RealMadryt.pl w Wolfsburgu: Słodkie męczarnie
Relacja z wyjazdu na ćwierćfinał Ligi Mistrzów
Wyjazd na mecz swojej ukochanej zagranicznej drużyny wciąż wśród wielu ludzi wydaje się czymś bardzo skomplikowanym, nieraz wręcz niemożliwym. Wiadomo – trzeba ogarnąć nocleg, bilety na mecz, transport i masę innych kwestii, na których myśl przeklinamy swój los i nie możemy pogodzić się z tym, dlaczego nie możemy podziwiać naszych ulubionych piłkarzy na co dzień. Choć osobiście uważam, że tak naprawdę ujrzenie na żywo Królewskich jest w gruncie rzeczy dużo mniej problematyczne niż mogłoby się wydawać, nieraz nadarzają się okazje, które wręcz wołają do nas błagalnym tonem „łatwiej już nie będziesz miał, rób kanapki i wychodź z domu!”. Wyprawa na spotkanie ćwierćfinału Ligi Mistrzów do Wolfsburga była właśnie jedną z nich.
Koszt? 400 polskich złotych przejazd w obie strony i bilet na mecz. W cenie również wszelkie inne atrakcje, których przed postawieniem nogi na pokładzie autokaru w życiu bym się nie spodziewał. Umówmy się, cena była wyjątkowo atrakcyjna nawet jak dla mnie, który na co dzień zajmuje się wszystkim innym tylko nie zarabianiem twardej waluty.
* * *
Wraz z członkami polskiego stowarzyszenia kibiców Realu Madryt, Águila Blanca, ruszyliśmy w środę około godziny 4:00 spod Fortu Wola w Warszawie. Jako że jeszcze przez dłuższą chwilę nie mogłem zasnąć (ogólnie miewam z tym problemy w środkach transportu – za wygodny jestem, szybko drętwieją mi kończyny), zastanawiałem się, jak wymyślić proch i we w miarę atrakcyjny sposób opisać w relacji podróż do Saksonii. No bo jak? Będę dorabiał ideologię do postojów na stacjach benzynowych? Będę opisywał monotonny krajobraz rozpościerający się za oknem towarzyszący niemieckim autostradom? A może postaram się fajnie ująć przerwy na rozprostowanie kończyn i oddanie moczu? Hmmm, a gdyby tak po prostu coś zmyślić? Nieee, nie tym razem. Za dużo świadków, któryś z uczestników potem to przeczyta i dopiero będzie… Zresztą średnio wychodzi mi kłamanie, zbyt dobry ze mnie człowiek.
* * *
– Niech ci będzie, podyktuję ci całą historię do ucha, a ty potem ją tylko spiszesz. Tylko masz opowiedzieć to w taki sposób, jak rzeczywiście było – wyszeptał mi nagle do ucha los.
– Dobrze, wymyśl tylko coś, co faktycznie będzie sens wystukiwać na klawiaturze.
* * *
Początkowo myślałem, że los po prostu sobie żartował. Do Poznania, gdzie odbieraliśmy resztę załogi, dojechaliśmy bez większych przygód.
W zasadzie tuż po wjeździe na autostradę w stronę Berlina natrafiliśmy na pierwszą przeszkodę. Wypadek (najbardziej prawdopodobna wersja) na drodze do stolicy Niemiec sprawił, że zmuszeni byliśmy skorzystać z objazdu. Dwie i pół godziny w korku. Czy tak właśnie wygląda ta słynna niemiecka jakość? Cholera wie, w każdym razie fakty są bezlitosne: z największym w życiu korkiem do czynienia miałem tuż po przekroczeniu magicznej bariery dzielącej świat Słowian i Teutonów.
Wystrzelone z pięćdziesięciu armat salwy tuż po tym jak znowu dane nam było poruszać się z prędkością większą niż 5 kilometrów na godzinę okazały się jednak typowym przykładem chwalenia dnia przed zachodem słońca. Prędko zdaliśmy sobie bowiem sprawę z tego, że lepiej poruszać się już rzeczone 5 kilometrów na godzinę niż nie poruszać się wcale. Tak, gdzieś między Berlinem i Magdeburgiem zepsuł nam się autokar. Coś ze sprzęgłem. Nie znam się na motoryzacji, ale chłopaki i kierowcy stwierdzili, że nie ma absolutnie żadnych szans na naprawienie tego z miejsca. W szczerym polu zastanawialiśmy się, czy ostatecznie w ogóle uda nam się dotrzeć na mecz. Było koło godziny 16:00, a do 19:00 musieliśmy odebrać bilety (na drodze negocjacji udało się przesunąć deadline o godzinę – na 20:00). „Dawaj stopem”, powiedział – jak mniemam żartem – Leszczu. Głupio się przyznać, ale dość poważnie rozważałem podjęcie takiego kroku w razie ostatecznej ostateczności. Czas gonił.
Po kilku chwilach od zaparkowania autokaru na poboczu autostrady pojawiła się niemiecka policja. Osoby decyzyjne starały się dogadywać (mimo mocno podstawowej znajomości języka bardzo skutecznie!) z funkcjonariuszami w kwestii możliwego rozwiązania problemu, reszta natomiast – włącznie ze mną – urządziła sobie piknik, z niecierpliwością wyczekując kolejnych wieści. Zdążymy na mecz? Czy w ogóle mamy jak teraz wrócić do Warszawy? To pech czy po prostu siła wyższa wiedziała, co wydarzy się kilka godzin później na Volkswagen Arena i starała się uczynić wszystko, byśmy tylko nie musieli widzieć na własne oczy wstydliwej porażki? „Jeszcze tylko brakuje tego, żeby uderzył w nas meteoryt”, rzucił któryś z towarzyszy, idealnie puentując to, co nas spotkało. Czekaliśmy więc w nadziei na to, że za chwilę dokonamy spektakularnej remontady. Takiej, której nie doczekaliśmy się wieczorem.
Koniec końców nieoceniona okazała się pomoc właśnie niemieckich policjantów. Bardzo sprawnie załatwili autokar, który wyruszył po nas z Berlina. Nasz pojazd natomiast został odholowany przez dość stylowy wóz. W okolicach 17:00 byliśmy już więc na nowo w drodze do Wolfsburga. Na miejscu pojawiliśmy się po mniej więcej półtorej godziny. Wejściówki ostatecznie udało się odebrać jeszcze przed 19:00. Chwilę potem spotkaliśmy… Jacka Krzynówka. Przyznam bez bicia, że widok byłego reprezentanta Polski odzianego w stylowy garnitur i odbierającego kolejne telefony jakoś kłócił mi się z jego obrazem, który wytworzyłem sobie jeszcze przed zawieszeniem przez niego butów na kołku. W każdym razie mimo wyraźnie napiętego grafiku Jacek ochoczo pozował do zdjęć z rodakami. Zero gwiazdorstwa. Sprawiał bardziej wrażenie mocno zaskoczonego tym, że nagle spotkał tak liczną grupę Polaków.
Wolfsburg jako miasto wydał mi się dość… dziwny. Niewielka mieścina, w której wszystko rzeczywiście wydaje się kręcić wokół Volkswagena. Mówiąc wprost – dziura. Trochę tak, jakby cała infrastruktura i budynki stanowiły jedynie dodatek do fabryki samochodów (nie studiowałem wnikliwie historii Wolfsburga, jednak podejrzewam, że tak w rzeczy samej może właśnie być). Niska zabudowa, brak architektonicznych perełek i ogólne wrażenie jakiejś takiej – choć nie wiem, czy to odpowiednie słowo – sterylności. Mimo że już po kilku minutach człowiek może odnieść wrażenie, że w Wolfsburgu tak naprawdę nie ma praktycznie nic ciekawego, czystość i prostota układu i zaprojektowania ulic na swój sposób urzeka. Na pierwszy rzut oka nikt jednak raczej nie pomyślałby, że tego typu miejscowości mogą oprócz fabryki, wokół której kręci się praktycznie całe miasto, mieć także swojego przedstawiciela na tak wysokim szczeblu rozgrywek o Puchar Europy.
Sam stadion położony jest niedaleko centrum, nad rzeką i widziany z mostu prezentuje się naprawdę fajnie. Nie jest to moloch pokroju tych, na których swoje mecze rozgrywają najwięksi giganci Starego Kontynentu, jednak od razu idzie się połapać, że mogąca pomieścić nieco ponad 30 tysięcy miejsc Volkswagen Arena jest nowoczesnym obiektem naznaczonym jednocześnie znaną niemiecką solidnością.
Na sektorze gości mimo dość szczegółowego przeszukania (przynajmniej w moim przypadku) zameldowaliśmy się na mniej więcej 40 minut przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Na trybunie przyjezdnych oprócz około 60-osobowej grupy z Polski oraz rzecz jasna Hiszpanów znajdował się cały przestrzał różnych narodowości, od – co nie powinno dziwić – Azjatów po samych… Niemców. Wraz z resztą członków Águili zajęliśmy dolne rzędy, skąd doskonale widzieliśmy całą rozgrzewkę podopiecznych Zinédine'a Zidane'a. Podczas rozbiegania zawodnicy Los Blancos dość ochoczo odpowiadali na pozdrowienia (czasami wręcz na wyznania miłości), kilka razy machając w naszą stronę lub pokazując uniesiony kciuk (Cristiano). W trakcie treningu strzeleckiego najlepiej wypadł prawdopodobnie Gareth Bale. Walijczyk trafiał do siatki niemal po każdym uderzeniu. Najgorzej natomiast spisywał się Luka Modrić, który jako jedyny z trzech pierwszych prób nie wykorzystał żadnej. Na koniec jeszcze kilka rzutów wolnych (choć bez muru), w których brylowali Cristiano i Bale. Portugalczyk i Walijczyk za każdą celną próbę byli zresztą przez kibiców Realu oklaskiwani.
Jeśli chodzi o sam doping… w wykonaniu gości nie był on zbyt porywający. Opierał się bardziej na improwizacji niż zorganizowanej oprawie. Nie wiem, czy było nas słychać w telewizji, ale szczerze mówiąc, wątpię. Raczej nie było chwili, w której cały sektor jednym chórem zaintonowałby jakąś przyśpiewkę. No może oprócz siódmej minuty, gdy zwyczajowo postanowiono złożyć hołd Juanito. Poza tym bez ładu i składu. Rwany doping z czasem coraz częściej przerywany jękami zawodu czy też okrzykami złości. Sami piłkarze po meczu proszeni o podejście pod sektor nie skorzystali z zaproszenia. Co poniektórzy pomachali na do widzenia i udali się do szatni. Sporym zaskoczeniem było dla mnie natomiast to, że kibiców Realu po ostatnim gwizdku sędziego zdecydowano się nie przetrzymywać na sektorze i od razu pozwolono im opuścić obiekt.
Niemcy natomiast mocno przeżywali spotkanie, gorąco reagując na boiskowe wydarzenia. Każda kolejna przerwana akcja Królewskich kończyła się szałem fanów Vfl. Wiedzieli oni, że takie potyczki jak wczorajsze mogą do nich nie zawitać zbyt prędko. Kapitalną robotę odwala bez cienia wątpliwości spiker Wolfsburga. Sposób prezentacji składów i wstawki po strzelanych golach miały pełne prawo pobudzać tłum fanów Wilków do jeszcze gorętszego dopingu. Gdybym mógł pozwolić sobie na pozostawienie przez chwilę z boku wszelkiej poprawności politycznej, jego dar wpływania na ludzkie emocje porównałbym do pewnego znanego Austriaka. Ogólnie jednak na Volkswagen Arenie czułem się trochę jak na Legii. Nie wiem, być może na wyobraźnię zadziałała mi zbliżona pojemność stadionu i dość częsty widok zielonego koloru w jego konstrukcji. Doping po przeciwległej stronie też był w moim odczuciu nieco „żyletowy”.
O samym przebiegu spotkania nie będę się rozpisywał, ponieważ wychodzę z założenia, że każdy widział, co się stało i jak wyglądała nasza gra. Mogę jedynie co nieco napisać o tym, jak z perspektywy naszego sektora wyglądały sytuacje budzące największe kontrowersje. Co do spalonego Cristiano, gdybym miał oceniać na gorąco, a – jak już wspomniałem siedzieliśmy bardzo blisko – spalonego bym nie odgwizdał. Miarki w oczach jednak nie mam. Jeśli chodzi o faul, po którym arbiter podyktował jedenastkę dla Wolfsburga, bez lornetki nie dało się zauważyć tego, co dokładnie się wydarzyło. Dopiero po reakcji fanów gospodarzy i protestujących piłkarzach Królewskich można było wywnioskować, że będzie karny. Dużo wyraźniej za to było widać starcie, po którym sędzia nie wskazał na wapno, gdy w szesnastce rywal zaatakował Garetha Bale'a. Dla mnie – karny. Warto też dodać, że z perspektywy trybun wydawało się jedynie kwestią czasu zejście Benzemy. Nie wiem, czy w telewizji aż tak rzucało się to w oczy, ale przed zmianą Karim przestał utykać jedynie na moment – gdy zdołał wyjść sam na sam z bramkarzem Wolfsburga.
Po spędzeniu dwóch i pół godziny w korku, awarii autokaru i dwójki w plecy po fatalnej grze po prostu musiała się wydarzyć jeszcze ta jedna jedyna rzecz. Spadł deszcz. Całe szczęście, że rzeczywiście nie walnął w nas ten meteoryt. Jakoś wcale by mnie to już nie zaskoczyło. Równo z wybiciem północy, już w autokarze, odetchnąłem z głęboką ulgą. Ulgą spowodowaną tym, że to już koniec plag na ten dzień. Teraz już wiem, co musiał czuć biblijny Hiob.
Czy żałuję, że udałem się do Wolfsburga? W żadnym wypadku. Do Warszawy wróciłem równie zmęczony co zadowolony. Moim skromnym zdaniem wynik meczu w takich wyjazdach nie jest najważniejszy. Liczy się sama przygoda, której stężenie na metr sześcienny było naprawdę bardzo wysokie. „Frajer pojechał specjalnie do Niemiec, żeby zobaczyć taką padakę”, powie ktoś w oddali. Cóż, mogę jedynie powiedzieć, że porażka z Vfl widziana na ekranie telewizora bolałaby mnie dużo bardziej.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze