Apostoł Realu Madryt, który chciałby być niewidzialny
Choć wszyscy go znają, do tej pory tak naprawdę nikt nie podjął się sportretowania wybitnej postaci, jaką jest Don Emilio Butragueño. Po latach wyczekiwania wreszcie jednak się doczekaliśmy. Z tekstu dziennikarza Relevo, Enrique Ortego, dowiemy się wszystkiego, o co do tej pory baliśmy się zapytać.
Fot. Getty Images
Emilio Butragueño pozostaje aktywny w Realu Madryt od 35 lat. Najpierw zasłynął jako wybitny napastnik, teraz zaś jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych działaczy Królewskich. Mimo zakończenia piłkarskiej kariery lata temu legendarny Sęp nie zajmuje się wyłącznie udzielaniem krótkich pomeczowych wywiadów, w których zawsze przybiera mocno dyplomatyczny ton. Dość powiedzieć, że w ciągu roku spędza ponad sto dni poza domem. Jego misja w propagowaniu madridismo jest zakrojona na naprawdę szeroką skalę.
Podróże na mecze we wszystkich rozgrywkach, dbanie o klubową fundację, wręczanie nagród, pogrzeby, mecze weteranów. Czy jest tak naprawdę ktoś, kto daje z siebie więcej? W gruncie rzeczy trudno znaleźć jeden konkretny punkt, od jakiego moglibyśmy rozpocząć tę opowieść. Mówimy bowiem o człowieku będącym w stanie zająć się wszystkim, co tylko napotka na swojej drodze. Wyjątek stanowi wyłącznie praca trenera. Jakkolwiek patrzeć, Emilio Butragueño żyje Realem Madryt i dla Realu Madryt. I jest w tym życiu ze wszech miar wielofunkcyjny. Krótko mówiąc: człowiek orkiestra. Z 60 przeżytych lat 35 spędził w Realu Madryt.
Gdy Enrique Ortega powiadomił samego zainteresowanego, że jest w trakcie analizy jego życiorysu, ten prawie uciekł biegiem. Zapewne pomyślał, że oczekuje się od niego pomocy w postaci wywiadu. „Przyjacielu, ja staram się być niewidzialny”, odparł dziennikarzowi Relevo w swoim stylu. Don Emilio w czystej postaci. Jakkolwiek patrzeć, trzeba było zacząć szukać gdzie indziej. Wypytać ludzi, którzy go znają lub mieli z nim do czynienia na którymś etapie życia. W tego typu tekście najlepszym sposobem byłoby też uszeregowanie wszystkiego chronologicznie, by czytelnik był w stanie po kolei odtworzyć sobie drogę niekwestionowanej legendy na sam szczyt.
Wypadałoby więc rozpocząć od informacji, że życie Butragueño zostało naznaczone już dzień po jego narodzinach, czyli 23 stycznia. Wówczas to jego ojciec, Emilio senior, uczynił ze swojego syna socio Realu Madryt. Sęp od maleńkości miał pociąg do dryblingu. W domu nie ustawał w próbach oszukiwania z piłką przy nodze na korytarzu swojego psa, Mery. Kiwanie i uderzenia na bramkę szły mu na tyle dobrze, że szybko zaczął się wyróżniać w drużynie szkolnej Calasancio. Jego problem polegał jednak na tym, że równie dobrze szło mu w koszykówkę. Do 13. roku życia Emilio poważnie wahał się, na którą z dyscyplin postawić. Zwyciężył jednak futbol. Jak nietrudno się domyślić, jego ojciec za najlepsze miejsce do rozwoju talentu syna uważał szkółkę Królewskich.
Jak powszechnie wiadomo Butragueño nie zdał pierwszych testów w miasteczku sportowym. Musiał poczekać na drugą szansę. W międzyczasie przejąć go próbowało Atlético, w którym zdali sobie sprawę z potencjału Emilio. Za miedzą obiecywano mu o wiele szybszą ścieżkę rozwoju. Właściciel restauracji El Tulipán i przyjaciel Emilio seniora, Juan Felipe, starał się wyperswadować swojemu koledze, że jego syn nie może przecież ot tak grać dla Atlético. Koniec końców przekonał ojca przyszłej legendy, że nie można się tak szybko poddawać. Sam Juan Felipe poruszył swoje kontakty, by zorganizować dla młodego Emilia kolejne testy. Udało mu się to. Chłopak wrócił i zdał. W nie tak dalekiej przyszłości mieliśmy go poznać jako El Buitre.
Butragueño wylądował w końcu w trzecioligowym Realu Madryt C. Już wtedy zaczęto używać pseudonimu Sęp, a nadał mu go kapitan zespołu Martín Madrazo. Po upływie wielu lat nie pamięta jednak dokładnych okoliczności. Najpewniej chodziło jednak o to, że nazwisko Emilia było zbyt długie do boiskowej komunikacji, a „Butra” brzmiało nie za dobrze. Skończyło się więc na „Buitre”, czyli Sępie.
Początki napastnika wspomina Pedro Gálvez, członek tamtego Realu C. – Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy w szatni, miał ulizaną fryzurę i przyszedł w marynarce Departamentu Lotnictwa. Pomyślałem, że był jednym z żołnierzy, którzy czasami trafiali na zasadzie wymiany i mogli z nami trenować. Nie sądziłem, że to stały członek kadry. Na mecze zawsze przyjeżdżał z ojcem. Był niezwykle nieśmiały, niezbyt gadatliwy. Przemawiał na boisku. Po 12 czy 13 meczach faktycznie zaczął latać. Faktycznie mogło być tak, że to Martín nadał mu pseudonim. Lubił takie zabawy. Emilio był niższy od nas, ale był niezwykle zwinny z piłką przy nodze. Kiedy skończył 18 lat, kupił sobie motocykl. Pewnego dnia przyłapał go Di Stéfano i powiedział mu, że nie może jeździć na motorze. Emilio powiedział, że przestanie, ale jeździł dalej. Miał daleko na treningi. Don Alfredo później przyłapał go jeszcze raz, ale nie wiem, jak się skończyła ta sprawa – wspomina.
To właśnie Di Stéfano dał Butragueño zadebiutować na najwyższym szczeblu rozgrywkowym 5 lutego 1984 roku. Przed wpuszczeniem go na boisko rzucił mu tylko „chłopcze, rozgrzewaj się”. W bramce Kadyksu stał wówczas Andoni Cedrún, syn legendarnego Carmelo Cedruna, golkipera Athleticu Bilbao w latach 50 i 60. – Graliśmy perfekcyjnie, wygrywaliśmy 2:0. Wtedy na boisku pojawił się on. Malutki, piegowaty, niepozorny. Strzelił dwa razy w meczu i dwa razy mnie pokonał. Przegraliśmy 2:3. Po tamtym spotkaniu koledzy z zespołu mówili mi, że właśnie zrobiłem z niego reprezentanta. Nie rozegrał jakiegoś kapitalnego spotkania, wszedł z marszu, ale pokazał instynkt i spryt. Widać było, że to napastnik, który tylko czyha na swoje okazje. Od tamtej pory przyglądałem się jego poczynaniom. Interesowało mnie, jak sobie radzi. Poza tym momentalnie zrobiło się o nim głośno w mediach. Trudno było tak naprawdę nie wiedzieć, co u niego. Pojawiał się w prasie codziennie – opowiada Andoni Cedrún.
Emilio był genialny w nagłych zmianach tempa w polu karnym i miał do perfekcji opanowany drybling na zakos. Wyrobił sobie własny styl napastnika eleganckiego, lekkiego i świetnie radzącego sobie na małych przestrzeniach. W wolnym czasie natomiast studiował Ekonomię, a do szatni czy hoteli często zabierał książki. Nie widział w tym nic dziwnego. Inni zabierali talię kart, on brał lektury, tak po prostu. Jako piłkarz szybko wyrobił sobie markę, a wraz z czterema kolegami z zespołu, których ochrzczono Piątką Sępa, stał się w Hiszpanii prawdziwym zjawiskiem społecznym. Butragueño, Míchel, Martín Vázquez, Sanchís i Pardeza w czasie rewolucji kulturowej w latach 80 byli niczym Beatlesi. Co prawda nie śpiewali, ale interpretowali futbol tak, jak nikt inny do tej pory.
W tamtym czasie z Butragueño kibice chcieli też zrobić... polityka. 18 czerwca 1986 roku fani zgromadzeni na Cibeles na cztery dni przed wyborami parlamentarnymi intonowali przyśpiewki, w których domagali się Sępa w nowym rządzie. Sam Emilio dał zresztą ku temu powody, ponieważ wspomnianego dnia strzelił na mistrzostwach świata w Meksyku cztery gole Duńczykom z Laudrupem, Larsenem, Lerbym czy Olsene w składzie. – To był czas, kiedy wrzało. Ludzie byli rozmarzeni, a my wchodziliśmy w skład tej płynącej gorącej rzeki. W tamtym okresie Hiszpania była bardzo kreatywna, chciała się rozwijać i mieć przodującą rolę. Identyfikowano nas z tym okresem. Stanowiliśmy powiew świeżego powietrza, graliśmy technicznie i odrzucaliśmy wcześniejsze schematy. Naprawdę magicznym czynnikiem było zaś to, że wszyscy byliśmy z Madrytu, przez co mieszkańcy wyjątkowo się z nami utożsamiali – opowiadał swego czasu o tamtych latach Don Emilio.
Butragueño miał już ugruntowaną pozycję zarówno w kraju, jak i na arenie międzynarodowej. Chciały go drużyny z Włoch, które miały asa w rękawie w postaci możliwości konwersji liry na dolara. W Serie A mocno zabiegali o to, by zgarnąć kogoś, kto odnosi tak wielkie sukcesy. Choć opierał mu się Puchar Europy, miał już w dorobku sześć mistrzostw kraju i dwa Puchary UEFA, a także dwa Puchary Króla, cztery Superpuchary Hiszpanii i Puchar Ligi. Na płaszczyźnie indywidualnej mógł pochwalić się tytułem dla najlepszego młodego piłkarza w Europie oraz dwiema Brązowymi Piłkami. Do Włoch nigdy jednak nie trafił.
Niezadowolony ze swojej przedwczesnej emerytury w Realu Madryt dochodzimy do etapu, w którym Emilio postanowił poszukać przygód. Tak oto trafił do Meksyku, gdzie występował dla Celaya FC aż do zakończenia kariery. Tam szybko zyskał sobie miano boiskowego dżentelmena. – To były najwspanialsze trzy lata mojego życia – powtarza zawsze Butragueño. Po zawieszeniu butów na kołku nie wrócił jednak od razu do ojczyzny. Najpierw postanowił dokończyć studia i przeniósł się na rok do Los Angeles, gdzie uzyskał tytuł magistra w Zarządzaniu Spółkami Sportowymi na Uniwersytecie Kalifornijskim w Los Angeles. W USA miał okazję poznać od środka funkcjonowanie jednego z największych klubów baseballowych, Los Angeles Dodgers. – Każdego ranka byłem w klubie, odwiedzałem wszystkie działy. Spędziłem z nimi nawet okres przygotowawczy na akredytacji. W chwili pożegnania urządzili mi imprezę i podarowali kryształową piłkę baseballową z logo klubu – opowiada o tamtych miłych chwilach.
W sierpniu 1999 roku Emilio postanawia wrócić do Hiszpanii, gdzie... tym razem zupełnie na poważnie próbowano zrobić z niego polityka. Niemal nieświadomie stał się poniekąd doradcą Francisco Villara, który w tamtym czasie był prezesem Najwyższej Rady Sportu z ramienia Partido Popular. Wielu uważało, że dzięki swoim cechom Butragueño ma naturalny dar do polityki. On jednak w głębi duszy pragnął tylko jednego – powrotu do Realu Madryt. Robił też bardzo dużo, by nie utożsamiano go z żadną opcją polityczną. Poprzez współpracę z Najwyższą Radą Sportu zamierzał jedynie przekonać się, jak wygląda praca w administracji publicznej.
Luis Lucio Villegas, szef departamentu prasowego Najwyższej Rady Sportu z niemal 20-letnim stażem pracy, działał z Emilio praktycznie ramię w ramię. Tak zaś wspomina pożycie z legendarnym napastnikiem. – Od pierwszego dnia pobytu zyskał sobie wielu przyjaciół. Był świetnie wychowany i miły. Korzystał z pomocy swojej sekretarki, Conchity Millán, by tylko jak najlepiej poznać środowisko. Był jednym z nas. Nie zachowywał się jak gwiazda, którą przecież był. Pozostawił tu swój ślad dzięki temu jak bardzo był ludzki. Zintegrował się do tego stopnia, że grywał z pracownikami w piłkę we wtorki i czwartki, a także w koszykówkę w poniedziałki i piątki. Bardzo dobrze szło mu w kosza. Miał zadziwiające pojęcie o tej grze. W piłce zarządzał zespołem. Zawsze nam mówił, gdzie powinniśmy się ustawiać. Powtarzał, że jeśli tylko go posłuchamy, piłka do nas dotrze. I docierała. Traktował to bardzo poważnie. Był zawsze, chyba że akurat wypadała mu jakaś służbowa podróż. Wystąpił z nami nawet na turnieju futsalu – zdradza Villegas.
Opowiada też anegdotę związaną z... brązowym ryżem. – W pierwszych tygodniach przynosił ze sobą zawsze brązowy ryż z domu i jadł go w jadalni w naszym towarzystwie. Zawsze tylko brązowy ryż z oliwą. Swoim uporem sprawił, że potem nie musiał już go przynosić z domu, tylko podawano mu go na stołówce. Pamiętam też, że każdego z nas traktował per pan. To było zabawne, choć mogło wydawać się odwrotnie. Emilio miał wtedy 36 lat i pensję wicedyrektora generalnego administracji – dodaje.
Real Madryt w końcu ponownie zapukał do drzwi Butragueño. Było to w styczniu 2001 roku, a po drugiej stronie słuchawki znajdował się Jorge Valdano. Ten sam Valdano, który odesłał Emilio na emeryturę jako piłkarza Królewskich. Sęp zaakceptował jednak propozycję bliskiej współpracy z dyrekcją sportową. Po trzech latach odczepił od siebie łatkę kandydata na działacza i stał się bardzo ważnym elementem organizmu. W praktyce pełnił wiele funkcji należących do wiceprezesa. W tej roli czuł się jednak wbrew pozorom nie do końca komfortowo. – Był zbyt dobrym człowiekiem, by negocjować z pośrednikami i innymi sępami, które uważały, że Real Madryt nie rusza się bez torby z pieniędzmi. Można było odnieść wrażenie, że Emilio cierpi, że nie czuje się swobodnie przy negocjowaniu cen i warunków. Bronienie interesów Realu Madryt stało jednak ponad wszystkim – opowiada jeden z ówczesnych pracowników zarządu.
Don Emilio zniknął wraz z odejściem Florentino. Kiedy jednak Pérez wrócił na stanowisko, wrócił i Sęp. Obecnie Butragueño jest dyrektorem do spraw instytucjonalnych oraz zajmuje się szkołą uniwersytecką Realu Madryt. To jednak wyłącznie pobieżna wizytówka. Butragueño zajmuje się bowiem wszystkim. Jest rzecznikiem, konferansjerem, ambasadorem na wielu płaszczyznach. Gra z weteranami, podróżuje z pierwszą drużyną na mecze we wszystkich rozgrywkach i podczas okresu przygotowawczego. W wolnym czasie pozostaje do dyspozycji klubowej fundacji i podróżuje w nawet najbardziej odległe zakątki świat. Nie ma dla niego problemu niezależnie od tego, czy musi pojechać na otwarcie szkoły w Singapurze, wziąć udział w pogrzebie w Manchesterze czy pojawić się na ceremonii wręczenia nagród w Paryżu.
Ramón Martínez poznał Butragueño jeszcze za czasów gry w piłkę. Później za drugiej kadencji Florentino był asystentem Sępa, gdy ten pełnił funkcję dyrektora sportowego. Tak o swoim koledze opowiada emerytowany od kilku miesięcy działacz. – Spędzaliśmy razem całe dnie. Myślę, że obecnie pełni w klubie idealną dla siebie funkcję. To fenomen. Emilio jest stworzony do swojej aktualnej pracy. Żaden klub na świecie nie ma takiego człowieka. Butragueño ma olbrzymią wiedzę w zakresie swoich działań. Szukajcie kogoś podobnego, ale nie znajdziecie. Ma dar do kontaktów z ludźmi i klasę. Wszystko przychodzi mu bardzo naturalnie. To idealna symbioza. Jego skuteczność jest maksymalna. Nigdy się nie skarży. Do tego zna się na piłce, lubi ją i umie wyciągać wnioski. Jego opinie są zawsze celne. To bardzo rozsądny człowiek i nie wygaduje głupstw. Mało tego ma doskonałą pamięć, o wszystkim pamięta, absolutnie o wszystkim. Jest niezbędny w klubie – portretuje swojego byłego współpracownika.
Butragueño ma bardzo szerokie horyzonty. Jest oczytany i lubi sztukę. Powtarza, że bardzo łatwo jest być skromnym, gdy jest się sławnym. Kolekcjonuje dzieła sztuki. Ma także smykałkę do biznesu. Jeszcze jako czynny zawodnik inwestował w miejsca garażowe. Do tego nieustannie podróżuje. W ciągu 24 godzin przemieszcza się z jednego kontynentu na drugi. Wsiada do samolotu, zakłada piżamę, bierze tabletkę i zasypia. Jest wrogiem telefonów, przez długi czas opierał się posiadaniu komórki czy zegarka. Nie toleruje tych urządzeń zwłaszcza w trakcie posiłków. Jest bardziej fanem warzyw niż mięsa, choć nie pogardzi dobrą szynką. Stale dba o wagę i formę. Uprawiał jogę, gdy w Hiszpanii mało kto jeszcze o niej słyszał.
W dzieciństwie jego idolem był Cruyff i Joan Manuel Serrat. W Los Angeles został fanem Lakersów, choć nie widział żadnego meczu na żywo. Był zakochany w Magicu Johnsonie. Jest również fanem San FRancisco 49ers z racji na Joe Montanę. Stara się być zawsze naturalny. Jego lista kontaktów jest bezcenna. Pozostaje w kontakcie z największymi klubami i piłkarzami w historii. Dla niego Beckenbauer to po prostu Franz, Platini do Michel, a Maldini to Paolo. Choć karierę sportową zakończył prawie 30 lat temu, wciąż zatrzymują go na ulicach fani z różnych pokoleń. Za każdym razem ma dla nich prezent w postaci uśmiechu.
Kiedy Diario 16 opublikowało pamiętne zdjęcie, na którym w meczu z Espanyolem ze spodenek wyszedł mu penis, Emilio umiał zareagować w wyjątkowo naturalny sposób pomimo krępującej sytuacji. – Wydaje mi się, że w niektórych mediach fotografię trochę przerobiono. Jestem pewien, że fotograf zrobił to zdjęcie, ponieważ to była akcja, po której został odgwizdany rzut karny. Obrońca pociągnął mnie za spodenki. Nie wiem, jak to mogło się tak potoczyć, ponieważ miałem slipy. To nie było estetyczne ujęcie, ale przyciągające uwagę, inne, być może marketingowe. Ja bym go nie opublikował, ale też nie sądzę, by szkodziło to mojemu wizerunkowi. Nie uważam, by ktoś chciał mnie tym skrzywdzić czy mi zaszkodzić. Ale może jestem zbyt naiwny – komentował krępujące zajście.
Na krótkim dystansie Butragueño jest w wypowiedziach jak piłkarz, umie zwodzić. Kiedy jednak nie musi przybierać oficjalnego tonu, jest w konwersacjach bardzo błyskotliwy. Umie się wyrażać, potrafi grać ciszą, ale też i umie rzucić zdanie zapadające w pamięć. Wszystko to zyskał między innymi dzięki wszechstronnemu wykształceniu i wychowaniu. Jego świat to nie tylko bycie szefem i instytucjonalny savoir-vivre.
Na zakończenie poniżej garść cytatów:
„Życie jest zbyt ważne, by marnować je na głupoty. Wszyscy trafiliśmy na ten świat z jakąś misją. Istnieje seria czynników będących poza kontrolą, które decydują o naszej przyszłości. Wierzę w przeznaczenie, czy w Boga, nazywajcie to, jak chcecie”.
„Futbol nauczył mnie bycia konkurencyjnym, bycia świadomym, czego potrzebujemy od innych, by osiągać dobre rezultaty i żeby nigdy nie przestawać się uczyć”.
„Żyjemy w społeczeństwie, które wychowuje nas tak, by wygrywać, a nie przegrywać. Istnieje pewne przywiązanie do szczęścia, które każe chwalić sukces i odrzucać porażkę. Piłka uwypukla to w ekstremalny sposób. Jeśli drużyna przegra w bardzo ważnym meczu, na drugi dzień zostaniesz unicestwiony. Jeśli natomiast pokażesz taką samą grę, ale wygrasz, wszystko wygląda inaczej. Wniosek? Zarówno zwycięstwo, jak i porażka mają w sobie pewną dozę kłamstwa”.
„Najtrudniej zarządzać porażką. Czynnik emocjonalny jest bardzo duży. Porażka sprawia, że ludzie zaczynają wątpić”.
„Real Madryt reprezentuje filozofię życia, nurt egzystencji. Dorastałem, słuchając wielu ważnych rzeczy o klubie. Real jest synonimem rycerskości, klasy i zdolności zwyciężania oraz umiejętności przegrywania. Bycie elementem Realu Madryt niezależnie od roli to wielka odpowiedzialność”.
Teraz jeszcze tylko brakuje książki. Najlepiej autobiograficznej.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze