Najlepsza drużyna, która nigdy nie wygrała Pucharu Europy – część III
W trudnym okresie, kiedy Real Madryt miał problemy z wygraniem jakiegokolwiek trofeum, ze szkółki wyszło pięciu niezwykle utalentowanych młodzieńców, którzy razem przynieśli Królewskim w ciągu dekady aż 16 najważniejszych tytułów, tworząc legendarną La Quinta del Buitre. W poniższym reportażu prezentujemy ich historię na bazie opowieści Julio Iglesiasa. Oto część trzecia i ostatnia.
Fot. własne
♦ Pierwsza część historii o Quinta del Buitre ♦
♦ Druga część historii o Quinta del Buitre ♦
W sezonie 1987/88 zaczął wiać wschodni wiatr. Kiedy Leo Beenhakker zaczynał swój drugi sezon na stanowisku szkoleniowca Realu Madryt, wydawało się, że jest to idealny czas, aby przywieźć na Santiago Bernabéu La Séptimę – siódmy Puchar Europy. „Beenhakker robił różnicę”, wspomina Míchel w dokumencie o La Quincie. „Zawsze trenowaliśmy z piłką i wszystko było robione w taki sposób, by potem powtórzyć to w meczu. Na to był położony nacisk. Była to całkowita rewolucja w hiszpańskim futbolu, zupełnie inna od tego, co robiło się wcześniej. To była naprawdę ekscytująca przygoda”, mówi Hiszpan.
Real Madryt w niesamowity sposób rozpoczął sezon, wygrywając pierwsze osiem meczów ligowych. Co więcej, w pierwszych trzech podopieczni Beenhakkera zdobyli aż 18 bramek przeciwko Cádizowi (4:0), Sportingowi Gijón (7:0) i Realowi Saragossa (7:1). To ostatnie spotkanie stało się słodko-gorzkim wspomnieniem, ponieważ niezwykle okazałe zwycięstwo zostało odniesione przeciwko nowej drużynie Miguela Pardezy. Zdjęcie, przedstawiające całą Piątkę stojącą obok siebie, z Pardezą w białej koszulce Realu Saragossa i pozostałymi w wyjazdowych, błękitnych strojach Królewskich, zdawało się wręcz pytać: „co by było, gdyby…”.
La Liga została wygrana z przewagą aż 11 punktów, wraz z całym błyskiem, radością i kreatywnością, której można było spodziewać się po drużynie artystów tego kalibru. Sezon miał jednak zostać zdefiniowany w Pucharze Europy. Pierwszym rywalem na rozkładzie było Napoli Diego Maradony w meczu, znanym później jako el Partido del Silencio – „Mecz Ciszy”. Real Madryt musiał rozegrać dwa mecze za zamkniętymi drzwiami po tym, jak „kibice” z Ultras Sur rzucili w stronę Jean-Marie Pfaffa, bramkarza Bayernu, kawałek betonu i żelazną rurkę w pierwszym meczu półfinałowym z ubiegłego sezonu. Królewscy pokonali Napoli 2:0 na Bernabéu, a wynik otworzył Míchel z rzutu karnego po faulu na Sanchísie. To spotkanie jednak zostało zapamiętane z czego innego. Chendo, wychowanek klubu, założył siatkę Diego Maradonie. „Ptaki zaczęły strzelać do myśliwych”, powiedział komentujący ten mecz Jorge Valdano.
Atmosfera w Neapolu dwa tygodnie później była zgoła inna. 83 tysiące kibiców, przy akompaniamencie fajerwerków, śpiewało, jakby od tego zależało ich życie. A to tylko dookoła hotelu przyjezdnych. Trudno powiedzieć, żeby sytuacja Realu Madryt się poprawiła, gdy Giovanni Francini strzelił gola w 9. minucie. Królewscy jednak potrafili odpowiedzieć, kiedy w samej końcówce pierwszej połowy wyrównał Butragueño, czym ostatecznie zamknął wynik dwumeczu. „Tamto trafienie zmieniło mecz. Byli naprawdę nieźli, ale my byliśmy lepsi”, powiedział później Míchel.
Następnie przyszedł czas na Porto, obrońców tytułu, prowadzone przez fantastycznego rozgrywającego, Rabaha Madjera. I ta drużyna jednak sobie nie poradziła, a Królewscy oba mecze wygrali 2:1. Ćwierćfinały dały okazję do zemsty, ponieważ los skojarzył Los Blancos z Bayernem Monachium. Rywalizacja pełna brutalnych fauli, ostrej gry, betonowych bloków i żelaznych rurek budziła ogromne emocje, a ponadto Real Madryt nigdy jeszcze nie wyelimimował Bawarczyków z Pucharu Europy. Sytuacja nie wyglądała za dobrze, gdy po 50 minutach pierwszego meczu drużyna La Quinty przegrywała 0:3, ale wtedy po raz kolejny obudził się duch remontady, nawet przed rewanżem na Bernabéu. Na pięć minut przed końcem do siatki trafił Butragueño, a już w 90. minucie Królewscy wywalczyli rzut wolny na lewym skrzydle, mniej więcej w linii z miejscem wykonywania rzutów karnych. Do piłki podszedł Sánchez, co mogło oznaczać tylko jedno. „Cholera, oszalałeś? Nie strzelaj”, krzyczał do Meksykanina Gordillo, ale ostatecznie Pfaff nie był w stanie nic poradzić i świetny strzał napastnika Królewskich wpadł do siatki.
„Wiedzieliśmy, że wygramy rewanż po czymś takim”, mówił po meczu Míchel. W rzeczy samej, Królewscy prowadzili już 2:0 do przerwy i zamknęli tę rywalizację, nawet nie oglądając się na rywali z Niemiec. Pokonali swoją pierwszą czarną bestię. W półfinałach czekało PSV. Real Madryt był zdecydowanym faworytem i każdy kolejny analizowany przez prasę punkt tego spotkania wskazywał zdecydowanie na Beenhakkera, La Quintę i spółkę. Jednak zespół z Eindhoven, pomimo odejścia Gullita do Milanu, wciąż miał Willy'ego van de Kerkhofa, Ronalda Koemana i świetnego Hansa van Breukelena w bramce. Ogólne wrażenie z tego meczu było takie, że to podopieczni Guusa Hiddinka byli zdominowani, wraz z tym, że już w 6. minucie Hugo Sánchez trafił z rzutu karnego. W tłumie było słychać kolejne „olé”, ale gole nie chciały padać. Co więcej, w 19. minucie Holendrzy wyrównali po swoim jedynym ataku, ale nie wpłynęło to znacznie na przebieg meczu. Jedyny krytyczny komentarz należał do Di Stéfano.
„Nie podobało mi się to, co widziałem”, mówił Argentyńczyk. „Míchel nie podchodził wystarczająco wysoko, a bramka, którą stracili, była gówniana. Nie możesz popełniać takich błędów”, narzekała legenda Królewskich. W Eindhoven La Quinta natrafiła na zainspirowanego Van Breukelena. Nieważne, co robił Butragueño, po prostu nie mógł pokonać bramkarza PSV. Co więcej, w takiej patowej sytuacji, z bezbramkowym remisem, Real Madryt odpadł z rozgrywek przez gole na wyjeździe. Po meczu, w szatni, Míchel wszedł do wanny z lodem i nie ruszał się z niej przez pół godziny. Było czuć, że zdarzyło się coś, co nie miało prawa się zdarzyć. „Myślę, że Holendrzy nie mogą uwierzyć własnemu szczęściu”, powiedział po meczu Butragueño. „Mieli dwa strzały w całym dwumeczu i strzelili z nich jedynego gola. My mieliśmy co najmniej dziewięć świetnych okazji i również strzeliliśmy tylko raz, a mimo to odpadamy. Jesteśmy zrozpaczeni”, zakończył Hiszpan. Na lotnisku, w drodze do domu, El Buitre wyznał Sanchísowi: „Manolo, myślę, że już nigdy nie będziemy mieli takiej szansy”.
Niestety, miał rację. Królewscy dotarli do półfinałów Pucharu Europy w następnym sezonie, rozprawiając się z PSV w poprzedniej rundzie. Trafili jednak na Milan Arrigo Sacchiego, z Gullitem, Rijkaardem i Van Bastenem, nie wspominając nawet o grających w obronie Paolo Maldinim i Franco Baresim. Rossoneri wygrali dwumecz 6:1, rozprawiając się z Królewskimi również w następnym sezonie. „Milan był lepszy od nas, zarówno taktycznie, jak i fizycznie”, przyznaje Butragueño. „To nie bolało aż tak bardzo. Kiedy jednak pokonuje cię drużyna zdecydowanie słabsza… To był nasz najlepszy czas, te trzy lata. My, młodzi piłkarze, Hugo Sánchez w swoim najlepszym czasie, Rafael Gordillo. To był nasz czas”, wspomina El Buitre. „To sprawia, że krew się w tobie gotuje. Kiedy pytają mnie o najlepsze wspomnienie z boiska, mogę myśleć o całym tysiącu. Kiedy pytają o najgorsze, mam w głowie tylko PSV”, zgadza się z kolegą Míchel. To właśnie pomocnik był jedynym z drużyny, który oglądał, jak PSV pokonuje Benficę w rzutach karnych w jednym z najgorszych finałów w historii. Musiał to oglądać, bo był to jedyny telewizor w przychodni, gdy czekał na poród swojej żony. W pewnym sensie dopadło go na dobre to poczucie straconej szansy.
John Toshack zastąpił Beenhakkera latem 1989 roku. Pomimo, że jego charakter i samouwielbienie oznaczało wielokrotne spięcia między Walijczykiem, a włodarzami klubu, to dało się odczuć duże zadowolenie z jego przybycia. Królewscy wygrali La Ligę z dziewięcioma punktami przewagi na pięć tygodni przed końcem rozgrywek, bijąc przy okazji rekord za pomocą 109 strzelonych goli. Sánchez wyrównał 39-letni rekord Telmo Zarry, jeśli chodzi o największą liczbę goli strzelonych w sezonie ligowym (38), każdego z nich strzelając z pierwszej piłki. Przy czwartej części asystował mu Míchel, choć obaj panowie nadal starali się ze sobą nie rozmawiać. „To była najlepsza wersja naszej drużyny”, wspomina z uśmiechem Meksykanin. Musiały jednak nadejść pewne kłopoty.
Wierząc, że Butragueño cieszy się zbyt dużymi wpływami na Bernabéu, Toshack chciał rozbić La Quintę i nieco odświeżyć drużynę. Ściągnął do drużyny rumuńskiego rozgrywającego, Gheorghe Hagiego, ale z drużyny odszedł tylko Vázquez. Prezes Królewskich, Mendoza, nie pozwolił nawet dotknąć Butragueño, Sanchísa i Míchela. „Bardziej pocę się na ławce, niż niektórzy z zawodników na boisku”, narzekał na konferencjach Toshack. „Bardziej się poci, bo jest gorąco, a on jest gruby”, padła odpowiedź dla prasy ze strony szatni. Rozpoczął się konflikt między La Quintą i trenerem. Hiszpanie byli wściekli przez próby podkopania ich pozycji w drużynie przez Walijczyka. „Sanchís jest najgorszą osobą, jaką kiedykolwiek miałem nieprzyjemność spotkać”, powiedział swojego ostatniego dnia Toshack, na konferencji po porażce 1:2 z Valencią. Mendoza natychmiast go zwolnił.
Pomimo, że Butragueño, Sanchís i Míchel zostali w klubie, a Vázquez później do niego wrócił, by jeszcze raz, w sezonie 1994/95, wygrać tytuł mistrzowski, klub poszedł do przodu. Uniezależnił się od La Quinty. Kolejny nastolatek, Raúl, został nową gwiazdą. Tego lata Butragueño i Vázquez odeszli, a Míchel poszedł w ich ślady rok później. Pardeza nigdy nie wrócił. Jedynym, który pozostał w klubie, był Sanchís. Przeszedł na emeryturę w 2001 roku, w wieku 36 lat, po 720 występach w białej koszulce. Jego umiejętności i długowieczność pozwoliły mu zostać tak długo w klubie jego serca, dając mu równocześnie szansę, by wygrać jedyne trofeum, o którym cała La Quinta marzyła. Był kapitanem tego Realu Madryt, który w 1998 roku sięgnął po Ligę Mistrzów dzięki zwycięstwu 1:0 nad Juventusem w Amsterdamie, kończąc z okresem 32 lat bez La Orejony w stolicy Hiszpanii. Po meczu Sanchís był wyjątkowo powściągliwy i powiedział tylko trzy słowa: „to dla nich”. Każdy wiedział, o kogo chodziło.
Piątka Sępa to zawsze było coś więcej, niż tylko trofea. Oczywiście, wygrali aż 16 sposród pucharów za La Ligę, Puchar UEFA czy Puchar Króla, ale nie może się to równać z nadzieją i ekscytacją, jaką przez ponad dekadę dali kibicom Realu Madryt. Ich dziedzictwem jest to, jak pamiętani i kochani są do dziś w stolicy Hiszpanii wśród ludzi, dla których najbardziej pamiętnym i największym sukcesem może być wygranie Pucharu Europy, którego ta drużyna przecież nigdy nie zdobyła.
Przez kontuzje, formę, eksperymenty z ustawieniem czy przypadek Padrezy, który dość wcześnie opuścił klub, tylko raz w historii cała Piątka pojawiła się na boisku od pierwszej minuty. Miało to miejsce w meczu Pucharu Króla przeciwko Atlético w czerwcu 1987 roku. „Byliśmy bardzo różnymi ludźmi, ale tym, co nas łączyło, była miłość do futbolu”, wyjaśnia Míchel. „Rozmawialiśmy o tym poza boiskiem, śmialiśmy się z tego i oglądaliśmy razem mecze. Nowocześni piłkarze nie kochają tego tak, jak my to kochaliśmy”, kończy Hiszpan. „Dorastaliśmy razem i futbol był dla nas grą, która pozwalała nam się cieszyć życiem. Nigdy wcześniej nie zdarzyło się, by w tym samym momencie tylu wychowanków weszło do pierwszej drużyny i odcisnęło swój znak”, potwierdza Butragueño.
Kiedy La Quinta świętowała w 2008 roku 25-lecie artykułu Iglesiasa, po raz pierwszy od 1987 roku i pamiętnego zdjęcia na La Romaredzie, zostali sfotografowani razem. „Zrobili nam zdjęcie, jakbyśmy byli jakimś popowym zespołem, który właśnie ogłaszał powrót na scenę”, napisał w tamtym czasie Pardeza. „Tutaj jednak nie ma sceny, nie ma publiczności i nie ma również artystów. Wszystko, co zostało, to wspomnienia ludzi, którzy nas pamiętają. Ja jednak wolę myśleć, że nie pamiętają nas jako ludzi, ale pamiętają nadzieję, którą reprezentowaliśmy”, mówi Hiszpan.
W Hiszpanii, dochodzącej do siebie po czasach dyktatury, taka nadzieja była ucieleśnieniem tej politycznej, społecznej i kulturalnej w formie drużyny piłkarskiej. W połowie lat 80. pewien chłopak z Katalonii, ze wzgórz wokół Barcelony, był zachwycony tamtym Realem Madryt, La Quintą. Dwadzieścia lat później, już jako utytułowany piłkarz i trener, chylił czoła przed Piątką Sępa. „Szczerze sądzę, że La Quinta del Buitre to najlepsza drużyna, jaką widziałem”. Taką laurkę wystawił Realowi Madryt i jego legendarnej Piątce Pep Guardiola. Najlepsza drużyna, która nigdy nie wygrała Pucharu Europy? Jasne, jak słońce.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze