RealMadryt.pl w Madrycie: Poczuć się jak w Sewilli
Nasze wrażenia po meczu z Sevillą
W miniony weekend pogoda w Madrycie w niczym nie przypominała andaluzyjskiej aury. Drogę z przystanku metra Campo de las Naciones do ośrodka treningowego w Valdebebas pokonuje się w około 25 minut. W tym czasie dwukrotnie musiałem rozkładać parasol, bo ulewny deszcz przerywał słoneczną pogodę. Miało to wpływ na trening piłkarzy. Przez piętnaście minut podopieczni Zidane’a grali mecz – piłkę nosili jednak w rękach, nie mogli kozłować ani prowadzić jej nogą, a akcję trzeba było zakończyć golem z główki. Spodziewałem się, że to coś dobrego dla Cristiano, że Portugalczyk będzie czekał na piłki od kolegów i tylko dopełniał formalności. Jednak człowiek, który skacze chyba najwyżej spośród wszystkich piłkarzy, zupełnie sobie nie radził. Trafił jednego gola i to po akcji, w której Casemiro przez chwilę prowadził piłkę nogą. Mokra futbolówka wyślizgiwała mu się z rąk, co koledzy z zespołu kwitowali śmiechem i głośnym ĄSiiiiiuuu!. Na szczęście Portugalczyk sam miał z tego ubaw.
Oczywiście z pierwszych piętnastu minut treningu trudno wyciągnąć wiele wniosków. Zidane widział jednak swoich piłkarzy cały tydzień i przekonywał na konferencji, że był to naprawdę świetny okres. Zawodnicy mieli to pokazać w meczu Sevillą. Drużyną, która prawie zawsze stwarzała Realowi problemy, ale też która w tym sezonie ani razu nie wygrała na wyjeździe. W niedzielę byłem na Bernabéu wcześniej niż zwykle i to nie była dobra decyzja. Dziesiątki tysięcy ludzi, którym nie chciało się jeszcze wchodzić na stadion, zalegały na ulicach. Jedna wielka fala wylewała się ze stadionowego sklepu, inna do niego wpływała. Znajdowali się nawet chętni na plastikowe figurki trofeum Ligi Mistrzów na kilku straganach.
Ramos I Lucas w niedzielę nie zagrali, ale w sobotę na treningu mieli dobre humory.
Na początku marca byłem w Sewilli na meczu z Eibarem. Pomimo swoich triumfów w Lidze Europejskiej i ciągłego bycia w czołówce La Liga Sevilla nie stała się komercyjnym produktem. To nie jest klub, który przyciąga tysiące ludzi z całego świata. Żaden Chińczyk, Australijczyk czy Amerykanin nie wsiądzie w samolot specjalnie po to, żeby przylecieć na mecz drużyny z Nervión (nazwa dzielnicy, w której znajduje się stadion, który zresztą na początku nazywał się Estadio de Nervión). Czułem, że na Sánchez-Pizjuán jestem jedynym turystą (albo jednym z niewielu). Na ten obiekt co dwa tygodnie przychodzą ludzie Sewilli i okolic, nikt więcej. Miałem wrażenie, że to tu jest prawdziwa liga hiszpańska. Na stadionie, który wita cię pięknym herbem Sevilli ułożonym z azulejos, cienkich, błyszczących ceramicznych płytek. Daleko od cekinkowej piłki nożnej za miliardy euro.
Zazdrościłem Sevilli kibiców. Tego, że każdy z nich potrafił przyłączyć się do śpiewania hymnu. Nawet jeżeli ktoś nie do końca znał słowa, to umiał wyklaskiwać rytm „na trzy” jak w jednym ze stylów flamenco. Oczywiście prawie wszyscy zajadali się słonecznikiem i czipsami, rozmawiali ze znajomymi, ale i tak znali większość przyśpiewek i gdy grupa z Bris Norte zaintonowała coś popularniejszego, włączał się cały stadion. To nie był najlepszy mecz Sevilli. Wygrała 1:0 po golu Llorente w pierwszej połowie, a Eibar miał wiele szans na wyrównanie. Jednak jedyne gwizdy kibice kierowali w stronę arbitra. Choć sam jestem raczej piknikiem, to po prostu lubię czuć atmosferę stadionu.
Sevilli zazdrościłem nie tylko azulejos na Sánchez-Pizjuán.
Na Bernabéu nie ma jej prawie nigdy. Pamiętam, jak prawie 5 lat temu byłem na Superpucharze Hiszpanii z Barceloną. Przy wyczytywaniu nazwiska Mourinho przed meczem stadion prawie oszalał, brawa i okrzyki były kilka razy większe niż teraz dla Zidane’a. W tym sezonie nie czułem ani jednego momentu, w którym cały stadion wspierałby razem drużynę. Aż do niedzielnego meczu z Sevillą.
Zaczęło się jak zwykle na Bernabéu – szybki gol Realu i euforia trybun. Potem jednak Real nie mógł trafić kolejnego gola, Sevilla czasami sprawiała zagrożenie pod bramką Navasa. Wywalczyła rzut karny, który na szczęście obronił Keylor (was też zwykle bardziej cieszy obroniony niż strzelony przez wasz zespół karny?). W końcu przestrzelona jedenastka Ronaldo – wszystko to składało się na idealny przepis na gwizdy na Bernabéu.
Tym razem jednak po przestrzelonym karnym fani na południowej trybunie skandowali nazwisko Ronaldo. Wielu kibiców na pewno przeklęło pod nosem, turyści wkurzyli się, że nie udało im się nagrać bramki, jednak znaczna większość okazała wsparcie Portugalczykowi. Po chwili Ronaldo strzelił gola i… podziękował kibicom za wsparcie po przestrzelonym karnym. Takiego połączenia chyba jeszcze nigdy na tym stadionie nie widziałem. Mijają kolejne minuty, a cały, naprawdę cały stadion krzyczy razem kilkakrotnie ĄMadrid!. Mam wrażenie, że przez pomyłkę trafiłem na inny obiekt.
Nacho rozgrywa swój najlepszy seozn.
Na konferencji Zidane przyznał, że przecież mówił, że dobrze przepracowali tydzień. Nacho i bohater publiczności Keylor dziękowali kibicom za wsparcie. Ale z drugiej strony, jak tu nie kibicować w takim meczu? Piłkarze dali wymagającej publiczności to, czego oczekiwała – pełne zaangażowanie przez 90 minut. Nie mam wątpliwości, że gwizdy powrócą. Pewnie jeszcze w tym sezonie – przed nami Klasyk i trudne mecze w Lidze Mistrzów. Ale przynajmniej przez chwilę na Bernabéu mogłem poczuć się jak w Sewilli.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze