Advertisement
Menu

Legio, czy jest się z czego cieszyć?

Realu, czy jest na co narzekać?

Poniższy tekst jest wyłącznie opinią autora. Nie jest oficjalnym stanowiskiem redakcji RealMadryt.pl.

Paradoks. To słowo najlepiej opisuje nastroje panujące po wczorajszym meczu w Madrycie. Już w przerwie, gdy Real prowadził przecież 3:1, można było odnieść wrażenie, że więcej powodów do radości mają kibice Legii niż kibice Królewskich. I ten stan utrzymywał się również po ostatnim gwizdku. Ale tylko w naszym kraju. Tylko wśród polskich kibiców Realu. Istne kuriozum. Twój zespół wygrywa 5:1, a większość polskiego madridismo czuje się tak, jakby Królewscy wcale tego meczu nie wygrali, jakby Legia wspięła się na wyżyny swoich umiejętności i wywalczyła na Bernabéu przynajmniej remis. W komentarzach można wciąż czytać o tragedii, katastrofie, dramacie czy kompromitacji. A wszystko to z prostego powodu – absurdalnych oczekiwań wobec gry i wyniku.

Wielu wydawało się, że optymalnym scenariuszem na ten mecz będzie jakieś 8:0, być może wywalczony jeden rzut rożny przez Wojskowych i jakiś strzał rozpaczy z 35 metrów, który, jak Bóg da, doleci do bramki Keylora. Polskie media i kibice wzajemnie napędzili się, strasząc pazernym Cristiano, któremu brakuje pięciu goli do setki w Lidze Mistrzów i nie wiadomo ilu rekordów do pobicia. Mało kto zakładał chyba, że Zidane i pozostali piłkarze Realu, pomimo przedmeczowych kurtuazji i gadkach o wyrównanych szansach, mogą mentalnie mieć ten wieczór w tej części ciała, w której race na stadion mieli przemycać kibice Legii.

Sam dałem się nakręcić tej medialnej spirali, w której i RealMadryt.pl miało jakiś swój udział i koniec końców podchodziłem do tego spotkania z podobnymi oczekiwaniami. Minuty upływały, a ja pierwszy raz w życiu mogłem powiedzieć, że kolejne gole Realu nie sprawiają mi większej radości, raczej przynoszą poczucie ulgi. To błąd. Wystarczyło schłodzić nieco głowę i spojrzeć na ten mecz z innej perspektywy. Z takiej, z której patrzyli na niego kibice z Hiszpanii. Wtedy nietrudno było połapać się w tym, o co tutaj chodzi. Nie o żadną chęć wyniszczenia rywala i konieczność nastrzelania mu jak największej liczby goli. Nie o próbę udowodnienia, że to my jesteśmy królami Europy, a wy tylko chłopcami do bicia z dalekiego kraju, ale o zwykłą, wyrachowaną kalkulację Realu, której podstawowym założeniem było to, by wygrać ten mecz jak najmniejszym nakładem sił. I nie miało większego znaczenia, czy skończy się przewagą dwóch, trzech czy ośmiu goli. Odbębnić 90 minut, zdobyć trzy punkty, wrócić do domu i tyle, koniec historii. OK, być może liczba goli miała znaczenie dla jednego jegomościa z Portugalii, ale dla niego ma je zawsze i nie ma różnicy czy mierzy się z Barceloną, Getafe, Middlesbrough czy wczoraj z Legią.

Dziś w Hiszpanii nikt nie lamentuje nad tym, że Real zagrał przeciętne spotkanie i nastrzelał za mało bramek. Wręcz przeciwnie – przeważa zadowolenie. Pewne trzy punkty, zero kontuzji i zmęczenia, pięć goli i dobry występ wychowanków. Legia? Opinie są zgodne – słaby przeciwnik, który pozwolił Królewskim na spacerek. Odbiór meczu jest zupełnie inny niż w Polsce. I trudno się dziwić, bo u nas był on kreowany na futbolowe święto, a tam na mało istotny mecz. I słusznie, bo w perspektywie sezonu, w którym trzeba rozegrać 60 spotkań, takie potyczki są jak jedno wielkie poczucie ulgi, że w końcu będzie można sobie odpocząć, mimo że trzeba będzie robić to na boisku. I właśnie to robili wczoraj Królewscy – odpoczywali, grali na pół gwizdka, pozwalali Legii atakować, bo mieli świadomość, że i tak nic złego nie może im się stać. A przecież teoretycznie mogło…

Dla hiszpańskiego obserwatora było to ot, zwykłe spotkanie z kolejnym bądź co bądź przeciętnym przeciwnikiem, które trzeba po prostu rozegrać i bardziej martwić się tym, że w niedzielę na Bernabéu przyjedzie będące w dobrej formie Bilbao. Więc i sam wynik ani nie sprawił wielkiej satysfakcji, ani specjalnie nie zmartwił czy zdziwił. Wszystko przebiegło tak, jak miało przebiec. „Real przespacerował bez obecności rywala” napisał na okładce kataloński Sport i tak to mniej więcej wyglądało. Niektórzy piłkarze włożyli w ten mecz tyle wysiłku, że nie musieli nawet wchodzić pod prysznic, a większym zaangażowaniem muszą wykazać się czasem studenci, gdy budzik dzwoni im o 7 rano w poniedziałek i trzeba zwlec się z łóżka. Mimo wszystko zdziwiło mnie jednak to, co mogłem przeczytać o poczynaniach Legii, ale w Polsce. Notabene mistrza kraju i profesjonalnego klubu piłkarskiego, w który corocznie pompowane są dziesiątki milionów złotych, a piłkarze nie muszą raczej jeździć Fiatami Multipla i po każdym miesiącu ze strachem w oczach robić finansowego bilansu zysków i strat. Czytałem między innymi o świetnej czy nawet fenomenalnej pierwszej połowie, a już po meczu o braku wstydu, niebotycznej walce piłkarzy, dumie kibiców, uratowanym honorze czy najfajniejszej przegranej w historii. A przecież wszystko to po wyraźnej porażce 1:5 Jeden do pięciu.

Fakty są takie, że w Madrycie od samego początku nikt nie podchodził do tego meczu w pełni poważnie – od piłkarzy, przez kibiców, na mediach kończąc. Varane czy Zidane woleli przemilczeć pytania o personalia Legii, a Carvajal żartował na treningu, że nawet nie ma sensu grać nimi w FIFĘ, bo nie mają nikogo. W Marce czy Asie na pięć artykułów o Legii cztery dotyczyły jej kibiców, dopiero wczoraj łaskawie pokuszono się o jakąś zdawkową analizę gry, w której poprzekręcano połowę nazwisk piłkarzy Legii. Nie wspominając już o tym, że w niektórych hiszpańskich programach telewizyjnych Legia była przedstawiana jako Lechia, czego raczej w Warszawie nikt by sobie nie życzył. Problem jest jednak taki, że pomimo ogłoszenia się moralnymi zwycięzcami, Legia nie potrafiła wykorzystać tego zlekceważenia i przełożyć go na jakiś sensowny wynik, co wielokrotnie udawało się innym klubom, nawet w tym sezonie.

Polskie media i kibice wmówili sobie i wszystkim dookoła, że Legia musi jechać do Madrytu i walczyć jedynie o godność, o honor, o cokolwiek, byle tylko ustrzec się kompromitacji i nie przegrać sześcioma, siedmioma czy ośmioma bramkami. Wyciągając przy tym jakiś pokrętny ciąg logiczny, że porażka czterema czy pięcioma golami taką kompromitacją już nie jest i w sumie to od biedy weźmiemy ją w ciemno. Bo słaba forma, bo trzynaści w tabeli, bo w pojedynkę puknął nas nawet Frączczak, bo zmiana trenera, bo krzywdzi nas UEFA, bo kłócą się prezesi, bo sto innych wymówek i zero naprawdę ambitnych oczekiwań względem boiska, ale ważne, by przez 90 minut przekrzykiwać pikników z Bernabéu. Tak jakby w pomocy Legii grał księgowy i ortopeda, a w obronie dwóch murarzy i jeden dentysta, a wszyscy pod zieloną koszulką byli ubrani jeszcze w trykoty reprezentacji San Marino. Tak jakby ugranie dobrego czy chociaż satysfakcjonującego wyniku z Realem było misją zarezerwowaną jedynie dla Barcelony czy Atlético, w żadnym wypadku dla innego profesjonalnego klubu. Jakby Santiago Bernabéu było twierdzą nie do zdobycia, gdzie dużo mniejszy klub nigdy nie ugrał chociaż punktu.

A nie trzeba było wcale wertować archiwalnych półek z wynikami, by sprawdzić, kto punkty ugrywał. Wystarczyło dwa tygodnie temu włączyć telewizor i zerknąć, co działo się na Santiago Bernabéu, gdy przyjechał tam Eibar. Malutki klub, który nie ma nawet zespołu rezerw i rozgrywa dopiero trzeci sezon w Primera División. Klub, gdzie pierwsze skrzypce gra Pedro León, o którym Mourinho mówił swego czasu, że nie postawiłby na niego w kolejnym meczu, nawet jeśli piłkarze Realu zginęliby w katastrofie lotniczej, a on akurat zostałby w domu, czy Bébé, który w 2009 miał zagrać w na mistrzostwa świata bezdomnych. Klub, który ma praktycznie identyczny budżet co Legia Warszawa. I ten klub grał z Realem jak równy z równym. Ale nie tak jak Legia. Eibar nie wrócił do domu po pięciobramkowym oklepie i dopuszczeniu do 30 (trzydziestu!) bramkowych sytuacji. Ugrał remis, walcząc, biegając, robiąc wszystko z głową, realizując nałożoną taktykę i nie puchnąc do ostatniej minuty. I po takim meczu kibice czy lokalna prasa mogą dziękować za zaangażowanie, odczuwać dumę czy satysfakcję, a po latach opowiadać wnukom o magicznym dniu na Bernabéu. A nie o takim, gdzie strzeliło się jednego gola, i to z karnego, raz trafiło w słupek, a w ostatecznym rozrachunku i tak przegrało czterema bramkami. Taki wynik nie powinien przynosić chluby żadnemu profesjonalnemu klubowi, bez względu na to, kto jest jego rywalem.

Legia na pewno nie może mieć powodów do smutku, bo trzeba być też w życiu (nomen omen) realistą i zdawać sobie sprawę, że na każdej pozycji mieli na przeciwko siebie piłkarza o dwie czy trzy klasy lepszego, ale czy porażka 1:5 może być powodem do dumy lub satysfakcji? Już dziś ten wieczór zaczyna obrastać legendą i z czasem okaże się pewnie, że Warszawiacy dominowali w Madrycie i do pełni szczęścia zabrakło naprawdę niewiele. Ale tak z ręką na sercu, ile tych klarownych sytuacji stworzyli? Rzut karny, słupek Odjidja-Ofoe, co poza tym? Ile razy Keylor Navas musiał się faktycznie spocić? Czym to jest przy trzydziestu okazjach Realu? Nawet w wygranym 6:1 meczu z Betisem, który uchodzi za najlepsze spotkanie Królewskich w tym sezonie, tych okazji było zdecydowanie mniej – dwadzieścia dwie. Legia nie potrafiła wykorzystać tego, że Real wyglądał jak na treningowym rozruchu o 9 rano i prawdopodobnie włożył w ten mecz najmniej sił od wygranej z Łudogorcem w 2014 roku. Nie potrafiła wykorzystać też tego, że Królewscy grali bez defensywnego pomocnika, Marcelo wracał do obrony niczym pociąg PKP cargo, atakujący nie myśleli nawet o defensywie, a luka między pomocą a obroną przypominała czasem krater po wybuchu bomby atomowej. A przecież potrafił to wykorzystać Eibar, potrafiło Las Palmas czy Villarreal, choć w tych meczach energii i zaangażowania w graczach Realu było o stokroć więcej.

Widziałem wczoraj Legię próbującą, momentami wydawać by się mogło, że odważną, ale nie widziałem Legii gotowej oddać wszystko, żeby wywalczyć w Madrycie chociaż remis. Nie widziałem piłkarzy wypruwających sobie żyły, padających na murawę od skurczy, dających z siebie ponad 100% możliwości i trzymających się w ryzach w obronie. I to nie mój problem, bo nie jestem kibicem Legii, ale to jedyny sposób, by chociaż myśleć o wygranej z Realem, gdy brakuje umiejętności. Dlatego nie wypada mówić o dumie, gdy przegrywa się czterema bramkami. Po prostu nie wypada. Nie, jeśli trzyma się kciuki za zawodowych piłkarzy, którzy nie muszą robić w życiu nic innego poza trenowaniem, rozgrywaniem meczów i pobieraniem za to wysokiej pensji, a na dodatek bronią barw mistrza kraju. I nie ma to znaczenia, czy przegrywają z Realem Madryt czy Pelikanem Łowicz. O dumie nie mówiły Osasuna czy Betis, które zbierały lanie w podobnym wymiarze, mówiły wręcz o wstydzie, a przecież od Legii nie dzielą ich lata świetlne. Dobry styl gry? Ten zawsze weryfikuje wynik, a nie ma chyba sposobu, by przegrać 1:5 w dobrym stylu. Gdy spojrzy się na tabelę, jest jeszcze gorzej – 0 punktów, 1 strzelony gol i 13 straconych – najgorszy wynik w historii Ligi Mistrzów na tym etapie rozgrywek.

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!