Nie ma, że się nie chce
Jeśli masz coś zrobić, to po prostu to zrób.
Fot. twitter.com
„Ah shit, here we go again”, brzmiały słynne słowa Carla Johnsona, znanego szerzej jako CJ. Niektórzy z nas zapewne kojarzą to zdanie jeszcze z czasów zagrywania się do późnych godzin nocnych w GTA San Andreas, młodszym zaś mogło się ono przewinąć podczas przeglądania internetowych memów. Zaczynamy od zera. Znowu wszystko od nowa. I tak bez chwili wytchnienia. Ryszard Andrzejewski w tym momencie zarapowałby jeszcze być może o kolejnym straconym dniu.
Wstawanie od poniedziałku do piątku o barbarzyńskiej porze, praca, jedzenie, dom, sen. Żeby nie posądzano nas o nabijanie wierszówki, poprzednie zdanie prosimy przeczytać pięć razy. Następnie zaś przychodzi weekend, często również niepozbawiony obowiązków, a następnie… sami wiecie. Here we go again.
Choć powyższy schemat jest tym najbardziej oklepanym i układ kolejno wykonywanych w trakcie dnia roboczego czynności nie wygląda u każdego identycznie, nie ma to aż takiego znaczenia. Niezależnie od tego chyba każdy z nas częściej lub rzadziej dociera bowiem do momentu, w którym stwierdza, że już naprawdę bardzo mu się nie chce lub zwyczajnie nie może.
No i co wtedy?
Wtedy do gry wchodzi pojęcie owianej legendą motywacji. Motywacji, która często mylnie łączona jest z chęciami. Wbrew pozorom to, czy nam się chce, czy też nie, niekoniecznie musi być kluczem. Jeśli nie wyprowadzimy z rana psa na spacer w deszczowy i wietrzny dzień, najpewniej przysporzymy sobie w perspektywie kilku godzin o wiele brudniejszej roboty. Gdyby ktoś spytał nas, czy wolimy delikatnie zmoknąć, czy sprzątać nieczystości ze środka dywanu, odpowiedź byłaby raczej oczywista. Nie chodzi więc o to, czy coś pozytywnie nakręca nas do działania, lecz o to, dlaczego mimo wszystko decydujemy się coś zrobić niezależnie od okoliczności. Zadaniowe podejście w czystej postaci. Trzeba to zrobić i tyle. Nie ma za co, to będzie dwieście złotych. Można płacić kartą.
Motywacja w wielu sytuacjach nie musi wyłącznie prowadzić nas do osiągnięcia celu jako takiego, lecz również popycha do działań mających na celu uniknięcie nieprzyjemnych konsekwencji. Bez względu na to, jakim tokiem rozumowania kierował się Carlo Ancelotti, wystawiając w spotkaniu z Villarrealem niemalże najsilniejszy skład, w drugiej połowie na Estadio de la Cerámica zespół postanowił powiedzieć A. Dziś więc siłą rzeczy trzeba będzie powiedzieć również i B. Tkwił w tym niewątpliwie jakiś motyw. Czy była nim przemożna chęć zdobycia Copa del Rey, czy też niedoprowadzenie do przegrania dwóch trofeów w ciągu kilku dni – to tak naprawdę nie aż tak istotne.
Domyślamy się, że gdyby piłkarzom i sztabowi szkoleniowemu Realu Madryt przedstawić możliwość gry co trzy dni przez kilka miesięcy lub gry na ogół raz w tygodniu z okazjonalnymi spotkaniami w środku tygodnia, wybór również spotkałby się z jednogłośną decyzją. Wyboru jednak nie było, a terminarz jest, jaki jest. Trzeba go zaakceptować bez zastanawiania się nad tym, czego byśmy sobie bardziej życzyli.
Pytanie kogokolwiek o to, czy termin rozgrywania meczu mu pasuje i czy przypadkiem nie jest dziś przemęczony, nie ma żadnej racji bytu. Nie przy okazji derbów Madrytu. Wieczorem gramy o to, by znaleźć się na ostatniej prostej przed finałem rozgrywek. O to, by pozostać przy życiu na wszystkich możliwych frontach. No i rzecz jasna o prestiż w stolicy Hiszpanii. Lub, jak kto woli, o to, by nie dawać na nowo powodów do rozważań o kryzysie, kupić sobie trochę spokoju w tym szaleńczym ciągu i nie pozwolić, by rywal zza miedzy przynajmniej do końcówki lutego patrzył na nas z góry z uśmiechem politowania.
W ostatnich latach o wiele większą moc przebicia mają z pewnością te przyjemne wspomnienia związane z potyczkami z Los Colchoneros. Dwa wygrane finały Ligi Mistrzów są w stanie przyćmić naprawdę wiele. A przecież jeszcze dochodzą dwa wygrane dwumecze w Champions League w sezonach 2014/15 (Chicharito!) i 2016/17 (hattrick Cristiano na Bernabéu i pamiętna akcja Benzemy w rewanżu jeszcze na Calderón). Puchar Króla potrafił mimo to pisać w derbach stolicy Hiszpanii nieco mniej chwalebne scenariusze.
Pamiętać o tym musi zresztą również sam Carlo Ancelotti, bo choć za jego pierwszej kadencji na europejskiej arenie okazaliśmy się lepsi, to jednak wcześniej w krajowym pucharze przegraliśmy z Atlético dwumecz. Na Calderón polegliśmy 0:2, w rewanżu natomiast padł remis 2:2. Traumatycznym przeżyciem był również bez cienia wątpliwości finał tych rozgrywek z sezonu 2012/13, jeszcze za Mourinho, gdy główka Mirandy w dogrywce pozbawiła nas szansy na zdobycie trofeum przed własną publicznością. By w pełni rzetelnie wywiązać się z dziennikarskiego obowiązku, musimy jednak dodać, że w międzyczasie i nam udało się wyrzucić Los Rojiblancos za burtę – sezon po przegranym finale gładko rozprawiliśmy się z nimi w półfinale (3:0 i 2:0), a następnie sięgnęliśmy po najwyższy laur (tym razem odpuścimy Bartrze, jeszcze będzie okazja).
Skoro wspomnieliśmy o porażce w finale u siebie, od razu wypadałoby skorzystać z okazji i nieco pociągnąć wątek dzisiejszego starcia z Atlético w kontekście scenerii, w jakiej będzie rozgrywany. Z naszymi sąsiadami znów bowiem spotkamy się na Bernabéu, jednak tym razem po raz pierwszy zmierzymy się z nimi na zasadzie pojedynczego meczu decydującego o awansie. Pisanie o atucie własnego boiska i potrzebie wsparcia kibiców w znacznej mierze wciąż pozostaje truizmem. Ale jednak nie aż tak do końca. Valladolid, Cáceres Vila-real (dwukrotnie), Bilbao, Rijad, a spora część piłkarzy także kilka miast w Katarze. Królewscy od 10 listopada zdążyli odwiedzić różne zakątki kraju, a nawet Bliskiego Wschodu, ale od ponad dwóch i pół miesiąca nie mieli jakoś okazji zawitać w domu. Po raz ostatni Los Blancos przed własnymi kibicami wystąpili w potyczce z Kadyksem dokładnie 76 dni temu. Po takim czasie poczucie domowego ciepła i przyjaznej atmosfery jest najzwyczajniej w świecie potrzebne. Zwłaszcza w sytuacji, gdy zawitać ma do nas ekipa Diego Simeone.
O ile z Villarrealem można było się jeszcze zastanawiać, jaką taktykę odnośnie do personaliów obierze Ancelotti, o tyle tym razem wątpliwości większych mieć chyba nie można. Tym bardziej że tak naprawdę Włoch, nawet gdyby chciał, to raczej nie ma zbyt szerokiego pola do rotacji, biorąc pod uwagę zarówno kontuzjowanych zawodników, jak i etatowych figurantów. W istocie zastanawiać można by się tylko nad tym, co 63-latek tym razem postanowi w sprawie Camavingi i Ceballosa. Obaj pomocnicy wyjątkowo udanie spisali się w dwóch poprzednich potyczkach. Ich ewentualnej obecności w wyjściowej jedenastce nie powinniśmy jednak rozpatrywać w kategorii szansy na odpoczynek dla innych graczy, lecz po prostu jako potencjalnie optymalne na ten moment rozwiązanie dla zespołu.
Jeśli ktoś nie ma siły albo mu się nie chce i nawet dzisiejszy wykład na temat motywacji nie jest w stanie pobudzić go do działania, to niech dla własnego dobra zamilknie na wieki. W przeciwnym razie jednostka taka raczej nie do końca wie, na czym polega gra dla Realu Madryt. Jesteśmy jednak dziwnie spokojni, że w naszych szeregach takich bumelantów nie ma. Tak samo, jak nie ma, że czwartek i że w niedzielę znowu do tyry. Poczucie obowiązku ponad wszystko, niezależnie od tego, pod jakim kątem je postrzegamy.,
* * *
Początek meczu dzisiaj o godzinie 21:00. Sprawdź, gdzie obejrzeć spotkanie.
Spotkanie można wytypować w FORTUNA. Kurs na wygraną Realu Madryt wynosi 1,95.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze