Advertisement
Menu

Real Madryt zawsze wraca

Tytułowa rola w niewątpliwie kultowym już filmie Jamesa Camerona o groźnie brzmiącym tytule „Terminator” definitywnie wprowadziła Arnolda Schwarzeneggera na salony Hollywood i pozwoliła mu stać się jednym z najpopularniejszych i najbardziej rozchwytywanych aktorów kina akcji lat 80. i 90. minionego stulecia.

Foto: Real Madryt zawsze wraca
Fot. Getty Images

Terminator to Schwarzenegger, a Schwarzenegger to Terminator. Jakże innym byłby nasz świat, gdyby rolę cyborga o numerze seryjnym T-800 zagrał Lance Henriksen, któremu to powierzono ją w trakcie pierwszych, jeszcze raczkujących prac nad produkcją, a który ostatecznie odtworzył postać policyjnego detektywa Hala Vukovicha. Nie inaczej byłoby także i w przypadku, w którym propozycji Camerona nie odrzuciłby Mel Gibson i to właśnie jego twarz kojarzyłaby nam się z Terminatorem. Ale tak się (na szczęście) nie stało i już zawsze, co by się na tej dziwnej i niedającej się zrozumieć planecie nie działo, Schwarzenegger pozostanie dla nas uosobieniem filmowego androida.

W pierwszej (i najlepszej zresztą) części tej serii były gubernator Kalifornii wypowiedział frazę, która stała się tyleż legendarna, co prorocza. Gdy na komisariacie policjant nie chciał udzielić T-800 odpowiedzi na pytanie, gdzie znajduje się Sarah Connor, ten rzucił do funkcjonariusza lakoniczne: „I’ll be back”. Jak obiecał, tak zrobił. Nie tylko w kolejnej scenie, w której znów odwiedził sympatycznego policjanta, tym razem jednak wyważając drzwi posterunku bezpardonowym wjazdem samochodem, ale także w kolejnych częściach tej sagi z gatunku science fiction. Terminator zawsze powraca. Od momentu wypowiedzenia tamtych słów, aż po dziś. I właśnie to łączy go z Realem Madryt.

Bo Real Madryt też zawsze wraca. Walka do samego końca, do ostatniego tchu, do ostatniej kropli potu, łzy smutku, krwi oddania czy w końcu gwizdka sędziego na przestrzeni kolejnych dekad na stałe wryły się w filozofię madridismo. Madridismo, które nie tylko jest kodeksem honorowym każdego kibica Królewskich, ale też sposobem na nieustanne życie Realem Madryt. Bez przerwy, bez chwili wytchnienia, 24 godziny na dobę. Jak to niegdyś pięknie ujął Álvaro Arbeloa: „Madridismo to ciągła wiara”. Madryt wierzy zawsze, nie zbaczając na liczne przeszkody, która napotka na swojej drodze. I to jest jego siłą. Czymś, co my, madridistas, doskonale rozumiemy i czujemy w całym ciele, umyśle i duszy, podczas gdy cała reszta zastanawia się, co to tak naprawdę jest i skąd bierze się ta mityczna wręcz niezłomność.

Ileż to już razy w swojej 120-letniej historii królewski klub udowadniał, że zawsze powraca. Tak było chociażby w 1998 roku, gdy po długich i trudnych 32 latach udało się odzyskać Puchar Europy. Trochę to trwało, ale Real wrócił. Dalej – kiedy fani Atlético 24 maja 2014 roku na trybunach lizbońskiego Estádio da Luz rozpoczynali świętowanie zdobycia uszatego pucharu, w 93. minucie (słynne 92:48) w polu karnym pojawił się Sergio Ramos, by swoim strzałem głową zbudować legendę La Décimy i udowodnić, że Realu nigdy nie wolno uznać za martwego. Nigdy. Bo on zawsze wraca.

Jeśli ktoś dopiero całkiem niedawno pokolorował swój świat na biało, to i tak już zdążył się przekonać, że w momentach, w których zwykle grabarz chwyta za łopatę, by zakopać trumnę, Real wstaje, otrzepuje kurz z garnituru i jak gdyby nigdy nic przystępuje do natarcia na przeciwnika. W ten sposób dokonuje piłkarskiego zmartwychwstania. Bez tego nie byłoby przecież czternastego triumfu w Lidze Mistrzów.

Co ciekawe, według wiary katolickiej, Jezus Chrystus zmartwychwstał raz, natomiast Los Blancos w poprzedniej edycji Champions League zmartwychwstali aż trzykrotnie. Na każdym szczeblu fazy pucharowej, oprócz finału. Piłkarskich cudów doświadczyli na murawie zawodnicy Chelsea, PSG i Manchesteru City. Choć w każdym z tych przypadków madrytczycy byli spisywani na straty, to za każdym razem wracali z zaświatów. Niektórzy cały czas głoszą teorię, iż był to ślepy łut szczęścia, a wygrana w całych rozgrywkach była niezasłużona, ale skoro nie dają się przekonać racjonalnym argumentom, a przede wszystkim faktom, to nie ma sensu pozbawiać ich tej słodkiej nieświadomości i wyprowadzać z błędu. Każdy wierzy w to, w co chce wierzyć.

Nawet w ostatnim spotkaniu poprzedzającym zapowiadany przez nas Klasyk Los Merengues powrócili. Szachtar Donieck na Stadionie Miejskim im. Marszałka Józefa Piłsudskiego w Warszawie postawił zawodnikom Carlo Ancelottiego doprawdy trudne warunki, choć oni sami też tego wieczoru formą nie grzeszyli. Pierwsza porażka w sezonie 2022/23 nabierała realnych kształtów, ale na szczęście Toni Kroos odpowiednio poinstruował Antonio Rüdigera, który zgodnie ze wskazówkami swojego rodaka wbiegł w pole karne i heroicznym uderzeniem głową skierował piłkę do siatki. Niemiec przypłacił to własnym zdrowiem, a konkretnie głębokim rozcięciem na czole i pokaźną śliwą na lewym oku. W tym swoistym poświęceniu Rüdigera w 95. minucie ujawnił się właśnie nieśmiertelny duch walki do ostatnich sekund. Coś, czego nie da się ani kupić, ani nauczyć. Madryt znów wrócił.

I teraz musi wrócić po raz kolejny. Bo na Santiago Bernabéu, podobnie jak 20 marca bieżącego roku, zawita FC Barcelona. Tamtej wizyty nie wspominamy najlepiej. Wstydliwa porażka 0:4, widoczny gołym okiem brak Karima Benzemy i Luka Modrić ustawiony jako fałszywa dziewiątka, co było bodaj najbardziej irracjonalnym pomysłem Carlo Ancelottiego w jego trenerskiej karierze. Raczej nie ulega wątpliwości, że była to największa rysa na wizerunku całej minionej kampanii, w której przecież udało się Królewskim sięgnąć łącznie po trzy trofea. Istotne jest to, że nie była to jedyna tak sromotna porażka Realu Madryt poniesiona w ostatnich latach w konfrontacjach z Dumą Katalonii. 2:6, 0:5, 1:5, 0:4… Takich rezultatów nie brakowało. Najwyższe zwycięstwo Los Blancos w ostatnich latach to „tylko” 3:1. Czasem aż korci, żeby temu odwiecznemu rywalowi spuścić porządne lanie, ale Real chyba wychodzi z założenia, że nie musi nikomu nic udowadniać wysoką wygraną. Jednak jakoś tak miło byłoby polakierować tamtą rysę i zatrzeć wspomnienie wysokiej przegranej.

Tym bardziej, że El Clásico już dawno nie elektryzuje tak bardzo jak za czasów świetności Cristiano Ronaldo i Leo Messiego, nie wspominając już nawet o erze chyba najbardziej zażartej rywalizacji obu klubów, gdy na ich ławkach trenerskich zasiadali José Mourinho i Pep Guardiola. Klasyk się zmienia, a najlepiej świadczy o tym fakt, że Barcelona zamiast myśleć o tym, czy awansuje do 1/8 finału Ligi Mistrzów z pierwszego czy z drugiego miejsca w swojej grupie, musi w ogóle zastanawiać się nad swoją przyszłością w tych rozgrywkach, bo widmo spadku do Ligi Europy drugi rok z rzędu bardzo, ale to bardzo głęboko zagląda jej w oczy.

Byłoby to dość bolesne doświadczenie dla wszystkich culés, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że po pierwszej połowie meczu z Bayernem Monachium w pierwszej serii grupowych gier niektórzy upatrywali w Katalończykach faworyta do gry w finale Pucharu Europy. Do stolicy Hiszpanii piłkarze Xaviego przyjeżdżają jednak w roli lidera, którą zawdzięczają lepszej różnicy bramek, tak więc będziemy świadkami spotkania dwóch najlepiej radzących sobie w trwających rozgrywkach La Ligi zespołów. Trzy punkty w tym starciu jeszcze o niczym nie przesądzą, ale wszyscy doskonale wiemy, jak wybornie mogą smakować.

Sam Santiago Bernabéu powiedział, że: „Koszulka Realu Madryt jest biała. Można ją splamić błotem, potem, a nawet krwią, ale nigdy hańbą”. Prawdę mówiąc, te słowa stały się już nieco wyświechtanym i nadużywanym przy każdej dogodnej okazji frazesem, ale jednak postanowiłem je w tym miejscu wykorzystać, bo – moim skromnym zdaniem – pasują tu jak ulał. Marcowa porażka z Blaugraną w rozmiarze 0:4 hańbą nie była, ale niechlubnym akcentem znakomitego sezonu już jak najbardziej tak. Dziś nie życzymy sobie powtórki z rozrywki.

Życzymy sobie za to, by Los Blancos byli niczym Terminator. 20 marca powiedzieli „I’ll be back”, a teraz spełnią złożoną wówczas obietnicę, swoim białym samochodem wyważą drzwi do pilnie strzeżonej przez Marca-André ter Stegena bramki i zademonstrują, kto i dlaczego jest najlepszą drużyną nie tylko w Hiszpanii, ale i w całej Europie. Oby tak właśnie było. Bo Real Madryt zawsze wraca.

Hasta el final, vamos Real.

***

Początek meczu o 16:15. Transmisję będzie można obejrzeć na kanałach CANAL+ i Eleven Sports 1 w serwisie CANAL+ online, który oferuje 6-miesięczny pakiet za 240 zł.

Spotkanie można też wytypować w FORTUNA, która przygotowała specjalną ofertę na Klasyk: 200 zł za wygraną Realu albo Barcelony. Więcej szczegółów tutaj.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!