Saga z drugoligowcem w tle
Z założenia wieczór ten miał przypominać każdy inny. Upicie się do stanu upodlenia w zaadaptowanej na klub nocny piwnicy swojej luksusowej willi, a następnie doczłapanie się resztkami sił na górę i podstawienie sobie pod łóżko miski, tak na wszelki wypadek.
Fot. Getty Images
Choć do pewnego momentu schemat wyglądał identycznie, koniec końców tamtej nocy wydarzyło się coś nieoczekiwanego. Spotkał Boga.
– Im gorzej szło, tym więcej piłem. Nie umiałem wypić jednego czy dwóch kieliszków. Musiałem chlać do upadłego. Pewnego razu, kiedy wypiłem 18 drinków i 14 piw, objawił mi się Jezus Chrystus – wyznał publicznie jakiś czas po tamtym mistycznym przeżyciu, które pomogło mu w odstawieniu butelki z trucizną.
Równie dobrze, jak tamto spotkanie z Jezusem pamiętał także gola, którego strzelił w dzień jednej z najpiękniejszych wśród nieudanych remontad. Po druzgocącej klęsce na La Romaredzie 1:6 Real Madryt, by awansować do finału Pucharu Króla potrzebował pięciu bramek. Pierwszy krok ku niemożliwemu postawić się udało nim na zegarze zdążyła upłynąć minuta.
Nawet w stanie skrajnego upojenia alkoholowego widział dokładną trajektorię lotu piłki, nim ta ugrzęzła w samiutkim górnym narożniku bramki. Po strzelonym golu cieszył się jak szalony, skakał i całował herb. Choć wiedział, że do osiągnięcia celu droga jest jeszcze niezwykle długa i kręta, w sercu czuł, że w ten wieczór na Santiago Bernabéu szykuje się coś większego.
Nawet po latach nie mógł zapomnieć czegoś takiego. To przecież w znakomitej mierze dzięki temu trafieniu również inni pamiętają, że w Realu Madryt występował w ogóle kiedyś ktoś taki jak Cicinho, niedoszły odpowiednik Roberto Carlosa po prawej stronie boiska. Powtórki swojej bomby z Saragossą do dziś ogląda ze słodko-gorzkim posmakiem. Automatycznie zaczyna sobie bowiem zadawać pytanie, jak by to było dalej, gdyby na starcie kolejnego sezonu nie zerwał więzadeł i – co za tym idzie – gdyby w tym czasie nie zaczęła się do niego uśmiechać butelka z uwięzionym jadowitym wężem.
* * *
Bezpośredni udział w tamtych pamiętnych wydarzeniach brał także pewien łysiejący Francuz. Kiedy sędzia zagwizdał po raz ostatni, nie miał już żadnych wątpliwości: to klątwa. Innego wytłumaczenia na to, co się dzieje najzwyczajniej w świecie nie potrafił znaleźć. Nie miał pojęcia, dlaczego ten cholerny Puchar Króla aż tak go nienawidzi. Najpierw dwa przegrane finały, teraz coś takiego. Wiadomo, podnoszenie się z 1:6 nie miało prawa być łatwe. Z czysto logicznego punktu widzenia, szansa niepowodzenia była nieporównywalnie większa niż szansa na sukces.
Czy jednak trudno było się dziwić jego rozczarowaniu, gdy najpierw po 10 minutach było 3:0, a po golu Roberto Carlosa na 4:0 do końca pozostawało jeszcze pół godziny gry? Sam już nie wiedział, kiedy czuł większe rozczarowanie – teraz czy jednak dwa lata wcześniej przeciwko temu samemu rywalowi. Kiedy Saragossa pod koniec dogrywki krajowego pucharu na Stadionie Olimpijskim w Barcelonie strzeliła zwycięskiego gola na 3:2 (poprzednią bramkę dla Aragończyków zdobył niejaki David Villa), Zinédine znał już smak porażki w finale tych rozgrywek, dwa lata wcześniej trofeum pozbawiło go przecież Deportivo. Kiedy zaś stało się jasne, że Real nie strzeli już piątego gola we wspomnianym rewanżowym półfinale, znał już natomiast smak porażki w tych rozgrywkach z Saragossą.
Francuski magik zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że nawet w razie hipotetycznego awansu, nikt nie wie, jak potoczyłby się ten ostatni mecz. Po tamtej porażce wiedział też jednak, że w odróżnieniu od poprzednich razów, nie będzie już miał kolejnej szansy na rehabilitację. Już wcześniej postanowił bowiem, że po rozgrywanym tego samego roku mundialu zakończy karierę zawodniczą.
Był mistrzem świata, Europy, Hiszpanii, triumfował w Lidze Mistrzów, ale akurat Pucharu Króla nigdy oburącz nie chwycił. Klątwa Zidane’a i Copa del Rey nie osłabła zresztą aż do teraz. Bo czy to faktycznie może być coś innego niż wyjątkowo silnie działająca klątwa, jeśli dziwnym trafem już jako trener również masz w kolekcji wszystko oprócz tego jednego pucharu?
* * *
„Wszystko i tak na nic”, pomyślał sobie Latający Holender, gdy w 90. minucie spotkania na La Romaredzie strzelił gola na 2:2, nieomal wjeżdżając z piłką do bramki. Trafienia nie celebrował, bo – jak wówczas sądził – do niczego nie było już ono potrzebne. W środku kipiała w nim złość. Drużyna wykonała niesamowity wysiłek, by odwrócić niekorzystną sytuację w tabeli, on sam zaś właśnie przyklepywał sobie koronę króla strzelców (chyba że Diego Milito w doliczonym czasie zdobyłby jeszcze 6 bramek). Wszystko tylko po to, by narobić sobie niepotrzebnego apetytu i wyrżnąć się na ostatniej prostej…
Gdyby ktoś powiedział Ruudowi, że za tydzień będzie mistrzem Hiszpanii, w tamtej chwili byłaby to prawdopodobnie najostatniejsza z ostatnich rzeczy, w który byłby w stanie uwierzyć. Nie miał jednak bladego pojęcia, że nieco ponad 300 kilometrów dalej w stronę morza jegomość nazwiskiem Tamudo dokonał niemalże w tym samym momencie czegoś, co sprawiło, iż jego gol stał się właśnie najważniejszym wśród niecelebrowanych.
Gdy po ostatnim gwizdku wiadomość ta dotarła do wszystkich zainteresowanych, nawet na twarzy surowego mistrza Fabio zaczęła się malować nieskalana dziecięca radość. Włochowi do dziś jest zresztą głupio, że pozwolił światu zobaczyć swój uśmiech. Real cieszył się tak, jakby mistrzostwo oficjalnie należało do niego. Horror z happy endem, który miał się rozegrać w kolejny weekend to już jednak opowieść na inną okazję.
Sam Van Nistelrooy jeszcze przez długi czas zastanawiał się natomiast, dlaczego tamten wieczór cudów do teraz określany jest jako „Tamudazo”. Przecież jego wkład w to wszystko był równie nieoceniony. Po jakimś czasie doszedł do dość prostego wniosku – jego holenderskie nazwisko najwidoczniej średnio nadawało się do słowotwórstwa. Najważniejsze, że jego bramki oraz tytuł króla strzelców przełożyły się na mistrzostwo kraju.
Kiedy Zinédine wyłączał tamtej niedzieli telewizor, pomyślał sobie tylko: „Ze mną nie byłoby tej nerwówki, trzeba było jednak wypełnić kontrakt do końca”. Szansa na zapewnienie Królewskim bezstresowego wieczoru w Saragossie, jak miało się okazać, wróci do niego po ponad 12 latach. A żyjący w trzeźwości Cicinho po raz n-ty powie dziś swoim dzieciom, że on tego łysego pana to dobrze zna...
* * *
Młody Stażem Kibic w miniony piątek między godziną 13:00 i 14:00 wchodzi zaś ze smartfona na RealMadryt.pl, czyta na głównej stronie „W 1/8 finału Pucharu Króla z Realem Saragossa!”, a następnie myśli sobie „Łe, gramy z jakimś drugoligowcem”. Chowa urządzenie do kieszeni, wraca do swoich spraw, a my tak naprawdę nie możemy mieć do niego o to pretensji.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze