Niezwyciężony Pirri
Historia jednej z największych legend Realu Madryt.
Fot. Getty Images
Najpierw legenda. Przede wszystkim legenda. Un mito, jak mawiają o takich ludziach Hiszpanie. Dopiero później piłkarz. Piłkarz niezłomny i gotowy na wszystko. Gotowy oddać życie za jeden herb. Za jedne barwy. Za klub swojego życia, w którym spędził ponad 30 lat, nie tylko w roli zawodnika. Za klub, dla którego poświęcał się na boisku i poza nim. Historia zna takich niewielu, ale niewielu było też takich, którzy zakładali tę samą koszulkę 561 razy i zdobyli w niej 15 pucharów – José Martínez Sánchez, bo to o nim mowa, a szerzej znany pod pseudonimem Pirri. Żadne liczby i statystyki nie są w stanie oddać tego, jak niezwykłą był postacią – z historią obfitującą w tyle fascynujących opowieści – że jego życie powinno być spisane i sprzedawane w setkach książek biograficznych, wystawiane na deskach teatrów i ukazywane w telewizyjnych dokumentach. Tymczasem nie może liczyć nawet na bogaty w treści biogram w Wikipedii, a jedynie upchnięty w niewielu zdaniach zbiór faktów, zawierających na dodatek parę gaf. Wielka szkoda, że Hiszpan uchodzi dziś w Madrycie za postać nieco zapomnianą, a być może nawet niechcianą. Boiskowy upór, liczne dokonania i nietuzinkowa historia powinny plasować go na tej samej półce legend, na której znajdują się takie tuzy, jak Di Stéfano, Gento czy Juanito. Niestety, często pomijany jest przez większość oficjeli z klubu, wymieniających biały panteon gwiazd podczas licznych uroczystości czy wystąpień.
Trudno postawić oczywistą diagnozę i wskazać bezsprzeczny powód tej sytuacji. Można tylko przypuszczać, że jak to często bywa, kość niezgody stanowi polityka, prywatne niesnaski i wydarzenia, do których doszło przed niemal dwudziestoma laty. Wszak Pirri nie należał do świty Florentino Péreza, która na początku tego wieku obejmowała stery w klubie i był jednym z wielu pracowników, których wyrzucono z pokładu w momencie pojawienia się na nim obecnego sternika. A może wszystko dlatego, że w mniej więcej tym samym czasie do prasy wyciekł pewien dokument, który na pewno nie przypadł do gustu wielu ówczesnym zawodnikom drużyny? Mimo wszystko nie ma najmniejszych wątpliwości, że sama piłkarska historia Pirriego, który grywał dla Realu z pękniętym ramieniem, złamanym obojczykiem, roztrzaskaną szczęką czy 40-stopniową gorączką, dziś mogłaby posłużyć za scenariusz do wysokobudżetowej produkcji w Hollywood i bez wątpienia zasługuje na ogromne uznanie ze strony kibiców. Ale o tym wszystkim za moment.
Ceuta. Niewielkie miasto położone na afrykańskim cyplu tworzącym Cieśninę Gibraltarską, ale mieszące się w granicach Hiszpanii. Z niezbyt wysoką górą Monte Hacho i będąca rzut beretem Saharą, która ciągle sprawia, że wszystko pokryte jest piaskowym pyłem, a samochody wyglądają, jakby nigdy nie spadła na nie choćby kropla wody. Z mnóstwem dębów i akacji rosnących niemal wszędzie. Ale też z makrelami, którymi dzień w dzień zajadają się miejscowi. To właśnie tam urodził się Pirri. Tam stawiał kroki – te pierwsze, najważniejsze, ale i te piłkarskie. W malutkim klubie CA Cueta, który dziś tuła się po czwartej lidze, a ich przydomek to oczywiście „Makrele”. Grał tam do momentu wkroczenia w pełnoletność. I jak bywa w życiu każdego, wtedy przyszła też pora na podjęcie poważnych decyzji. Pierwszą z nich była przeprowadzka do Grenady, by przede wszystkim rozpocząć tam studia, a drugą dołączenie do tamtejszej drużyny. Każdy z tych wyborów miał kolosalny wpływ na jego dalsze życie.
Zaczynał poważną karierę na pozycji ofensywnego pomocnika i jego gra w ekspresowym tempie zaczęła przykuwać uwagę wielu klubów. Wszystko dzięki skuteczności, silnym uderzeniom, czy umiejętnością odnalezienia się w polu karnym i grze głową. Kto jak kto, ale Santiago Bernabéu nie przepuszczał takich okazji i w 1963 roku postanowił sprowadzić go z drugoligowej Granady do Madrytu, gdy ten miał raptem 19 lat. O nastolatka intensywnie zabiegał też Espańol – dziś znany jako Espanyol – ale jego transferowi sprzeciwił się ostatecznie László Kubala, który był wtedy grającym trenerem katalońskiej drużyny. Zainteresowana była także Barcelona, ale tam również uznano, że piłkarz o takiej charakterystyce nie jest im do niczego potrzebny. Dopiero po latach zrozumieli, jak wielki błąd popełnili. Pirri trafił więc do Realu, gdzie wymagania były tak ogromne, jak nigdzie indziej, co zresztą nie zmieniło się do dziś ani o jotę. Wtedy w największej mierze stawiano jednak na bycie wszechstronnym i wybieganym. Nie było aż tak klarownego podziału na napastników czy pomocników, a i obrońcy musieli dokładać od siebie coś z przodu. Piętą Achillesową nowego nabytku była z początku defensywa, ale występy u boku równie młodych i utalentowanych graczy ze stolicy sprawiały, że piłkarski repertuar Pirriego rozwijał się z meczu na mecz, a nawet z treningu na trening. Co nie oznaczało wcale, że zapominał o tym, dlaczego pierwotnie trafił na stadion przy Concha Espina. Już w pierwszym sparingu strzelił dwa gole, a kilka tygodni później doczekał się oficjalnego debiutu w lidze.
„Pamiętam to doskonale. Perfekcyjny tydzień, najpierw mecz z Barceloną, a później z Duklą Praga w Pucharze Europy. Dostałem numer 10 od Puskása, bo tydzień wcześniej został wyrzucony w meczu z Betisem, a Felix Ruiz i Pipi Suárez byli kontuzjowani. Wszystko ułożyło się więc idealnie pode mnie. Pamiętam ten moment, jak zaczytywałem się w poemacie Juana Ruiza, a wtedy podszedł do mnie Miguel Muńoz i powiedział: «Chłopcze, przygotuj się. Zagraj tak, jak trenujesz i z przodu rób to, na co masz ochotę». I tak robiłem. Musiałem tylko kryć Chusa Peredę i sprawy potoczyły się bardzo dobrze”, wspominał po latach swój pierwszy, wygrany 4:1 Klasyk. Wówczas prasa nie była wydawana w poniedziałki, więc pomeczowy raport z meczu ukazał się w dzienniku ABC dopiero dwa dni później, a w nim występ Pirriego nie przeszedł bez echa: „Królewscy dysponowali z przodu charakterystyczną ruchliwością i lekkością gry Grosso, który z każdym dniem nabiera coraz większej krzepy, oraz młodym Martínezem (Pirrim – dop.), posiadającym wszystko, by zostać wielkim piłkarzem”. W kolejnych spotkaniach Hiszpan był stopniowo cofany coraz bliżej środka pola, choć wciąż ochoczo zapuszczał się z piłką do przodu. Zaczął jednak imponować też ogromną siłą fizyczną i harówką wykonywaną na szerokości całego boiska. Dziś nazwano by go pewnie pomocnikiem box to box. Koniec końców jego walory ofensywne sprawiły, że może pochwalić się niemalże identycznym dorobkiem bramkowym, jaki uzbierał Paco Gento, który był przecież skrzydłowym, a czasem nawet napastnikiem.
Pirri chciał być Pirrim, ale początkowo w szatni i całym klubie nazywano go po prostu Martínezem. Santiago Bernabéu nie było po drodze z jego ksywką. Właściwie to nigdy nie był zwolennikiem przydomków i wolał, żeby piłkarze używali swoich nazwisk, co miało podkreślać powagę instytucji, której są pracownikami. Zdarzały się jednak wyjątki i prezes dodatkowo obawiał się, że nowy gracz może mylić się kibicom z Alberto Suárezem, do którego przyległo już przezwisko Pipi. Traf chciał jeszcze, że w tym samym czasie w Hiszpanii furorę robiły bliźniaczki Pili i Mili, które prowadziły popularny program w telewizji i występowały w wielu filmach. Nowi koledzy z szatni nie przepuścili oczywiście okazji, by pokazać młodemu miejsce w szeregu, więc stroili sobie z niego żarty, nazywając Pilim. Ale nie trwało to zbyt długo. Piłkarze Realu i sam prezes błyskawicznie przekonali się o możliwościach młodziutkiego zawodnika, który swoją odważną grą zaskarbił ich serca i zdobył należyty szacunek, choć kupiono go za jedynie 200 000 peset, czyli kwotę, za którą dziś można by dostać co najwyżej dwudziestokilkuletniego Passata. Klubowe osobistości, partnerzy z zespołu, a przede wszystkim kibice migiem pokochali Pirriego i nikt nie miał wątpliwości, że ktokolwiek mógłby go z kimś pomylić. Na tamte czasy był po prostu niepowtarzalny. Był Pirrim.
„Ubóstwiałem Pirriego. Zdawał mi się być wtedy nadczłowiekiem. Był uosobieniem Realu i jego podporą, jak wcześniej Di Stéfano czy później Raúl. Ten facet był po prostu wielki, bezustannie biegał z zaciśniętymi pięściami. Był czymś więcej. Widziałem w nim wiele odwagi, chęci zwyciężania, odpowiedzialności… Wspaniałe było też to, że zostawiał płuca na boisku”, wspominał swego czasu Vicente Boluda, który przez krótką chwilę był prezesem Realu. I nie jest w tym poglądzie osamotniony. Każda wypowiedź, którą można odnaleźć w archiwalnych wycinkach z gazet, ubrana jest w podobne sformułowania. Kibice, koledzy z szatni i rywale rozpływali się nad graczem, który nigdy się nie poddawał i zawsze pokazywał wielkie cojones, zaciekle walcząc od pierwszej do ostatniej minuty. W końcu należał do generacji, która przejmowała pałeczkę od Alfredo Di Stéfano i spółki, co rodziło tylko dodatkowe oczekiwania fanów. Ale Pirri potrafił im sprostać i był jedną z najważniejszych postaci legendarnego Realu Yé-Yé, który uformował się po odejściu mitycznego Argentyńczyka.
Real Yé-Yé? Niewtajemniczonym sama nazwa może wydawać się komiczna, ale nie ma w tym nic dziwnego, bo równie zabawna jest etymologia jej powstania. Na początku lat sześćdziesiątych na całym świecie panowała Beatlemania, a na listach przebojów królował akurat numer „She loves you”. Kobiety piszczały, a mężczyźni wymachiwali marynarkami, gdy tylko Lennon i McCartney otwierali kawałek, śpiewając: „She loves you, yeah, yeah, yeah”. Hiszpanie nie byliby sobą, gdyby nie przerobili yeah, yeah na swoje yé-yé, a pod tą samą nazwą stworzyli nawet nowy gatunek muzyczny, który był kombinacją soulu, rhythm & bluesa i popu. Marca postanowiła wykorzystać panującą modę i przeprowadziła sesję fotograficzną z piłkarzami Realu Madryt ubranymi w peruki à la Beatlesi. Świat obiegło wspólne zdjęcie Sanchisa, Betancorta, De Felipe, Pirriego, Velázqueza i Grosso. I w tak prozaiczny sposób narodził się Real Yé-Yé, który sięgnął później po szósty Puchar Europy i siał postrach na hiszpańskich boiskach, kolekcjonując mistrzostwo za mistrzostwem.
Życie prywatne Pirriego również wydawało się być usłane różami i mogłoby posłużyć za scenariusz do filmu. Sezon 1968/69 dobiegał końca, a Real od kilku tygodni mógł już cieszyć się z mistrzostwa, które zdobył ze sporą przewagą. Królewscy przegrali wtedy tylko jeden mecz – z Elche w przedostatniej kolejce. Tak świetnie nie poszło jednak na pozostałych frontach. Los Blancos pożegnali się z europejskimi pucharami już w listopadzie, a w krajowym pucharze odpadli po porażce z Atlético. W Madrycie można było skupić się już na innych sprawach. Gdy zbliżało się lato, całe miasto żyło dwoma wydarzeniami. Ślub mieli wziąć Pirri i Zoco. Wspólnie rządzili w pomocy Realu i uchodzili już niemal za celebrytów tamtych czasów. Za charakter i zachowanie uwielbiano ich niemal na wszystkich stadionach. Byli przyjaciółmi na boisku i poza nim, gdy mówiło się o Zoco, wspomniało się też Pirriego i nazywało ich nierozłączną parą. Wspólnie roztaczali nad sobą opiekuńczą aurę. Zdecydowali, że wezmą ślub w podobnym czasie. Pirri miał ożenić się z Sonią Bruno, a Zoco z Maríą Ostiz.
María Ostiz była popularną piosenkarką i autorką tekstów. Piękny głos, gitara na kolanach i słodkie piosenki, które umilały wszystkim życie. Przy tym była niezwykle religijna, podobnie zresztą jak Zoco. Spotkali się przypadkiem w Barcelonie, a Maríę zauroczyło to, jakim dżentelmenem był Zoco. W tym samym czasie Pirri poznał Sonię Bruno na imprezie zorganizowanej przez Pueblo, najpopularniejszej gazecie tamtych czasów, która wręczała różne nagrody. Siedzieli razem przy jednym stoliku, polubili się i zaczęli umawiać. Sonia Bruno nazywała się w rzeczywistości María Antonia Oyamburu Bruno, ale posługiwała się pseudonimem. Była modelką, a później stała się bardzo popularną aktorką. Można by ją nawet nazwać aktorką modową. Była ideałem kobiecej urody. Grzywka, piękne oczy, niezrównany uśmiech i najlepsze minispódniczki w Hiszpanii. To nie były jeszcze lata na odkrywanie niektórych części ciała przez damy, ale ona była jedną z pierwszych, która robiła to bez większego skrępowania.
Santiago Bernabéu przyglądał się czujnym okiem obu romansom, a w szczególności temu Pirriego. Prezes miał bardzo wojskową wizję futbolu i każdy związek, w którym zawodnicy obierali na cel kobiety z rozrywkowego światka, wydawał mu się niepokojący. Miał poczucie, że miłość podąża tu ku mętnemu romantyzmowi w złym guście. Obiekcje mieli też kibice, którzy głośno komentowali obie sytuacje i podzielali sceptycyzm Bernabéu. Prezes był zdania, że jedyną sławną osobą w domu powinien być piłkarz. Ostatecznie wszystko znalazło szczęśliwe zakończenie. Zoco i María pobrali się praktycznie w tajemnicy na zamku w San Javier i tam spędzili miesiąc miodowy. Na uroczystości stawiło się zaledwie 17 gości. Najpierw myśleli o 8 czerwca, dniu jej urodzin, ale ksiądz ostrzegał ich, że w sobotę pojawi się tu wielu ludzi, którzy mogą ich rozpoznać. Ponad wszystko cenili sobie prywatność, więc ostatecznie pobrali się dwa dni później, w poniedziałek. Ona była ubrana w skromną białą suknię, a on w nienaganny czarny garnitur.
Uroczystość Pirriego i Sonii wyglądała zgoła odmiennie. Na ślubie stawiły się setki osób, w tym wszyscy piłkarze Realu i najważniejsi ludzie ze świata kina. Gapie próbowali wchodzić nawet na drzewa, by chociaż przez chwilę popatrzeć na całe wydarzenie, a nad wszystkim ledwo panowała policja. Sonia miała na sobie oryginalną minisuknię ślubną, a Pirri założył elektryzujący niebieski garnitur i kolorowy krawat. Był to ślub, który trafił na okładki wszystkich plotkarskich gazet. Stawił się też na nim Bernabéu, który pogratulował nowożeńcom, mając w ręku swój nieodłączny element – cygaro. Podarował im nawet lodówkę do nowego domu. Ich miesiąc miodowy też bardzo różniły się od tego Zoco i Maríi. Pirri i Sonia udali się samochodem w podróż po całej Europie. Zwiedzali i wylegiwali się na plażach we Francji, Włoszech, Jugosławii, Grecji czy Turcji.
María Ostiz nadal nagrywała piosenki, ale ograniczyła swoje występy publiczne i telewizyjne. Sonia opuściła kino bezpowrotnie. Nawet dziś nie chce oglądać swoich filmów i woli, żeby nie patrzyły na nie też jej dzieci. Oczywiście nie porzuciła aktorstwa z dnia na dzień i przez pewien czas kontynuowała jeszcze karierę, ale za każdym razem, gdy pojawiała się pikantna scena lub pocałunek, ktoś krzyczał: „Uwaga, idzie Pirri!”. Któregoś dnia całą Hiszpanię obiegła też straszliwa plotka: Sonia urodziła czarnoskórego syna. Była to jedna z tych miejskich legend, która rozprzestrzeniała się pocztą pantoflową w zawrotnym tempie: „Tak, przysięgam, pielęgniarka, która była przy porodzie, poszła do szkoły z moją siostrą i powiedziała jej o tym”. Nie było w tym krzty prawdy, ale pokazywało, że związek dwójki sławnych ludzi także wtedy nie były czymś, co inni tolerowali bez problemu. Oboje potrafili to przetrwać i dziś mają trójkę synów i siedem wnucząt. Ale wróćmy do czasów, gdy Pirri grał jeszcze w piłkę.
Za najlepszy dowód na poświęcenie dla drużyny i nieustępliwość Pirriego niech posłużą wydarzenia z 21 maja 1971 roku. Tamtego dnia Królewscy byli zmuszeni powtarzać finał Pucharu Zdobywców Pucharu przeciwko Chelsea. Wówczas nikt nie myślał jeszcze, by w przypadku remisu, który padł w pierwszym spotkaniu, ustawiać piłkę na jedenastym metrze. Kuriozalny rzut monetą odszedł natomiast do lamusa. Regulamin nakazywał rozgrywanie meczu raz jeszcze i to możliwie jak najszybciej oraz na tym samym stadionie – w tym przypadku w Pireusie. Problem polegał na tym, że te same przepisy jasno mówiły również o tym, że obie drużyny muszą rozpocząć spotkanie w identycznych składach, a Pirri w pierwszym starciu z Anglikami nabawił się poważnej kontuzji, w wyniku której doznał pęknięcia kości ramiennej, choć był w stanie wytrwać na murawie do ostatniego gwizdka arbitra. Co gorsza, wszystko wydarzyło się raptem dwa dni przed powtórnym meczem. O jakiejkolwiek skutecznej rehabilitacji czy wyzdrowieniu nie było więc mowy. Nikt nie myślał też wtedy o wynajmowaniu tabunu prawników i szukaniu kruczków prawnych, by wywinąć się z tej sytuacji lub chociaż przesunąć termin meczu o kilka dni do przodu.
Przez kilkanaście godzin pozostających do finału, wszyscy zastanawiali się i zadawali sobie tylko jedno pytanie: „Co z Pirrim?”. Cała drużyna martwiła się o zdrowie swojego przyszłego kapitana, którego ruchy ręką były ograniczone do absolutnego minimum, a każdy kontakt z kontuzjowanym ramieniem sprawiał przeszywający ból. Dziś nikt nie ryzykowałby zdrowiem piłkarza, ale wtedy, ponad czterdzieści lat temu, piłka nożna rządziła się zupełnie innymi, momentami toksycznymi, prawami. Gdyby obecne regulaminy nadal były skonstruowane w podobny sposób, Królewscy najprawdopodobniej rozpoczęliby ten mecz w dziesiątkę, oddali walkowera lub dokonali zmiany już w pierwszej minucie. Na takie rozwiązania nie pozwalała jednak duma i ambicja Pirriego, który zapewniał lekarzy, że nie odczuwa żadnego bólu. Nie było w nim za grosz niechęci i niepewności. Po prostu wziął garść tabletek, zacisnął mocno zęby, włożył kontuzjowaną rękę w prowizoryczny temblak i poddał się swojemu ciału, by grać od pierwszej do ostatniej minuty. Nawet przez myśl nie przeszło mu, że może przedwcześnie opuścić plac.
Królewscy przegrali 1:2, ale dla madridismo nie miało to większego znaczenia. Najważniejszy był heroiczny wyczyn Pirriego, który udowadniał, że szlachetność nie jest cechą, która wymarła wraz z ostatnim rycerzem na polu bitwy, a klub, w którym ponad wszystko ceni się przekazywanie wyższych wartości i stawanie w roli edukatora, wciąż może szczycić się wiernością ideałom. Piłkarz miał być wzorem dla innych, przykładem męskości, nieustępliwości i waleczności, wręcz gladiatorem podejmującym wyzwania, ale kierującym się przy tym kodeksem moralnym i przestrzegającym zaszczepianych mu zasad. Za swoistych nauczycieli uchodzili także najstarsi gracze, którzy poczuwali się do wpajania tych credo młodszym kolegom. Sam Alfredo Di Stéfano mówił swego czasu do Amancio Amaro: „Przychodzisz do Realu Madryt. Nigdy nie zapominaj, Galisyjczyku, żeby nosić ten herb, twoja koszulka musi przesiąkać potem”. Dziś uznano by to za puste słowa lub zagrywkę pod publiczkę. Wtedy nie istniały rzesze cwanych agentów, a w głowach nie mąciły pieniądze czy reklamowe propozycje od wielkich korporacji, przecież strojów dla zawodników nie produkował jeszcze nawet Adidas czy Nike. Liczyło się tylko to, co zostawisz po sobie na boisku.
Noszenie ręki na temblaku nie było dla Pirriego pierwszyzną. Niemal identyczna historia spotkała go już kilkanaście miesięcy wcześniej. 11 lipca 1968 roku Królewskim przyszło zmierzyć się z Barceloną w finale dzisiejszego Copa del Rey, a ówczesnego Copa del Generalísimo. Mecz rozgrywany był na Santiago Bernabéu, a na kartach historii zapisał się jako „butelkowy finał”. Real przegrał 0:1 po samobójczym golu Fernando Zunzuneguiego, ale wydarzenia, do których doszło na murawie, rozgrzały do czerwoności cały stadion. A wszystko z powodu doskonale znanego do dziś problemu – fatalnego sędziowania. Stronniczość Antonio Rigo nie podlegała żadnej dyskusji. Nie podyktował dwóch rzutów karnych po faulach na Amancio i Serenie. Oszczędził też jednego z piłkarzy Barçy, który zaatakował Amancio bez piłki. Na domiar złego fani zgromadzeni przy Concha Espina nie mogli znieść widoku zawodników Dumy Katalonii, którzy na ich terenie podnosili trofeum. Wszystko zakończyło się wrzuceniem na murawę wielu szklanych butelek. Rigo schodził z Bernabéu pod eskortą policji, a jego mury opuszczał wraz z uzbrojonymi funkcjonariuszami, którzy towarzyszyli mu aż do wylotu z lotniska Barajas. Korespondent Marki ocenił popisy sędziego na najniższą możliwą notę, a po tym starciu zakazano wnoszenia szklanych naczyń na wszystkie hiszpańskie stadiony. Sam sędzia zapewniał później, że nie jest fanem Barcelony, ale po tamtych wydarzeniach na pewno stał się antimadridistą i już zawsze chciał jak najgorzej dla Realu Madryt.
„Reakcja trybun była sprowokowane sędziowaniem Rigo, który nawet nie pozwalał nam wyjść z własnej połowy. Gwizdał spalonego przy każdym naszym ataku, rywale kopali nas po same uszy, Pirri skończył z ręką w temblaku. To była katastrofa…”, wspominał po latach strzelec jedynej bramki. Sam Pirri już w 38. minucie został brutalnie sfaulowany przez Gallego i nabawił się kontuzji, po której dziś zostałby pewnie zniesiony na noszach i czym prędzej przewieziony do szpitala. Hiszpan zapowiedział w szatni, że wychodzi na drugą połowę, wytrwał do końca i przez ponad 50 minut grał… ze złamanym obojczykiem! Nic nie mogło powstrzymać go przed odwróceniem się i zajściem z boiska. Nie był to jednak jedyny problem, z którym musiał uporać się w tamtym spotkaniu. Dzień przed finałem zmogła go choroba, która nie minęła przez noc, a jego stan wręcz się pogorszył. Pirri obudził się z 40-stopniową gorączką, a lekarze kategorycznie zabronili mu występu. „Za żadne skarby świata nie pozwolimy ci zagrać. Nie wytrzymasz nawet 5 minut”, doradzali mu medycy, ale dla Pirriego brzmiało to tylko jak zachęta do protestu. Jakby myślami chciał dołączyć do tych wszystkich hippies, yippies i skippies, którzy w tamtych czas buntowali się przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Każdy wokół wiedział, że to może skończyć się tylko źle, ale on wyszedł na murawę i wytrzymał. Pomimo gorączki, pomimo złamania, pokazał, jak niezniszczalnym potrafi być piłkarzem. Boisko opuszczał ledwo słaniając się na nogach, ale z dumnie podniesioną głową. Nigdy nie chciał dać po sobie poznać, że coś może go powstrzymać, a przecież ból w ręku i wycieńczenie organizmu musiało doskwierać mu w niewyobrażalnym stopniu.
Historia całego sportu pokazała później, że do podobnych poświęceń gotowi byli tylko nieliczni. Michael Jordan w finałach NBA, Justyna Kowalczyk podczas Igrzysk Olimpijskich czy wcześniej Bert Trautmann, grający ze złamaną szyją. Czasem taka zawziętość przynosi owoce w postaci złotych medali czy zwycięstw, ale najczęściej pozostaje tylko przekroczeniem pewnych barier i walką wygraną z samym sobą. Nie oznacza to, że uporczywość Pirriego umknęła czyjejkolwiek uwadze. Wręcz przeciwnie. Hiszpan został nagrodzony w sposób, w jaki nigdy wcześniej nie wyróżniono jeszcze żadnego piłkarza Realu. Santiago Bernabéu był tak zachwycony jego postawą, że postanowił utworzyć z tej okazji specjalną nagrodę – La Laureadę. Błyszcząca odznaka w kształcie herbu klubu, otoczona laurowymi gałązkami, miała trafiać w ręce osób, którzy swoimi osiągnięciami wykraczali poza sferę sportową, dokonując niespotykanych rzeczy w ciągu jednego meczu lub całej kariery. Pirri jako pierwszy dostąpił zaszczytu noszenia jej na piersi. O wyjątkowości tego odznaczenia może świadczyć fakt, że w przyszłości otrzymał je jeszcze tylko Goyo Benito, a kilka lat temu zarząd klubu uznał, że nie nada go nawet Raúlowi.
Przez całą karierę ból zdawał się być jego najlepszym towarzyszem, a może nawet sprzymierzeńcem, który stawał się dodatkowym bodźcem do działania. 5 lipca 1975 roku Królewskim ponownie przyszło zagrać w finale Pucharu Hiszpanii – rok wcześniej roznieśli w pył Barcelonę, a Pirri ustanowił wynik meczu na 4:0. Tym razem ich rywalem było Atlético, a fani mogli jedynie przewidywać, jakie nieszczęście przytrafi się tym razem bohaterowi tej opowieści. Na odpowiedź nie musieli czekać zbyt długo. Pirri wyglądał niczym byk na plaza de toros, który zobaczył w oddali toreadora z żółto-różową płachtą. Walczył o każdą piłkę, skakał do każdej główki, obrywał cios za ciosem, aż w końcu, po jednym ze starć, padł na murawę i przez kilkanaście sekund leżał na niej z twarzą ukrytą w dłoniach. Gdy w końcu podniósł się i opuścił ręce, wszyscy spoglądali na niego z niemałym przerażeniem – od rywali, przez kibiców, do kolegów z zespołu. Pirri wyglądał, jakby schodził właśnie do narożnika po kilku rundach starcia z Muhammadem Alim, który w tym samym roku siał postrach w ringu, a nie po kopaniu piłki przez kilkanaście minut. Toczył swoje Thrilla in Manila. Na jego twarzy momentalnie pojawiła się opuchlizna, widać było ślady krwi, a pewnie gdyby splunął na murawę, z jego ust mogłoby wylecieć kilka zębów.
Interwencja lekarzy zajęła kilka chwil i nie trzeba było być wielkim ekspertem od medycyny, by stwierdzić, że Pirri ma złamaną szczękę. Ale nikt nawet nie próbował namawiać go do definitywnego zejścia z boiska. Nie chodziło o to, że nikomu nie przeszło to przez myśli – oni po prostu wiedzieli, że komu jak komu, ale jemu uda się dograć ten mecz do końca. I tak oczywiście się stało, mimo że po końcowym gwizdku i dogrywce wynik brzmiał 0:0. Piłkarski regulamin zdążył ulec już kilku modyfikacjom i tym razem graczy Realu czekała seria rzutów karnych, a nie dodatkowy mecz, jak miało to miejsce w Pireusie. Naturalnie jednego z nich wykonywał też Pirri i zrobił to bezbłędnie. W szeregach Los Blancos pomylił się Del Bosque, ale nie miało to najmniejszego znaczenia, bo swoich prób nie wykorzystali Irureta, Salcedo i Bezerra. Królewscy znów odebrali nagrodę z rąk generała Franco, a Pirri mógł cieszyć się podwójnie. Jego poświęcenie nie poszło na marne i tym razem walka z bólem przeniosła wymierną korzyść. Wysłannik ABC w swojej pomeczowej relacji tak ujął jego poczynania: „Pirri ma za sobą mnóstwo wielkich meczów na różnych pozycjach, na których przyszło mu grywać, ale jego występ na libero był w tym finale prawdziwą lekcją techniki, taktyki, strategii, a także pokazem siły i wytrzymałości”. Nic więcej dodawać tu nie trzeba.
Victoria pírrica, pyrrusowe zwycięstwo, szybko stało się wtedy zwrotem, który kibicom Realu przestał kojarzyć się już z królem Epiru, Pyrrusem. Hiszpanie nazywają go Pirro, więc zbieżność nazw była zbyt oczywista, by jej nie wykorzystać. Dla madridismo wygrane osiągnięte nadmiernym kosztem były wtedy synonimem ich idola. Synonimem Pirriego, dla którego nigdy nie liczyło się to, ile ran poniesie na boisku, gdyż najważniejsze było zawsze zwycięstwo i poświęcenie dla klubu, który obdarzył bezgraniczną miłością. Sukcesy, po których koszulki piłkarzy były splamione potem, łzami i krwią stały się po prostu pirrismem.
Pirri zdobył z Realem dziesięć mistrzostw Hiszpanii (1964/65, 1966/67, 1967/68, 1968/69, 1971/72, 1974/75, 1975/76, 1977/78, 1978/79 i 1979/80), cztery krajowe puchary (1969/70, 1973/74, 1974/75 i 1979/80) oraz jeden Puchar Europy (1965/66). Dziś mógłby uchodzić za najbardziej utytułowanego piłkarza w historii klubu, ale w tamtych czasach nie było tak wielu łatwych łupów, bo nie rozgrywano jeszcze Superpucharów Hiszpanii czy Europy. Stolicę opuszczał latem 1980 roku, do samego końca będąc podstawowym piłkarzem Blancos, pomimo 35 lat na karku. Pożegnanie z Realem nie oznaczało wcale końca jego piłkarskiej kariery. Pirri obrał dość egzotyczny kierunek i przeniósł się do meksykańskiej Puebli. Ale w Madrycie nikt o nim nie zapomniał. Minął raptem rok od jego odejścia, a Luis de Carlos, który przejął schedę po Santiago Bernabéu, postanowił, że trzeba należycie docenić piłkarza, który zrobił dla Królewskich tak wiele. Pirri doczekał się pożegnalnego meczu, a w przeddzień tego spotkania nowy prezes podkreślał, że „mało kto zasłużył na takie uznanie”.
15 maja 1981 stadion pękał w szwach, a bilety z tamtego spotkania do dziś uchodzą za jeden z największych rarytasów wśród kolekcjonerów piłkarskich pamiątek. Na trybunach zasiadło niemal 90 000 ludzi, którzy przyszli tam tylko w jednym celu – oddać hołd i raz jeszcze móc podziwiać tego, którego oklaskiwali przez ponad dekadę. Wyjątkowości całemu wydarzeniu dodawał fakt, że na Bernabéu wybiegły dwa zespoły, których barw Pirri bronił przez ostatnie lata – Real Madryt i reprezentacja Hiszpanii. I choć wiele osób obarczało go winą za odpadnięcie z mundialu w Argentynie, a po kraju wciąż krążyły setki plotek i domysłów, co stało się na zgrupowaniu w Buenos Aires, to wszyscy na trybunach mieli to już w głębokim poważaniu. Tamtego dnia pamiętali tylko o Pirrim walczaku, o Pirrim kapitanie i o Pirrim, będącym dla nich jednym z największych piłkarzy, którego kiedykolwiek oglądali. Nikt nie wspominał już feralnego meczu z Austrią i wojny na noże między reprezentantami a selekcjonerem Kubalą, która wywiązała się w 1978 roku. Tym samym Kubalą, który przed laty nie dostrzegł jego talentu i odrzucił możliwość sprowadzenia go do Espanyolu.
Sam mecz zakończył się wynikiem 1:1, a Pirri z łzami w oczach żegnał się z kibicami, byłymi kolegami z drużyny i trenerami, których zaprosił tamtego dnia na Bernabéu, jakby chciał wyrazić swoją wdzięczność wobec każdej pojedynczej osoby, która przybyła na stadion specjalnie dla niego. Ciekawostkę stanowi fakt, że był to jedyny mecz reprezentacji, który nie był transmitowany w żadnej telewizji, o co miał poprosić sam bohater wieczoru, więc każda z osób zgromadzonych na trybunach mogła poczuć się wyjątkowo. Tylko oni byli świadkami tego, jak Pirri po raz ostatni biegał po murawie w białej koszulce Realu.
Przed zawieszeniem butów na kołku pograł jeszcze rok w Puebli, a wielu zastanawiało się, czemu obrał kurs właśnie na Amerykę Północną. Jednak ci, którzy go znali, wiedzieli doskonale, że głównym powodem była pasja. Ale nie ta do futbolu, a do medycyny. W Meksyku skończył edukację o leczeniu chorób i urazów, którą rozpoczął już zresztą w Grenadzie, a później sukcesywnie kontynuował w Madrycie. Wszystko za sprawą uporu jego ojca. José Martíneza Senior od najmłodszych lat zachęcał syna do pozyskiwania wiedzy i widział w nim przede wszystkim człowieka, który stanie się mistrzem we władaniu skalpelem, a nie łaciatą piłką. Pirri był na tyle inteligentnym dzieckiem, że potrafił połączyć oba zamiłowania, a jak miało okazać się później, potrafił robić to niemal przez całe życie. Przewrotności wszystkiemu dodaje fakt, że jak mało kto zdążył poznać z autopsji wszelkiej maści dolegliwości. Jego dokonania na boisku pokazały też dobitnie, że był zdolny do eksperymentowania nad możliwościami własnego organizmu, który wielokrotnie doprowadzał do granic ludzkiej wytrzymałości, a momentami nawet je przekraczał.
Tęsknił za miastem, gdzie słońce roztrzaskiwało się o chodnik, a hałas i zapach ulic pozwalał przypomnieć najpiękniejsze chwile. Ale przede wszystkim nie potrafił wytrzymać dłużej bez klubu swojego życia. Mógł czuć strach, który dopada każdego, kto osiągnął tak wiele i ma tak niezrównany charakter – że to, co się wydarzyło, może być nieodwracalną przeszłością, zamkniętym rozdziałem książki, która będzie już tylko kurzyć się na którejś ze strychowych półek, aż doprowadzi go do szaleństwa. Chciał wrócić do miejsca, które go ukształtowało i niewielu mogło przypuszczać, że jego rozłąka ze stolicą okaże się tylko przelotną chwilą. Pozyskał odpowiednią wiedzę, wypełnił studencki indeks potrzebnymi podpisami i obronił pracę doktorską, której tytuł brzmiał: „Morfogeneza stawu biodrowego w ludzkim embrionie”. Madrycka przeszłość, nowy fach i doświadczenie z kontuzjami sprawiły, że Królewscy praktycznie z miejsca postanowili zatrudnić go w roli jednego z klubowych lekarzy. Nie wahał się ani przez chwilę, a z biegiem czasu został oczywiście głównodowodzącym całego sztabu medycznego. Na pomaganiu innym piłkarzom spędził w stolicy aż trzynaście lat – bez mała tyle samo, ile poświęcił na grę w białej koszulce.
Nikt nie śmiał podważać jego wiedzy, a zaufaniem darzyli go wszyscy. Od współpracowników, przez piłkarzy i kolejnych trenerów, do dwóch prezesów, którzy w tym czasie rządzili klubem. Zawsze z ogromną rzetelnością dbał o zdrowie zawodników, którzy z biegiem lat stawali się jego przyjaciółmi, a on był powiernikiem ich sekretów. Ale dopiero Lorenzo Sanz zdołał przekonać go latem 1996 roku, że przyszła pora na zmiany i najwyższy czas, by zdjąć już z dłoni gumowe rękawiczki i zająć się najistotniejszymi sprawami. Pirri przejął pałeczkę od Ramóna Martíneza i został mianowany nowym dyrektorem technicznym klubu. Od tego momentu jego pozycja rosła z każdym dniem i tygodniem. W kuluarach szeptano, że to on podejmuje najważniejsze decyzje, a Sanz zgadza się na wszystko, co zaproponuje, a potem jedynie firmuje to własnym nazwiskiem. Stał się człowiekiem z cienia, niemal prezesem działającym zza kotary. Sanz przyznawał zresztą po latach, że nigdy nie zrobił nic, co nie spodobałoby się samemu Pirriemu. Jakby obawiał się konieczności podjęcia samodzielnej decyzji. Nie znał wcześniej nikogo, kto byłby tak pewny siebie, a jego erudycja i sposób postrzegania futbolu budziły w nim skojarzenia z największymi umysłami świata. Pirri był dla niego piłkarskim alfą i omegą – ufał mu bezgranicznie.
Sanz spotykał się z dziennikarzami, przemawiał do kibiców, świecił twarzą na przeróżnych eventach, a w tym samym czasie w głowie Pirriego kiełkowały tysiące pomysłów i wizji nowego zespołu. Nigdy nie unosił się jednak pychą i sam wolał umniejszać swojej roli, niż kreować się na grubą rybę, której zdanie musi uchodzić za ostateczne. Po latach ze skromnością w głosie przyznawał, że za każdym razem decyzje podejmowali trenerzy i prezes, a on jedynie udzielał im podpowiedzi, z których nie zawsze korzystano. Ale liczne zapiski z gazet i relacje naocznych świadków zdają się wskazywać na coś zgoła innego – to właśnie jego zdanie odgrywało kluczową rolę, ale nie w każdej materii. Starał się nie wchodzić w polityczne gierki i unikać tematów organizacyjnych, niedotyczących bezpośrednio futbolu – zostawiał je innym. Cechowała go za to sumienność i staranność przy wykonywaniu działań, które były przydzielone mu umownie. Dlatego nie lubił próżnować i siedzieć bezczynnie w miejscu. Mnóstwo czasu spędzał na podróżach po Europie, Ameryce Południowej, a nawet Afryce. Gdy tylko dostawał choć skrawek raportu o piłkarzu, w którym może drzemać potencjał, pakował walizki, bukował bilet i ruszał w drogę. Zawsze chciał przekonać się o wszystkim na własne oczy, a potem sam przedstawiał szczegółowe opinie na temat tego, co zobaczył.
Jako jeden z pierwszych poznał się na talencie takich piłkarzy jak Henry, Trezeguet czy Riquelme. Wtedy byli jeszcze tylko nieopierzonymi młokosami i niewielu mogło przypuszczać, że w przyszłości będą zachwycać cały świat. A przecież historia Realu mogłaby obrócić się o 180 stopni, jeśli choć jeden z nich trafiłby na Bernabéu. Cała trójka nie chciała jednak opuszczać miejsc, w których stawiała pierwsze kroki. Nie czuli się na siłach, żeby w tak młodym wieku wypłynąć na głębokie wody. Fiaskiem skończyły się również kilkukrotne próby pozyskania Cafu, po którego latał do Brazylii, ale ten odmawiał mu raz za razem, bo na tamten moment doskonale czuł się w swoim kraju i nie myślał o grze w Europie. Na oku miał też Zidane'a i spotkał się nawet z Bettegą i Moggim w Barcelonie, ale gdy włodarze Juventusu usłyszeli jego propozycję, uśmiechnęli się tylko pod nosem i udzielili mu krótkiej odpowiedzi – intransferible. W tamtych czasach Real nie dysponował jeszcze tak wielkim budżetem, żeby pozwolić sobie na wyłożenie na stół czeku in blanco i poproszenie przeciwników o wpisanie wymarzonej kwoty.
Potrafił jednak bez problemu przechodzić przez trudne do pokonania mosty i w takich chwilach odznaczał się umiejętnością wybrnięcia z kiepskich sytuacji. Nigdy nie siadał z założonymi rękoma, ponieważ wcześniej miał już gotowych kilka scenariuszy na wypadek niepowodzeń. Na ich przygotowania pozwalało mu świetne rozeznanie w tym, jakie ruchy można przeprowadzić na rynku transferowym, gdy nie uda się wykonać tych z pozoru najtrudniejszych. Nie zgodzili się Henry i Trezeguet? Nie ma problemu – niech będą Mijatović i Šuker. Riquelme zostaje w Argentynie? Bierzmy więc Seedorfa! Nici z Cafu? Kupujemy Panucciego, a na drugą stronę obrony niech wskakuje jeszcze Roberto Carlos. Niejednokrotnie trafiał wręcz w dziesiątkę. Po piłkarzy potrafił udać się w przeróżne zakątki świata, jak po Congo do Kolumbii czy po Ognjenovicia do Jugosławii. Nie był oczywiście nieomylny i zdarzały mu się potworne pomyłki, jak choćby ta wspominania dwójka, która do dziś wymieniana jest wśród najgorszych transferów w historii klubu, ale to on postawił silne fundamenty pod zespoły, które zdobywały La Séptimę, a później La Octavę. To właśnie za jego sprawą do Madrytu trafili jeszcze choćby Illgner, Morientes, Salgado, Helguera czy McManaman.
Miał nosa do piłkarzy, bo potrafił rozpoznać ich możliwości i potencjał, ale prawdziwe schody zaczynały się, gdy trzeba było znaleźć osobę, która będzie nimi dowodziła. Popularna teza głosi, że Florentino Pérez zwykł zmieniać trenerów częściej niż brodaty Rasputin seksualne partnerki, ale to Sanz do spółki z Pirrim mogą uchodzić tu za pionierów. Za ich panowania Real zdobył dwa Puchary Europy, ale mistrzostwo Hiszpanii było z reguły zarezerwowane dla innych. Głowy szkoleniowców leciały więc co sezon, a nawet w trakcie ich trwania. Każdy z nich miał swoją datę i godzinę. Zaczęło się od Capello, który co prawda zatriumfował na krajowym podwórku, ale był skonfliktowany z wieloma zawodnikami, a na dodatek kibice narzekali na styl gry i jego pomysły, jak na przykład wystawianie Raúla na lewym skrzydle. Nie pozostawało nic innego, jak powiedzieć sobie arrivederci. Po Włochu przyszła pora na Niemca. Latem do Madrytu trafił Heynckes… i chciano się go pozbyć już w styczniu! Na rynku nie udało się jednak znaleźć żadnego godnego zastępcy. Nieformalnie władzę w szatni zmuszeni byli przejąć najważniejsi gracze i postanowili dociągnąć ten wózek do końca. Praca Heynckesa była wtedy już tylko mętną pustką.
Tamten sezon zakończył się zdobyciem Pucharu Europy, na który czekano w Madrycie przez 32 lata. Ale przyszłość Heynckesa była już przesądzona. „Szatnia wymknęła mu się z rąk i w ogóle nad nią nie panował. To faktycznie trudne zadanie, kiedy ma się tylu graczy z zagranicy, ale stracił kontrolę i finał niczego nie zmienia. Gdyby Real nie zdobył Ligi Mistrzów, byłby to najgorszy sezon od bardzo dawna. Jedne 90 minut nie może przesądzać o przyszłości drużyny”, ogłaszał z przekonaniem w głosie Sanz, który kilka godzin wcześniej stawił się w domu Pirriego, by upewnić się, czy aby na pewno podejmują właściwą decyzję. Pirri nie miał najmniejszych wątpliwości. Od kilku tygodni był już w stałym kontakcie telefonicznym z Camacho, którego znał doskonale z czasów bycia klubowym lekarzem, gdy wielokrotnie pomagał mu z licznymi kontuzjami. Nikt nie mógł przewidzieć tylko tego, że Camacho wywinie im niezły numer i po 22 dniach złoży swoją rezygnację. Poszło o jedną z klauzul, która dotyczyła odprawy po ewentualnym zwolnieniu – chciał, żeby jego asystenci mogli liczyć na identyczne odchodne co i on. Nowy trener stawił się w biurze prezesa, by pomówić o przygotowaniach do sezonu i ewentualnych transferach, a przy okazji sprostować finansowe warunki kontraktu z Juanem Onievą, który zarządzał klubowym budżetem. Każdy z nich miał własny pogląd i trzymał się swoich racji. Dysputa trwała już przez bitą godzinę, ale Camacho nie mógł dłużej wytrzymać. Górę wziął jego wybuchowy temperament. Rozmowa momentalnie przerodziła się w awanturę, a na korytarzach słychać było tylko wrzaski dochodzące z gabinetu. Basta – powiedział w końcu Camacho. Po chwili wyszedł, trzasnął za sobą drzwiami, a w ręku trzymał już podpisaną rezygnację. Dziennikarzom miał do powiedzenia tylko tyle: „Odchodzę. Nie wierzyli w mój projekt i wiedziałem od razu, że czułbym się z tym niekomfortowo”.
Pirri nie mógł uwierzyć własnym uszom, gdy dowiedział się o całym zajściu, ale sytuacja była już nie do uratowania. Camacho był niczym nadęty paw – zawsze stawiał na swoim i nie sposób było dotrzeć do niego z jakimikolwiek argumentami. Nie i koniec. Po tamtym zajściu ich relacje bardzo się oziębiły, mimo że Pirri od wielu lat uważał go za przyjaciela – w końcu obaj byli w przeszłości kapitanami Realu. Największy problem miał jednak sam klub, który został ogołocony z trenera na miesiąc przed startem sezonu. Sanz zdecydował się w końcu na Hiddinka, a ten zabawił w Madrycie raptem pół roku i w lutym mógł już wkładać swoje rzeczy do pudeł. Holendrowi zarzucano, że miał zbyt miękką rękę do zawodników, a treningi przypominały bardziej lekcje wuefu, niż harówkę z prawdziwego zdarzenia. Pod koniec doszło nawet do tego, że na każdych zajęciach stawiał się Pirri i momentami musiał wchodzić w buty trenera, pokrzykując i motywując piłkarzy do cięższej pracy. Za Hiddinkiem nie przemawiały wyniki i częste porażki. Nie potrafił też dogadać się ze swoim rodakiem – Seedorfem. Chciał, żeby piłkarz grał na prawym skrzydle, kiedy ten preferował występy w środku pola. Już wcześniej obaj panowie nie mieli ze sobą po drodze, gdy Hiddink prowadził reprezentację. Holender bronił się tym, że nie miał wpływu na kształt drużyny, bo transferów dokonywali Pirri i Sanz, a klub nie ma żadnego modelu, który zakładałby długoterminowe planowanie – wszystko miało się tam dziać z dnia na dzień.
W Madrycie dość mieli go już wszyscy. Kibice wypisywali na murach: „Capello wróć; Nie dla Hiddinka”. I to właśnie Włoch miał ponownie zawitać na Bernabéu. Nie było żadnym sekretem, że były trener przebywa już od kilku dni w stolicy i przeprosił Sanza za wszystkie niesnaski sprzed dwóch lat. Dzień przed wyrzuceniem Holendra, w klubie wszystko odbywało się na wariackich papierach. Trwały szalone godziny, w których kluczową rolę odgrywał Pirri. Biegał od gabinetu prezesa do boisk treningowych, uczestniczył w spotkaniu za spotkaniem, a jego telefon był rozgrzany do czerwoności, bo we wszystkim musieli brać też udział członkowie zarządu. Koncepcja była taka, że Sainz zajmie się rozmową z Capello, a Pirri ustali wszystko z Hiddinkiem i przygotuje awaryjny plan na wypadek, gdyby wszystko miało walnąć w łeb. I oczywiście walnęło. Sainz spotkał się z Capello w legendarnej restauracji Txistu, a po trzech godzinach obaj opuszczali ją z marsowymi minami. Włoch chciał dokończyć sezon w Milanie, ale prezes widział go w klubie od zaraz. Postawił mu ultimatum: „Teraz albo nigdy”. Capello mógł pokiwać tylko przecząco głową. Wszystko spaliło więc na panewce, ale wtedy do akcji wkroczył Pirri i już nazajutrz ogłoszono, że nowym trenerem Realu został Toshack. Walijczyk stanowił naturalną alternatywę dla Capello, bo w przeszłości też prowadził już Królewskich i zdobył mistrzostwo. Wydawał się być idealnym strażakiem pożaru, który trawił szatnię – słynął z narzucanego rygoru, a na dodatek znał już język, klub i jego otoczenie.
Nietrudno się domyślić, że żaden z tych pozornych atutów nie znalazł odzwierciedlenia w rzeczywistości. Ugaszenie ognia – mówiąc delikatnie – nie poszło mu najlepiej. Toshack nie zwykł nosić ze sobą gaśnicy. W jednym ręku trzymał kanister z benzyną, a w drugim paczkę zapałek. Wyniki drużyny były jeszcze gorsze niż za Heynckesa czy Hiddinka – ale nie to było największym problemem. Była nim jego niewyparzona gęba. Toshack nigdy nie owijał w bawełnę, ale z reguły więcej do powiedzenia miał przed mikrofonami, niż w szatni. Krytykował wszystko i wszystkich. Albano Bizarri, który był wówczas bramkarzem, otrzymał od niego taką laurkę: „Zamykam oczy za każdym razem, gdy piłka leci w nasze pole karne”. W Anglii dorobił się nawet ksywki: „masakrator metafor”. Z jego złotych myśli można by dziś utworzyć obszerny tomik:
„Ta drużyna jest w stanie rozegrać cztery różne mecze w ciągu 90 minut. Na końcu wyglądają jak kurczaki z obciętymi głowami”;
„Jeśli właściciel ma psa, musi szczekać jak pies”;
„Co to jest ten Real gwiazd? Znam tylko gwiazdy na niebie, a cracków w ziemi. W Anglii crackami nazywamy rowy”;
„W poniedziałek zawsze myślę, żeby zmienić dziesięciu piłkarzy. We wtorek winnych jest siedmiu lub ośmiu. W środę czterech. W piątek dwóch. A potem przychodzi sobota i dochodzę do wniosku, że muszę wystawić tych samych jedenastu skurwieli co zawsze”.
Piłkarze nie pozostawali mu dłużni i odgryzali się przy każdej możliwej okazji. Real zamienił się w istny kabaret. Do śmiechu nie było tylko Sanzowi. Co rusz łapał się za głowę i wcielał w rolę ojca, który przywołuje do porządku gromadkę synów. Spotkania między prezesem, trenerem a zawodnikami stały się cotygodniowym punktem programu. Miarka przebrała się dopiero wtedy, gdy Toshack postanowił nie robić sobie nic z uwag swojego szefa i kolejny raz udał się na pogawędkę z dziennikarzami. „Nie zawarłem żadnego paktu, bo trenerzy nie paktują. Są większe szanse na to, że świnie zaczną latać nad Santiago Bernabéu, niż na to, że wycofam się ze swoich słów”. Na drugi dzień wyleciał z klubu z hukiem. Takiej okazji nie mogła przepuścić Marca. Gazeta zamieściła na okładce rysunek świni latającej nad stadionem i zatytułowała ją krótko: „Ubój”. Walijczyk myślał, że była to tylko wymówka. Po latach zapewniał z przekonaniem, że jeden lub dwóch pracujących w klubie dyrektorów chciał tej zmiany. Można tylko domyślać się, że miał na myśli Pirriego lub Enrique Martína, który regularnie dostawał bólu głowy, gdy Toshack otwierał tylko usta, bo był dyrektorem do spraw komunikacji.
Był listopad 1999 roku, a piłkarze znów zostali pozostawieni sami sobie, ale tylko przez krótką chwilę. Ponownie myślano o Capello i Camacho, a na agendzie pojawiło się nawet nazwisko Cruyffa. Pirri podpowiedział jednak Sanzowi, że najlepszym rozwiązaniem będzie zatrudnienie Vicente del Bosque, którego znał jeszcze z czasów wspólnej gry w klubie. Negocjacje potrwały raptem kilkanaście minut i sprawa była załatwiona. Sanz uznał jednak, że tym razem wymiana jednego chipu nie wystarczy. Trzeba było zmienić o wiele więcej. Klub przypominał ruinę, zarówno pod względem organizacyjnym, jak i finansowym. Prezes zwolnił kilka osób i z posadą pożegnał się między innymi Ramón Martínez, który pełnił funkcję dyrektora generalnego. W jego miejsce chciano sprowadzić Jorge Valdano, ale w powietrzu unosiła się już woń nadchodzących wyborów. Argentyńczyk zasłaniał się tym, że ma pewne zobowiązania biznesowe, z których nie może zrezygnować, choć na przyjęcie posady namawiał go nawet Raúl. Prawda była jednak taka, że już wtedy należał do grona zaufanych ludzie Florentino Péreza, który po porażce w 1995 roku przygotowywał się do kolejnej kampanii.
W pewnym momencie pod znakiem zapytania stanęła nawet przyszłość Pirriego. Obawiano się o jego ewentualną koegzystencję z Valdano, który bez wątpienia chciałby mieć pełną kontrolę nad transferami. Sanz zapewniał Pirriego, że na pewno nie zostawi go na lodzie. Odmowa ze strony Valdano obróciła całą sytuację o 180 stopni. Pirri nie tylko został w klubie, ale to właśnie on objął posadę dyrektora generalnego. Klub ogłosił to oficjalnie tuż przed spodziewanym końcem świata i Sylwestrem 2000 roku. 30 grudnia Pirri udzielił wywiadu, w którym opowiadał o swoich planach – zdefiniowaniu projektu sportowego w krótko i długofalowym okresie, ocenie skautingu, ustaleniu celów, kształtowaniu relacji między pierwszą drużyną a zarządem, rozwoju pod względem handlowo-ekonomicznym czy uporządkowaniu spraw w szkółce. Na głowę Pirriego spadło nagle multum dodatkowych obowiązków, ale jego deklaracja była klarowna: „Ze mną Real się poprawi, ale nie z dnia na dzień”.
Sanz ułożył już sobie w głowie przyszłość, która zakładała, że Del Bosque dociągnie sezon do końca, on wygra wybory, a później podziękuje Sfinksowi i da jeszcze jedną szansę Camacho. Ten był wtedy trenerem reprezentacji, ale zarówno Sanz, jak i Pirri głośno mówili o tym, że drzwi do Realu są dla niego cały czas otwarte, bo relacje między całą trójką zdążyły wrócić już do normy. W tym scenariuszu Sanz nie przewidział tylko dwóch rzeczy – wygrania Ligi Mistrzów przez swój klub z Del Bosque na ławce i przegrania wyborów z Pérezem.
Florentino mówił wiele o wartościach, polepszeniu kondycji finansowej klubu i nawiązywaniu do polityki prowadzonej przez Bernabéu, która zakładała sprowadzanie do Madrytu największych gwiazd. Tym przekonał do siebie socios i Sanz pożegnał się ze stołkiem. Pozostawało pytanie, co z Pirrim? Pérez robił w klubie czystki i obsadzał swoich ludzi na różnych stanowiskach. Lato trwało, w klubie pojawiały się nowe twarze, prasa co kilka dni wymieniała nazwisko Valdano, ale Pirri wciąż utrzymywał się na stanowisku dyrektora generalnego. Nowy prezes wyrwał z Barcelony obiecanego wcześniej Luísa Figo, a w gestii Pirriego pozostawało uzupełnienie składu o zmienników i gości od czarnej roboty. Do klubu trafili więc Makélélé, Munitis, Solari czy Conceição, a Florentino nie mógł mu niczego zarzucić. Poza tym nie było łatwo pozbyć się kogoś, kto zrobił dla Realu tak wiele i był jego legendą. Głupio było też zwalniać trenera, który dopiero co zdobył Ligę Mistrzów. Taki błąd popełnił już dwa lata wcześniej Sanz.
Kiedy wydawało się już, że Pirri utrzyma posadę, a Valdano ostatecznie nie trafi na Concha Espina, wydarzyło się coś, czego nikt nie mógł przewidzieć. 21 sierpnia dziennikarz J. J. Santos opublikował w Asie artykuł, który wywołał ogromny skandal w całym Madrycie. Głównym bohaterem afery był oczywiście Pirri. „Bomba lata”, głosił ogromny tytuł na okładce gazety, a pod nim widać było zatroskaną twarz dyrektora i komentarze na temat różnych piłkarzy. Artykuł opierał się na pełnym raporcie, który Pirri sporządził kilka miesięcy wcześniej, gdy prezesem był jeszcze Sanz i zawierał charakterystykę wszystkich 33 zawodników Realu Madryt. Problem polegał tylko na tym, że aż 19 z nich zostało ocenionych negatywnie. Wywołało to ogromne oburzenie wśród graczy – szczególnie wśród tych, których Pirri chciał się pozbyć. Guti już dwa dni później domagał się wyjaśnień i powiedział mediom, że była to po prostu „spartaczona robota". Warto dowiedzieć się, jak Pirri w 2000 roku oceniał kilku z piłkarzy:
O 18-letnim Ikerze Casillasie: „Jeden z naszych wychowanków. Bardzo dobry w sytuacjach jeden na jeden i na linii. Jest bardzo odważny i spokojny. Coś niebezpiecznego dzieje się przy jego wyjściach do górnych piłek. Brakuje mu centymetrów. Nieźle gra nogami. Ma przed sobą wielką przyszłość. Na następny sezon musi zostać wśród bramkarzy pierwszej drużyny razem z Césarem (Valladolid)”.
O 24-letnim Míchelu Salgado: „Potrafi grać jedynie na prawej obronie. Jest mocny fizycznie, dobrze przewiduje, twardy, biega przez 90 minut, odważny, agresywny. Aby był z niego pożytek, musi być bardzo dobrze przygotowany fizycznie. Technicznie jest przeciętny, często zapuszcza się do przodu, ale jest niedokładny przy zagraniach i słaby w grze w powietrzu. Nadrabia jednak przebojowością i poświęceniem. Musi poprawić się pod względem technicznym i taktycznym. Jest młody, ma wielki charakter i chęci do wygrywania. Ważny dla drużyny”.
O 32-letnim Fernando Hierro: „Doskonały piłkarz i bardzo ważny dla drużyny. Jego kondycja fizyczna nie jest za dobra. Musimy się temu przyjrzeć. Jeśli uda się to poprawić, może grać jeszcze ze dwa sezony. Myślę, że odzyska formę, gdy tylko popracuje odpowiednio fizycznie. Ma 32 lata, powinniśmy go zastąpić w ciągu jednego lub dwóch lat”.
O 26-letnim Aitorze Karance: „Może grać jedynie na środku obrony bliżej lewej strony. Technicznie niezły, ma dobre podanie z głębi pola i świetne uderzenie. Rozgrywa dopuszczalny sezon, ale jest za wolny, by grać w linii z czwórką obrońców. Nie potrafi przewidywać, nie gra też dobrze głową. Świetny człowiek, pracuś i bardzo dobry kumpel, ale myślę, że nie powinien być dłużej razem z nami. To czas, by oddać go do innej drużyny. Sprzedać”.
O 27-letnim Roberto Carlosie: „Wzór piłkarza. Bardzo silny fizycznie. Niezbędny w tym czasie. Nie ma zmiennika”.
O 30-letnim Fernando Redondo: „Wielki profesjonalista. Technicznie jest dobry ze swoją lewą nogą, chociaż gra zbyt poziomo, krótko i do nogi. Fizycznie jest silny, bo ciężko pracuje. Może grać tylko na pozycji defensywnego pomocnika. Jest ważnym piłkarzem dla zespołu z powodu wykonywanej pracy, profesjonalizmu pokazywanego na i poza boiskiem oraz dlatego, że wszyscy zawodnicy w niego wierzą. Potrzebuje obok siebie dobrego skrzydłowego z ciągiem na bramkę, który jest pracowity i potrafi popchnąć grę”.
O 23-letnim Gutim: „Może grać jako ofensywny pomocnik lub jako mediapunta. Bardzo dobry technicznie, lewonożny, z ciągiem na bramkę, dobrym uderzeniem i podaniem. Fizycznie jest bardzo silny. Ma techniczne możliwości, by triumfować, ale jego zachowanie nie jest typowe dla piłkarza Realu Madryt. Nie zachowuje się odpowiednio zarówno poza boiskiem, jak i na nim. Pomimo dobrych warunków technicznych i fizycznych, będzie miał problemy z odnoszeniem sukcesów w Realu Madryt. Nie jest skupiony na wykonywaniu swojego zawodu. Jeśli napłynie dobra oferta, powinniśmy ją przeanalizować”.
O 19 letnim Samuelu Eto'o: „Gra na całej rozciągłości prawego skrzydła, a także jako ofensywny pomocnik. Młody zawodnik, dobry zarówno technicznie, jak i fizycznie. Ma predyspozycje, by osiągnąć sukces. Czeka go świetlana przyszłość, o ile zmieni swoje zachowanie względem kolegów z drużyny i trenera. Powinniśmy pomóc mu w poprawie relacji z resztą zespołu i sztabem szkoleniowym. Na przyszły sezon najlepszym rozwiązaniem byłoby wypożyczenie i późniejsze wykształcenie w nim większej komunikatywności”.
O 24-letnim Fernando Morientesie: „Środkowy napastnik. Dobry piłkarz i człowiek. Pomimo że teraz mu się nie wiedzie, jest goleadorem. Ważny dla nas, ale nie niezbędny”.
O 22-letnim Raúlu „Doskonały we wszystkim, z wielkim charakterem, niezbędny dla nas”.
O 22-letnim Pericy Ognjenoviciu: „Nie nadaje się do Realu Madryt. Jego gra nie jest na poziomie wielkiej drużyny. Sprzedać”.
O 34-letnim Manuelu Sanchísie: „Wielki piłkarz, weteran, który nie stwarza jakichkolwiek problemów. Jest w dobrej kondycji fizycznej. Kiedy gra, zawsze robi to dobrze. Z powodu meczów, które rozegrał, powinien zostać z nami o rok dłużej”.
O 21-letnim Nicolasie Anelce: „Środkowy napastnik. Jego największą zaletą jest prędkość. Ma perfekcyjne warunki fizyczne do gry w piłkę. Jest bardzo szybki i świetnie zmienia rytm. Potrzebuje przestrzeni, by pokazywać swoją grę. Jest dobry w kontratakach. Niewiele pracuje, bardzo introwertyczny, nieufny. Ma problemy z najważniejszymi piłkarzami w drużynie. Będzie mu bardzo trudno odnosić sukcesy w Realu. Może przysporzyć nam wielu problemów. Najlepszym rozwiązaniem byłoby sprzedanie go jak najszybciej. To samo tyczy się Seedorfa”.
Cały raport wypełniony był podobnymi opisami wszystkich ówczesnych graczy Realu i zawierał także nazwiska tych, których warto byłoby pozyskać latem. Pirri wymieniał tam między innymi Rui Costę, Makélélé czy Diego Tristána. Całą aferę i sam dokument nazwano Informe Pirri. To zwrot, który na stałe zagościł już w kanonie piłkarskiego języka. W Hiszpanii nie była to sprawa bez precedensu, bo podobny przypadek przydarzył się już w 1962 roku, gdy Pedro Escartín, selekcjoner reprezentacji, zostawił kopię swojego dossier w taksówce, a kierowca uznał to za łatwy sposób na zarobienie dodatkowych pieniędzy. Jego zawartość już na drugi dzień wyciekła do prasy i zawierała krytyczne uwagi na temat ewentualnych reprezentantów kraju. Wtedy sytuacja była jednak nieco inna, bo treść dokumentów trafiła na pierwsze strony gazet za sprawą gapiostwa, a nie kreciej roboty.
Sam Pirri był zażenowany i zdegustowany tym, że tak ważny dokument ujrzał światło dzienne. Nie wypierał się tego, co zostało w nim zapisane, ale uważał, że była to po prostu część jego pracy, która nigdy nie powinna trafić do wglądu opinii publicznej. Utrzymywał, że szatnia potrzebowała przewietrzenia i zupełnej przebudowy, na co zresztą zdecydowano się później w Madrycie. Złośliwi mawiają jednak do dziś, że za wszystkim stał Florentino i jego ludzie, którzy właśnie w taki sposób postanowili pozbyć się Pirriego. Doskonale wiedzieli, że taki skandal nie pozwoli mu na dalsze życie w klubie. I mieli oczywiście rację.
Pirri został postawiony pod ścianą i musiał wydać na siebie salomonowy wyrok. Po kilku dniach zdecydował się wygłosić oświadczenie, w którym z ogromnym żalem poinformował, że żegna się z klubem. Z klubem, do którego trafił w wieku 19 lat i definitywnie opuszczał go mając tych lat 55. Do samego końca potrafił jednak zachować klasę i nie obarczał nikogo winą. „To była kwestia godności osobistej i zawodowej. Nie mogło być dwóch osób na tym samym stanowisku i najlepiej było zostawić pełną swobodę operacyjną Valdano, który chciał, żebym został. Czułem się przez niego całkowicie wspierany. Jednak to jego projekt i jego zaufani ludzie. Rozumiem to. Ten przeciek, który był wykonany specjalnie, mocno mnie zranił, ale nie miał nic wspólnego z moim odejściem”, mówił kurtuazyjnie dziennikarzom, choć każdy zdawał sobie sprawę, jaka była prawda.
Tamte wydarzenia sprawiły, że potrzebował czasu i spokoju. Poświęcił się rodzinnemu życiu i zupełnie odciął od futbolu. Dopiero po dwóch latach postanowił, że spróbuje swoich sił ponownie. Nie rzucił się kolejny raz na głęboką wodę i objął posadę dyrektora sportowego w drugoligowej Córdobie, a wszystko dlatego, że klub znajdował się niedaleko Malagi, gdzie mieszkała jego rodzina. Chciał zbudować fundamenty pod kolejny sezon i pomóc drużynie w powrocie do La Ligi. Wszystko zakończyło się jednak fiaskiem. Córdoba niemal spadła do trzeciej ligi, a on złożył rezygnację po zakończeniu sezonu i nigdy nie wrócił już do piłki w żadnej poważnej roli.
Po latach można było posłuchać go jeszcze w kilku hiszpańskich radiach, czasem udzielał też wywiadów, w których z ogromnym sentymentem wspominał dawne czasy i wyjaśniał swoje decyzje. Za każdym razem dało się odnieść wrażenie, że uczucia, jakimi darzy klub, nie zmieniły się przez wszystkie lata. Dziś wiedzie bardzo spokojne życie, a jego ulubionym zajęciem stało się granie w golfa. W mediach pojawia się tylko przy okazji wielkich sukcesów Realu lub wtedy, gdy ktoś próbuje zestawiać go z obecnymi zawodnikami. Wielu widzi jego odbicie w Ramosie, a ten przyznaje, że porównywanie go z Pirrim to ogromny zaszczyt.
„Nie jestem madridistą sercem, ponieważ serce pewnego dnia staje. Jestem madridistą duszą, ponieważ dusza jest wieczna”, głosi popularne zdanie, które wielu ma wytatuowane na swoich ciałach lub zapisane na ścianach pokojów. Ale niewielu potrafi udowodnić, że to wszystko naprawdę kryje się w ich każdej myśli i czynności. Bo te słowa to poświęcenie i pasja. Te słowa to zupełne i czyste szaleństwo. Te słowa to po prostu Pirri.
Mateusz Wojtylak
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze