„120 minut na Bernabéu to wieczność”
Mina Bonino jest partnerką Fede Valverde i argentyńską dziennikarką. Mina wysłała Juanowi Castro tekst o tym, jak z loży rodzinnej na Bernabéu przeżywała mecz przeciwko Chelsea. Przedstawiamy jego pełne tłumaczenie.
Mina z synem podczas wtorkowego meczu na Bernabéu. (fot. własne)
Nigdy nie miałam problemu z łatką czyjejś kobiety. Jest, jak jest. Ale chcę też być tym, kim przestałam być jakiś czas temu: dziennikarką. Po tym, co wydarzyło się w zeszły wtorek na Santiago Bernabéu, uważam, że nie ma lepszego momentu, by znów zająć się pisaniem.
Zawsze przeżywałam futbol w szczególny sposób: cierpiąc, i choć może się to wydawać sprzeczne, właśnie wtedy cieszysz się nim najbardziej. Ale we wtorek nie było to konieczne. Przysięgam, że to nie było konieczne. To powinno być prawo: każdy fan piłki nożnej nie może odejść z tego życia, nie przeżywszy meczu River z Boca, Realu Madryt z Barceloną, ale przede wszystkim spotkania Ligi Mistrzów.
Liga Mistrzów ma w sobie coś z „nie wiem jak”, bo naprawdę trudno mi to wyjaśnić. Widziałam już niesamowite remontady. Widziałam mecze, w których wszystko wydawało się przesądzone. To, co się dzieje w pierwszym spotkaniu i w rewanżu, wprowadza zamęt i dezorientuje. We wtorek przeciwko Chelsea to mogło się nam przydarzyć. Nie zamierzam zagłębiać się w kwestie techniczne czy taktyczne. Nie wiem, co się stało. Naprawdę, nadal tego nie rozumiem i wiem, że ty też tego nie rozumiesz.
Złościłam się, byłam sfrustrowana, krzyczałam, płakałam. Bolał mnie brzuch. Chwilami nie chciałam widzieć, co się dzieje. Ale tradycja polegająca na tym, że nikt z nas nie rusza się z miejsca, sprawiła, że zostałam w tym samym miejscu. Wzywałam Boga, przeklinałam, modliłam się do Kiricocho, którego nie wiem, ile razy mogłabym tak nazwać, i w końcu odetchnęłam. U nas słychać było tylko moje marudzenie, słychać było tylko walenie moim zużytym butem o ścianę… i zapewniam, że niejeden obok myślał, że spada jakaś bomba. Udawałam głupka, spuściłam głowę i patrzyłam w inną stronę. Jeśli czegoś brakowało tej nocy, to tego, że ja również byłabym wyrzucona ze stadionu za zakłócanie porządku.
Uspokoiłam się. Uspokoiłam się najlepiej, jak potrafiłam. Ale to było nie do zniesienia. Poszłam do toalety przed rozpoczęciem dogrywki. Trochę więcej ulgi, bo odzyskałam nadzieję, którą straciłam w ciągu 90 minut. Każdy na swoim miejscu. Nikt nie krzyczy. Wszyscy jesteśmy cicho. A może i nie, ale w mojej głowie słyszę tylko ciszę, która czasami jest ogłupiająca.
Nie wiemy, co nas czeka, ale staje się to niekończące, coraz dłuższe i dłuższe. A po burzy przychodzi spokój. Płacz. Ulga. Ponieważ wiemy, co się za tym kryje. Wiemy, jaki to wysiłek, jakie poświęcenie. Jak mogliśmy pozwolić, aby gra, którą prawie rozstrzygnęliśmy, wymknęła się nam z rąk? Wiem. To pytanie zadajemy sobie wszyscy. Ale to jest Liga Mistrzów. Nie ma odpowiedzi. Nic nie jest przesądzone.
Aby być zawodnikiem Realu Madryt i odwrócić losy takiego meczu, trzeba mieć spokojną głowę. Czego ja nie miałam. Czego my, kibice, nie mamy. Aby być kibicem, wystarczy mieć serce. To trudne zadanie, ale reszta zależy od nich.
A 120 minut na Bernabéu to wieczność…
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze