Advertisement
Menu

Przebudzenia

Budzimy się! Dzisiaj Klasyk.

Foto: Przebudzenia
Fot. twitter.com

Są historie, które się tylko czyta bądź ogląda, tak po prostu, a są też takie, które się przeżywa i chłonie całym swoim jestestwem. Możemy nieustannie ubolewać nad tym, że światowa, a już zwłaszcza ta hollywoodzka kinematografia, obfituje w coraz mniej ambitnych tytułów, nierzadko przedkładając ilość ponad jakość. Druga strona tego medalu jest jednak taka, że osaczający nas kult kolorowej tandety i schludnie opakowanego kiczu może (jeśli nawet nie powinien) stać się dla nas asumptem do odkrycia tego, co zachwyciło lata temu. Nawet jeśli jest to pozycja mocno zakurzona.

Robert De Niro na przestrzeni swojej bogatej kariery stworzył wiele niezapomnianych kreacji aktorskich. Poczynając od „Ojca Chrzestnego II” i „Taksówkarza”, przez „Łowcę jeleni” czy „Wściekłego Byka”, aż po najnowszego z nich wszystkich „Irlandczyka”. Mamy tutaj do czynienia z aktorem, który zamienia w złoto wszystko, czego tylko się dotknie. No dobra, prawie wszystko. Ale jedno z najwybitniejszych jego wcieleń zazwyczaj jakimś dziwnym trafem jest pomijane w tego typu zestawieniach. Chodzi tutaj mianowicie o rolę cierpiącego na śpiączkowe zapalenie mózgu Leonarda Lowe’a w filmie „Przebudzenia” z 1990 roku wyreżyserowanym przez Penny Marshall i stworzonym na podstawie książki o takim samym tytule autorstwa Olivera Sacksa. Rolę, która tak na marginesie przyniosła mu jedną z jego licznych nominacji do Oscara dla najlepszego aktora pierwszoplanowego.

W „Przebudzeniach” De Niro jest rewelacyjny i do bólu autentyczny, wyciska z widza łzy niczym sok z cytryny, a dodatkowo kapitalnie uzupełnia się z grającym doktora Malcolma Sayera i niestety nieżyjącym już Robinem Williamsem. Odtworzył prawdziwą historię człowieka, który przez trzydzieści lat był niejako zaklęty w swoim własnym ciele. Przez całe życie budził się tylko kilka razy i próbował wrócić do pełnej sprawności, ale tylko jeden raz – latem 1969 roku – taki stan utrzymał się przez dłuższy czas. Wówczas Leonard musiał nauczyć się dorosłości i przypomnieć sobie, jak wygląda i jak funkcjonuje świat. To trochę tak jak z Realem Madryt.

Nie sugerujemy w żadnym wypadku, jakoby klub naszych serc zmagał się z poważną, przewlekłą chorobą. Ale każdy, kto zdążył już trochę ten klub poznać i trochę z nim przeżyć, nie wspominając o weteranach, którzy na kibicowaniu 35-krotnym mistrzom Hiszpanii zjedli zęby i zgryźli paznokcie u dłoni, a nawet u stóp, dawno zauważył, że Real Madryt lubi sobie uciąć drzemkę. Co więcej – Real Madryt lubi sobie uciąć drzemkę w teoretycznie najmniej spodziewanym momencie, choć madridistas doskonale znają ten mechanizm i wiedzą, kiedy mogą spodziewać się śpiącego Realu Madryt. Spotkania z Mallorcą, Gironą czy Osasuną to dla niego najlepsza okazja, żeby się trochę przespać. Niestety nierzadko pozwolenie sobie na taki rodzaj relaksu kończy się stratą punktów. Tak to już jest. I wówczas Królewscy przypominają właśnie Leonarda Lowe’a z filmu „Przebudzenia”. Są, a zupełnie jakby ich nie było. Może nie w pełni, ale w ogólnym rozrachunku mogliśmy oglądać ten proceder w ubiegłą sobotę, gdy osłabione Atlético było na widelcu, ale Real zdołał ugrać zaledwie remis. I to po trafieniu 18-letniego canterano.

Ten swego rodzaju letarg nie jest jednak jedyną cechą wspólną z postacią, w którą wcielił się De Niro. Lowe miał przebudzenia i Los Blancos również je mają. Chyba nawet częściej od niego. Różnicą jest to, że oni nie potrzebują do tego żadnego nowatorskiego leku. W ich przypadku trudno stwierdzić, w jaki sposób się przebudzają. To przychodzi jakoś samo, trochę nieświadomie. Istnieje tu tylko jedna zasada – im gorzej, tym lepiej. Wszak Real Madryt przyzwyczaił wszystkich, że wyjątkowo uwielbia udowadniać całemu światu, że dla niego niemożliwe nie istnieje. Prawdopodobnie takie przekonanie wynika z niebywałej pewności siebie, jaką drużyna nabyła w ostatnich latach. Bo jak to inaczej określić, jeśli piłkarze z Madrytu po dostaniu dwóch sierpowych w czternaście minut na Anfield, uspokajali się nawzajem i sprawiali wrażenie niewzruszonych tym całkowicie niekorzystnym dla nich obrotem spraw? A najlepsze jest to, że na koniec okazało się, że oczywiście mieli rację, bo załadowali Liverpoolowi aż pięć goli i z tak zacną zaliczką wrócili do stolicy Hiszpanii.

W mieście Beatlesów podopieczni Carlo Ancelottiego przebudzili się szybko, bo jeszcze w tym samym meczu. Nie czekali z remontadą do rewanżu na Santiago Bernabéu. Teraz pora na kolejne przebudzenie. Przebudzenie z klasykowego snu, w który Los Merengues zapadli 15 stycznia w Rijadzie w finale Superpucharu Hiszpanii. Barcelona nie wahała się ani chwili i bezlitośnie to wykorzystała, pokonując swojego największego antagonistę 3:1. Zawodnicy Realu Madryt biernie przyglądali się temu, jak głodna sukcesu Blaugrana radośnie gra im na nosie. Nie wiem jak Wy i nie wiem też jak nasi ulubieńcy, ale my po czymś takim bylibyśmy wściekli i pałalibyśmy żądzą odpłacenia się pięknym za nadobne.

Oczywistym jest, że nie każdy piłkarz występujący w madryckim klubie musi od razu być jego wiernym fanem, ale przecież jest jeszcze coś takiego jak ambicja zawodowa, więc jako reprezentanci najlepszej klubowej drużyny świata powinni poczuwać się do obowiązku. Chyba zawsze – bez względu na okoliczności – przyjemnie jest udowodnić swoją wyższość nad odwiecznym rywalem, czyż nie? Nawet jeśli twój trener zarzeka się, że nie myśli o żadnym rewanżu, tylko o wygraniu pucharu.

A lepszej okazji, by to uczynić, nie mieliśmy dawno. Katalończycy zawitają do królewskiej świątyni po odpadnięciu w 1/16 finału Ligi Europy z Manchesterem United, po ligowej porażce z Almeríą, jak również bez swoich liderów – Roberta Lewandowskiego, Pedriego i Ousmane’a Dembélé. Czy brak (wysokiego?) zwycięstwa okryje Real Madryt hańbą? No jasne, że nie. W końcu El Clásico to zawsze El Clásico (tak, wiemy, to frazes w stylu znanego i lubianego: „Derby rządzą się swoimi prawami”), Barcelona to zawsze Barcelona, a żadnego przeciwnika nigdy nie wolno lekceważyć i zawsze trzeba podchodzić do niego z szacunkiem. Jednakże być może mielibyśmy w takiej sytuacji do czynienia z pewnym nietaktem, zwłaszcza wobec madridistas, którzy odchorowali bolesną styczniową porażkę. Oby Królewscy zafundowali nam jedno z takich przebudzeń znajdujących się w ich stałym repertuarze. Bo jeśli nie teraz, to kiedy?

Tak samo zresztą uważa sam Xavi, który na przedmeczowej konferencji prasowej aż pięciokrotnie podkreślał, że faworytem jest Real Madryt. Bo mistrz Hiszpanii, bo zdobywca Ligi Mistrzów. Wiadomo, stara śpiewka. Musielibyśmy być wyjątkowymi naiwniakami, żeby uwierzyć Hiszpanowi, że mówi tak wyłącznie dlatego, że faktycznie tak myśli. Jego zamiarem jest najzwyczajniej w świecie zdjęcie presji ze swoich graczy. Ale o udokumentowanie jego słów będą już musieli postarać się jegomoście, którzy będą dziś biegać po murawie w białych trykotach.

Pomijając tak naprawdę bezsensowne rozważania dotyczące faworyta dzisiejszego pojedynku czy też całego dwumeczu, warto nadmienić i przypomnieć, że starcia Realu Madryt z Barceloną w Copa del Rey zawsze obfitowały w wielkie emocje i intrygujące historie. Choć ostatnie z nich, eufemistycznie rzecz ujmując, nie zakończyło się dla nas dobrze (przegrana 1:4 w półfinałowym dwumeczu w kampanii 2018/19), to przecież każdy z nas z rozrzewnieniem wraca do scen z Estadio Mestalla, czyli do gola głową Cristiano Ronaldo z finału z 2011 roku czy też do niezapomnianego dla Marca Bartry rajdu Garetha Bale’a z finałowego boju w 2014 roku. Ach, ten wspomnień czar…

Zatem jaki Real Madryt życzymy sobie dziś ujrzeć? Silny, ambitny, zaangażowany i przebudzony. Zaczynamy bowiem maraton Klasyków, który naznaczy dalszą część sezonu. W związku z tym musimy iść za twitterową radą Viníciusa, czyli „vamos, juntos y hasta el final”, a w polskiej wersji – „kiełbasy do góry”. I jedziemy z tematem.

* * *

Pierwszy półfinał Pucharu Króla na Santiago Bernabéu rozpocznie się dziś o 21:00, a w Polsce będzie można obejrzeć go na kanale TVP Sport i jego aplikacjach.

Spotkanie można wytypować w FORTUNA. Kurs na zwycięstwo Królewskich wynosi aż 1,92.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!