Bananowy poniedziałek (we wtorek): Niespełnione marzenie i ludzkie dramaty
Zapraszamy do lektury
Kibicem reprezentacji Hiszpanii nigdy nie byłem i już raczej nim nie zostanę. Nie żebym im źle życzył czy czeprał dziką satysfakcję z ich porażek. Nie, są mi po prostu obojętni. Poza polską kadrą od czasów grubego Ronaldo i jego fikuśnej grzywki na mundialu w Korei i Japonii liczą się dla mnie tylko Brazylijczycy (biało-czerwoni i canarinhos to mieszanka gwarantująca wieloletnie kibicowskie cierpienie). Pewnie, fajnie jeśli któryś z naszych błyśnie (co za mecz Isco!), ale wciąż w tym wszystkim chodzi głównie o to, by się nie połamać i dotrzeć do klubowego ośrodka nie do gabinetu lekarskiego, a na trening.
Kiedy trafiają się już starcia, w których nie kibicuję ani jednej, ani drugiej drużynie, a które mimo wszystko czuję się w obowiązku obejrzeć – takie jak sobotnia potyczka Hiszpanii z Włochami – często włącza mi się tryb kibicowania poszczególnym jednostkom. Kryterium jest proste – z zawodnikiem musi się wiązać jakaś w miarę interesująca historia czy osobiste wspomnienie. W tym przypadku kandydat był dla mnie oczywisty: wracający po trzech latach do kadry narodowej David Villa.
Nie będę ukrywał – Hiszpan do dziś stanowi moje największe niespełnione marzenie, jeśli chodzi o niedoszłych graczy Królewskich. Doskonale pamiętam, jak w którejś z pradawnych części Pro Evolution Soccer zawsze kupowałem go do siebie jeszcze z Realu Saragossa. I choć lata później ostatecznie wybrał on nie Madryt, a Barcelonę, jakoś nigdy nie potrafiłem przestać darzyć go sympatią. Lubiłem gościa nawet pomimo faktu, że sama mimika twarzy wiecznie wskazywała u niego na to, że knuje coś wyjątkowo niedobrego (co oczywiście nie oznacza, że jako człowiek jest niedobry i gdyby nie został piłkarzem, szmuglowałby fajki z Kanarów).
W moich oczach – jeszcze przed nastaniem ery piłkarskich kosmitów, jak Ronaldo czy Messi – Villa stanowił podręcznikową definicją napastnika kompletnego. Takiego, który jak tylko dostaje piłkę w dowolnym miejscu na połowie rywala, to od razu wieje grozą. Bardzo imponowało mi to, jak szybko podejmował decyzje i przekuwał je w czyn ze spokojem takim, jakby chodziło o skoszenie trawnika. Był w tym jednak przy tym jakiś cwaniacki błysk, którego zdecydowana większość snajperów moim zdaniem nie ma. Albo raz ma, raz nie ma – jak chociażby Karim Benzema. Wszystko to sprawiało, że gdybym mógł dziś cofnąć czas i dokonać tego jednego niedoszłego transferu, byłby to właśnie Villa.
Koniec końców, piłkarz New York City F. C w potyczce z Włochami spędził na murawie w sumie dwie minuty, podczas których raz, może dwa razy dotknął piłkę. Oszukany jednak wcale się nie czuję. Moment, w którym na Santiago Bernabéu mojego ulubionego piłkarza zastępuje zawodnik będący moim największym niespełnionym marzeniem w białych barwach i ponadto wracający do kadry po tak długiej nieobecności, był jednym z obrazków, które potrafią sprawić, że fakt, iż jeden z nich strzelił dwie bramki, a drugi grał dwie minuty, chwilowo staje się kompletnie nieistotny. Szczerze mówiąc, uważam nawet, że gdyby Villa pokonał w sobotę Buffona, byłby to zbyt cukierkowy scenariusz.
Nic już nie poradzę na to, że podobne historie zawsze budzą we mnie głębszą refleksję oraz pozwalają mi chwilowo przenosić się w czasie i z rozrzewnieniem wspominać dawne lata.
Do zarządu Królewskich pretensji o niedoszły transfer Hiszpana nigdy jednak nie miałem. Mam bowiem wrażenie, że akurat Valencia na rynku transferowym względem nas od zawsze była wyjątkowo złośliwa. Jak już w końcu zdecydowała się nam kogoś sprzedać, to był to Raúl Albiol.
* * *
Okienko transferowe zamknięte, nowego napastnika – jak można było przypuszczać – nie zatrudniono. Cóż, pozostaje życzyć Borsze (matko naturo, jak to się dziwnie odmienia) Mayoralowi powodzenia. Nawet pomimo tego, że obecnie nie istnieje pół sensownego argumentu potwierdzającego, że jest to piłkarz na miarę Realu Madryt. Gdybym chciał się wyżyć, napisałbym, że w jego wieku Cristiano był już po finale EURO i z powodzeniem zaczął zamiatać Premier League. Manipulowanie faktami pozostawię sobie jednak na lepsze okazje.
Tak więc, Borja, do roboty. Udowodnij mi, że na piłce znam się równie dobrze jak na piaskowaniu. Wcale się nie obrażę.
* * *
No dobra, my tu o pierdołach, a tymczasem na świecie nie brakuje poważnych tematów. Jeden z nich przytoczył wczoraj hiszpański dziennik ABC, który donosi, że nie najlepiej dzieje się na linii Dolores Aveiro – Georgina Rodríguez. Dowodem na zwaśnienie obu stron fakt, że obie panie przestały się obserwować na Twitterze, a w loży na Santiago Bernabéu zasiadały ostatnio na przeciwległych biegunach.
To są dopiero ludzkie dramaty i materiały na pierwsze strony gazet. Piszę o tym na wypadek, gdyby przyszło wam jeszcze kiedyś narzekać na swój los. Wydaje mi się bowiem, że godzenie matki z ukochaną musi być o wiele trudniejsze niż trafianie skórzanym balonem w światło wielkiego prostokąta.
* * *
Za jednodniową obsuwę serdecznie przepraszam. Chyba nigdy się nie oduczę, że chodzenie za podręcznikami w dzień rozpoczęcia roku szkolnego nie jest najlepszym rozwiązaniem.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze