Advertisement
Menu

Na pełnej petardzie

„Niektórzy ludzie uważają, że dwumecz jest zakończony, ale ja oczekuję wielkiego wieczoru ze starciem dwóch klubów z największą historią w futbolu. To prawda, że Real Madryt ma bardzo dużą przewagę, ale ciągle mamy do rozegrania 90 minut i dwumecz nie jest zamknięty”. Pełna zgoda, panie Militão. Pełna zgoda.

Foto: Na pełnej petardzie
Fot. twitter.com

Jeśli żyjemy w łudząco realistycznym przekonaniu, że coś jest już definitywnie rozstrzygnięte, to najpewniej jest zupełnie odwrotnie. Bo dwumecz – jak sama nazwa wskazuje – składa się z dwóch meczów, więc siłą rzeczy niczego nie możemy być pewni w stu procentach po realizacji ledwie połowy celu. Nawet kiedy wydaje się nam, że jest inaczej.

Biblijna mądrość głosi, że pycha kroczy przed upadkiem. Aby nie upaść, wystarczy zatem nie afiszować się z nadmierną przesadą uwielbieniem samego siebie. Grzech pychy jest jednym z głównych grzechów, jakich przed rewanżowym starciem z Liverpoolem w ramach 1/8 finału Ligi Mistrzów mógłby dopuścić się Real Madryt. Recepta pozwalająca temu zapobiec jest stosunkowo prosta. Trzeba zagrać na pełnej petardzie.

Takie podejście do tematu na konferencji prasowej po sobotnim spotkaniu z Espanyolem zadeklarował Carlo Ancelotti. Żeby nie było – wierzymy trenerowi, który poprowadził nas do wielu sukcesów, ale jednocześnie pozostajemy ostrożni i będziemy apelować do piłkarzy, by nie zapomnieli, że jeszcze nie skończyli roboty, a do fajrantu pozostało co najmniej 90 minut. Czym będzie więc wyjście na pełnej petardzie? O tym najlepiej powiedziałby nam nieżyjący niestety ksiądz Jan Kaczkowski. W końcu to on ukuł stwierdzenie o życiu na pełnej petardzie. Zapewne swoje trzy grosze w tej kwestii dorzuca też oparty na historii księdza Kaczkowskiego film „Johnny”, który pojawił się w kinach we wrześniu ubiegłego roku i został pozytywnie przyjęty przez widzów i krytyków.

Do rzeczy. Musimy się w końcu dowiedzieć, o co tak naprawdę chodzi z tą pełną petardą. Odpowiedź jest banalna. Otóż innymi słowy chodzi dokładnie o to, by Real Madryt w rewanżu z Liverpoolem na Santiago Bernabéu zagrał tak, jakby jutra miało nie być. Ale to nie wszystko. To nie wystarczy. Bo Real Madryt musi zagrać również tak, jakby nie było wczoraj. Jakby magiczny wieczór na Anfield z 21 lutego, jeden z tych magicznych wieczorów, które są uosobieniem głęboko zakorzenionej esencji tego klubu, jeden z tych wieczorów, dla których przeżywania warto cierpieć w weekendy, będąc świadkiem ligowych zmagań Królewskich, nigdy się nie wydarzył. A już najlepiej byłoby (nawet jeśli teraz wyjdzie, że jesteśmy nad wyraz pazerni), gdyby podopieczni Carletto powtórzyli występ sprzed trzech tygodni.

Bo z Realem tak już jest, że w La Lidze jest pospolitym, poczciwym Clarkiem Kentem, natomiast przy słodkich dźwiękach hymnu Ligi Mistrzów zamienia się w nieustraszonego i niezłomnego Supermana. Bo Liga Mistrzów jest tym, co białe tygrysy z Madrytu lubią najbardziej. To w tych rozgrywkach czują się jak ryby w wodzie. To one są powietrzem, którym najlepiej im się oddycha. To tu są w stanie dokonywać rzeczy powszechnie uważanych za niemożliwe, nawet gdy na krajowym podwórku nie wiedzie im się najlepiej. Tego typu barwne portrety słowne opisujące wyjątkową relację Los Blancos i Champions League można by mnożyć w nieskończoność. A przecież nie to jest w tej zabawie najważniejsze.

Bardzo ważna, a być może i najważniejsza, jest świadomość. Świadomość tego, w jakim miejscu się znajdujemy. Obrona tytułu mistrza Hiszpanii oddala się z każdą kolejką, a odrobienie strat w półfinale Pucharu Hiszpanii i powalczenie o końcowy triumf także nie będą należały do najłatwiejszych. Biorąc to wszystko do kupy (bo jak wiadomo – w kupie siła), może okazać się, że Liga Mistrzów będzie naszą ostatnią szansą na wygranie któregoś z trzech najważniejszych trofeów. Dlatego musimy tę szansę szanować i nie dać się zwieść złudnemu wrażeniu wysokiej zaliczki z pierwszego meczu.

Zaliczka wysoka (pewnie zależy jak dla kogo) oczywiście jest, ale awansu nie gwarantuje. Tym bardziej, że Królewscy mają swoje problemy i nie jest to żadną tajemnicą. Już nie tylko szwankująca praktycznie od początku sezonu obrona zaprząta głowy członków sztabu trenerskiego. W ostatnich tygodniach główną bolączką klubowych mistrzów świata była strzelecka niemoc, którą udało się przełamać dopiero w zeszłą sobotę w konfrontacji z Espanyolem. A dziś angielski wędrowiec zawita do królewskiej świątyni z niepohamowaną chęcią udowodnienia, że niesłusznie pogrzebano go już po pierwszej potyczce.

Ów wędrowiec jest drużyną na wskroś nieprzewidywalną. Liverpool potrafi bowiem zdemolować Manchester United 7:0, by później polec ze znajdującym się w strefie spadkowej angielskiej Premier League Bournemouth, nie wykorzystując rzutu karnego. O ile ostatni z wymienionych przypadków możemy uznać za wypadek przy pracy (choć w bieżącej kampanii było ich bardzo dużo), o tyle pierwszy musi być dla nas przestrogą. The Reds po prostu pożarli Czerwone Diabły i nie zostawili po nich choćby najmniejszych okruszków. Pokazali, że jak już zaczną strzelanie, wejdą na odpowiednie obroty i poczują woń krwi swojej ofiary, to prą przed siebie niczym walec. Wiadomym jest, że niecodziennie wygrywa się różnicą siedmiu bramek i jest to jednak piłkarska anomalia, ale to jednocześnie musi budzić respekt.

Liverpool nie ma nic do stracenia. Gorzej już raczej nie będzie (?), a sportowa ambicja nie pozwoli im przejść obok tego rewanżu obojętnie i poddać się bez walki. Nikt by tak łatwo nie odpuścił, a już na pewno nie ekipa maniakalnego Jürgena Kloppa, który z dochowaniem najwyższej staranności dopilnuje, by jego podopieczni do samego końca wierzyli w odwrócenie złej karty. I Los Merengues muszą o tym pamiętać w każdej minucie dzisiejszej rywalizacji. Żeby nie popełnić grzechu pychy i żeby nie wpaść we własną pułapkę zaliczki z pierwszego starcia. Jedną z najlepszych informacji dla madridismo jest obecność na pokładzie madryckiego okrętu zmierzającego w kierunku ćwierćfinałów kapitana załogi. Po jednomeczowej absencji spowodowanej lekkim urazem kostki do gry wraca Karim Benzema, który jest najczarniejszą europejską zmorą zespołu z miasta Beatlesów (strzelił mu sześć goli w siedmiu spotkaniach). Mamy kim straszyć i miejmy nadzieję, że nie zawahamy się tego wykorzystać.

Kurtuazja szkoleniowca i graczy Liverpoolu jest jak najbardziej zrozumiała, by nie napisać, że wręcz wskazana (przecież zdają sobie sprawę, z kim się mierzą), ale wszyscy wiemy, że wyjdą wieczorem na murawę Bernabéu po to, by rozszarpać Real Madryt, dokonać dla jednych niemożliwego, dla drugich cudu i awansować do najlepszej ósemki Europy. Nasze zadanie jest proste. Musimy im to po prostu uniemożliwić. Tylko nie rozpaczliwie i ofiarnie niczym Tadeusz Rejtan, ale mocarnie i pewnie. Jak Supermen. Na pełnej petardzie.

* * *

Mecz na Santiago Bernabéu rozpocznie się o godzinie 21:00, a w Polsce będzie można obejrzeć go na kanałach Polsat Sport Premium 2 i TVP1 na platformie CANAL+ Online.

Spotkanie można wytypować w FORTUNA. Kurs na bramkę Viníciusa wynosi 3,20.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!