancio i mówię mu: „Zacząłem strzelać gole i grać dobrze, kiedy pana już tu nie ma”. On odpowiedział: „Jestem ci za to wdzięczny, ponieważ to jedynie potwierdza, że się nie pomyliłem co do ciebie”.
Jak przeżywaliście w Castilli debiuty Martina Vazqueza i Sanchisa w Murcji? Obaj zagrali od początku, a Manolo zdobył zwycięską bramkę.
To było niedzielne popołudnie. Miałem mecz w Castilli. Później włączyłem mecz w radio. Kiedy Sanchís strzelił, podskoczyłem. Byłem niezwykle szczęśliwy. Potem schodzili jeszcze do Castilli, żeby grać z nami w Pucharze Króla.
Jak wyglądał tamten rok, gdy Castilla potrafiła zapełnić Bernabéu?
Naszym sekretem było to, że świetnie się wtedy bawiliśmy. Nie czuliśmy presji. Tak czy inaczej, naszą uwagę zaczęło zwracać to, że ludzie nas rozpoznawali. W dzień meczu z Atlético Madrileño już w szatni słyszeliśmy stadionowy gwar. Zastanawialiśmy się, co się dzieje. Po wejściu do tunelu Emilio powiedział: „O co tutaj chodzi?!”. Wygraliśmy 6:1, ludzie pamiętają o tym po 40 latach.
Tamta Castilla miała wybitny środek pola: Míchel, Sanchís i Martín Vázquez.
To ciekawa sprawa, ponieważ graliśmy na innych pozycjach niż później w pierwszej drużynie. Manolo został przesunięty bliżej prawej strony. Ja w Castilli odpowiadałem za organizację, byłem trochę jak Casemiro. Później grałem bliżej lewej strony. Uniwersalność była jednak naszym znakiem rozpoznawczym. Zawsze konkurowaliśmy z Barceloną, także w odniesieniu do szkółek. Wychowanek Realu miał umieć grać na każdej pozycji, w Barcelonie mieli z tym większy kłopot. Tam każdy musiał odnaleźć swoje środowisko, byli bardziej ukierunkowani na konkretną pozycję. Jeśli spojrzeć na role, jakie odgrywali wychowankowie Realu w różnych zespołach, widać, że bardzo często były one znaczące.
Tamten zespół dokonał czegoś, czego nie powtórzono. Wygraliście pięć mistrzostw z rzędu. Ostatnie zdobyliście po remisie 0:0 z Realem Valladolid. Powiedział pan wtedy zdanie, które do dziś jest aktualne: „W dniu, w którym nie uda nam się zdobyć mistrzostwa, kibice zdadzą sobie sprawę z tego, jak trudno po nie sięgnąć”.
Tak naprawdę nawet nie zdążyliśmy nacieszyć się sukcesem. Chwilę potem trzeba było udać się na zgrupowanie reprezentacji przed mundialem we Włoszech. Kontekst był zupełnie inny. Trzeba było wygrywać wszystkie spotkania, ponieważ do Pucharu Europy kwalifikował się tylko mistrz. Kiedyś opowiadałem o tym Sergio Ramosowi, który oczywiście miał więcej sukcesów w Europie niż ja, ale za to zdobył mniej mistrzostw kraju. Ramos tylko raz zdobył Ligę Mistrzów po awansie do niej jako mistrz kraju. Raz zdarzyło mi się rozegrać 82 mecze w sezonie przy limicie dwóch zmian. Trener nie mógł pozwolić sobie na rotacje, musiałeś grać zawsze. Wielu mnie pyta, czy gotowano nam owacje przy zmianach. Ja wówczas odpowiadam, że mnie nie zmieniano.
W 1988 roku z Pucharu Europy wyeliminowało was PSV, teoretycznie najsłabszy rywal, na jakiego mogliście wpaść. Ponadto nie przegraliście żadnego z dwóch meczów.
Dziś dwa remisy nie wyrzuciłyby nas za burtę. W tamtym sezonie w trakcie byliśmy na wakacjach na plaży, kiedy wylosowano nam Napoli. W kolejnych fazach mierzyliśmy się z finalistami z poprzedniej edycji, Porto i Bayernem. Wygraliśmy wtedy mistrzostwo Hiszpanii, ale odpadliśmy w półfinale Pucharu Europy z PSV i mówiono o nieudanym sezonie.
Real zawsze był bardziej klubem piłkarzy niż trenerów.
Zwykłem porównywać nasze czasy z epoką Galácticos, którzy także nigdy nie sięgnęli po Ligę Mistrzów. Dziś kibice uważają jednak tamte czasy za udany okres przejściowy, który prowadził do pięciu triumfów w dziewięć lat.
Pana wielki wieczór w Europie to niewątpliwie starcie w Porto. Strzelił pan aktualnemu mistrzowi dwa gole.
W tamtym Pucharze Europy byłem najlepszym strzelcem Realu. Trafiałem do siatki w każdym dwumeczu, oprócz tego z PSV. Miałem na rozkładzie Napoli, Porto i Bayern.
Pana łączny dorobek to 130 goli w 561 spotkaniach. Gol prawie co cztery mecze. To dużo jak na pomocnika.
Strzelałem w każdym sezonie koło 15 goli, ponieważ wykonywałem karne. Co za pomocnik!
Po pięciu mistrzostwach z rzędu przyszły dwie ligi przegrane na Teneryfie.
Przy obecnym systemie rozgrywania meczów w Europie, nie dalibyśmy sobie wyrwać tamtych mistrzostw. Trudno jednak zarządzać do samego końca sezonem, w którym rozgrywasz ponad 80 spotkań.
W tamtym czasie w zwyczaju było grywanie o 17:00.
Ja to lubiłem. Męczyły jednak potyczki w Pucharze Europy rozgrywane o 21:00. Znoszenie później Camacho i jego paczki w hotelu... Często się z tego śmialiśmy. Gdy graliśmy wieczorami, na drugi dzień o 8:00 pukali już do drzwi i nas budzili. To był trochę inny typ relacji, ponieważ wszyscy byliśmy blisko, wielu z nas wywodziło się ze szkółki. Mam zdjęcie jeden z mistrzowskich drużyn. Było na nim łącznie 21 zawodników. Tylko dwóch było zza granicy, a 14 było wychowankami. 12 z nas to rodowici madrytczycy.
Przy dzisiejszym systemie podliczania statystyk, ile zaliczono by panu asyst po akcjach z prawej strony?
Dwa lata temu wyszła statystyka, według której asystowałem na poziomie Messiego. W sezonie, w którym zdobyliśmy rekordowe 107 goli, brałem udział w 43% akcji bramkowych. To bardzo dobre liczby (śmiech). Miałem jednak to szczęście, że grałem z zawodnikami, którzy umieli strzelać gole.
Z Bernabéu miał pan relacje oparte na skokach między miłością i nienawiścią.
Zawsze czułem się bardzo kochany przez kibiców. Jestem jednym z zawodników z największą liczbą występów w białej koszulce. To dziedzictwo, którym mogę się chwalić wnukom. Publika na Bernabéu jest bardzo wymagająca, dlatego wszyscy wiele przeżyliśmy. Dziś to wręcz dziwne, że rzadko kiedy się na kogoś gwiżdże. Cieszy mnie to. Miałem buntowniczą naturę. Popełniłem błąd, gdy przez gwizdy postanowiłem zejść z boiska. Tak naprawdę większość, która siedziała cicho, była jednak po mojej stronie. Ostatni mecz na Bernabéu to najważniejszy dzień mojej kariery. Mało tego, jest to jedyny dzień, którego nie chcę widzieć na powtórkach, ponieważ budziłby zbyt wielkie emocje. Wciąż spotykam ludzi, którzy mówią mi, że płakali ze mną. Niektórzy mówią, że kiedy umierasz, całe życie przemyka ci przed oczami. Ja poczułem to, kiedy musiałem przebyć te 40 metrów do linii bocznej. Nieraz pytają mnie, czy planowałem uklęknąć. Nie. Nigdy tego nie wymażę z pamięci. Do teraz mam to ujęcie ustawione jako awatar na WhatsAppie.
Quinta del Buitre była wybitnym pokoleniem.
I do tego złożonym z bardzo normalnych osób, mając na uwadze to, co działo się w kraju. To była epoka głębokich przemian społecznych, kulturowych czy sportowych. Nie byliśmy piłkarzami, byliśmy normalnymi ludźmi, którzy mogli przechadzać się po ulicach. Dziś rzadko kiedy można spotkać gdzieś jakiegoś zawodnika. Nawet w samolotach.
Byliście normalnymi ludźmi, nie żyliście w bańce.
Otóż to. Na moje 60. urodziny przyszło 60-70 osób. Byli moi koledzy z czasów gry w piłkę oraz inne osoby. To trochę historia naszego życia opowiadająca o tym, co znaczyło w praktyce gra w Castilli i awans do pierwszej drużyny. Chciałbym, by w Realu występowało więcej wychowanków, bo zawsze są wartością dodaną. To jednak tylko trochę przestarzała i przesiąknięta nostalgią opinia.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze