Bananowy poniedziałek: English only
Zapraszamy do lektury!
Nie warto być sumiennym i obowiązkowym. Chcesz dobrze, a wychodzi jak zwykle. Starasz się stawiać na jakość, więc tekst na poniedziałek gotowy masz już w sobotę. Wszystko dlatego, żeby zbliżający się zawsze szybciej niż byś tego chciał deadline nie zabierał ci przyjemności z pisania i nie zmuszał cię do odwalania popeliny. No ale niestety, nagle okazuje się, że gość, którego na celowniku masz już od dawna postanawia sobie z ciebie zakpić i dzień przed publikacją tekstu strzela cztery bramki. „Deal with it, Banan. Zobaczymy, co teraz wyrzeźbisz.”, powtarzał sobie z pewnością po każdym golu przeciwko Rayo Vallecano Gareth Bale. „Raz na ruski rok to i ślepemu psu na obcej wsi uda się zadowolić. Tak czy inaczej, tak łatwo się mnie nie pozbędziesz”, odpowiadałem mu w myślach. Jeśli więc powiedziało się „A”, trzeba powiedzieć też „B”. Tym bardziej, że w dzisiejszym odcinku nie mam zamiaru odnosić się bezpośrednio do dyspozycji czysto sportowej Walijczyka.
Żeby nie było, czterech bramek oczywiście Bale'owi gratuluję. Bez ironii. Niezależnie od tego, czy jakiegoś piłkarza lubię czy też nie, nie jestem na tyle zaślepiony, by w razie antypatii nie cieszyć się z goli zdobywanych przez Real Madryt jako drużyny. Zresztą, pod większością względów Gareth jest mi i tak kompletnie obojętny.
***
Dwa i pół roku. Nie mnie oceniać, czy jest to dużo czasu czy też mało. W skali wieku wszechświata to mniej niż kropla w morzu. Gdy natomiast ktoś oczekuje tyle na operację, jest to z kolei cała wieczność. Wszystko zależy od kontekstu, jak zresztą w większości sytuacji. Mimo to, kiedy cofam się w myślach o dwa i pół roku, nie mam wątpliwości co do tego, że w ciągu 30 miesięcy w życiu wydarzyć się może masa rzeczy. Nie jestem w stanie zliczyć, ilu świetnych ludzi w tym czasie poznałem, na ile niespełnionych miłości natrafiłem, ile nabrałem doświadczeń i – co najważniejsze – ile spełniłem marzeń, choć jeszcze dwa i pół roku temu absolutnie nic na to nie wskazywało. Jednym słowem – przez taki czas da się zrobić bardzo dużo. Do czego zmierzam? Już za moment się dowiecie.
Dwa tygodnie temu po meczu z Getafe żądny kolejnych mocnych wrażeń przeglądam sobie Fejsbuka. „Obiad z misiaczkiem”, „Szkoła, jedzenie, oddychanie, spanie”, „Hala Madrid!”, „Uderzamy w melanż” (była w końcu sobota), „Sponsorowane: kup dwie pary kaloszy, trzecią w kolorze różowym dostaniesz w prezencie”, typowa tablica. Aż natrafiam na zdjęcie wrzucone przez Karola. Znana twarz (nie Karola) na tle znanej scenerii. To Gareth Bale w strefie mieszanej, gdzie nasz redakcyjny kolega przebywał po wspomnianym starciu z Getafe. W zeszłym sezonie schemat puszczania graczy do mix-zony był dość przewidywalny. Jeśli grał Arbeloa, Illarra lub Nacho, wychodzili oni na pogaduszki zawsze lub prawie zawsze (selekcja intelektu). Gdy ktoś wracał po kontuzji, także był puszczany do dziennikarzy. Gdy żadne z tych kryteriów nie było spełnione, meldował się po prostu ktoś, kto był w stanie dogadać się po hiszpańsku. Na przykład Marcelo, Keylor, Carvajal, pod koniec sezonu ożył Chicharito, a przed strzeleniem focha na media przemawiał nawet Cristiano.
– Bale w miksie? Czyżby nauczył się w końcu języka? – pytam więc Karola.
– Nie, kierownik zastrzegł, że pytania tylko po angielsku – usłyszałem w odpowiedzi.
Dwa i pół roku temu Gareth Bale przeszedł do Realu Madryt. Po dwóch i pół roku przebywania w stolicy Hiszpanii mówi on jednak: „Sorry, chłopaki, ale potrzebuję jeszcze czasu, dzisiaj tylko po angielsku”. Mówcie, co chcecie, dla mnie to nie jest coś normalnego. I to wcale nie dlatego, że mam jakieś zboczenie ze względu na to, że sam jestem (prawie) po studiach językowych.
Niedługo po transferze do Realu Madryt, jeszcze tego samego lata, Bale wrzuca na Instagrama zdjęcie, na którym w towarzystwie swojego nauczyciela pilnie pochłania wiedzę. „Nauka z Miguelem to czysta przyjemność. Trzeba dalej pracować”, podpisał fotografię. Sam mentor Bale'a nieco ponad rok później, we wrześniu 2014, publicznie przyznawał, że Gareth czyni postępy w zastraszającym tempie. „Potrafi już bezproblemowo dyskutować z arbitrami, a nawet zamówić w barze kanapkę z szynką lub chorrizo (!!! – przyp. red)”, chwalił swojego podopiecznego. Pod koniec stycznia 2015, czyli niecały rok temu, rozentuzjazmowani redaktorzy AS-a piszą, że Walijczyk nie odpuszcza żadnej lekcji, pojawił się nawet na tej tuż przed arcyważnym rewanżem z Atlético w Pucharze Króla. Idylliczny obraz Bale'a głodnego wiedzy, niezwykle ciekawskiego ucznia, który wprost nie może doczekać się kolejnych korepetycji. Wypada więc zadać jedno zasadne pytanie. Skoro jest tak dobrze, to dlaczego jest tak źle?
Co prawda, wydawać się mogło, że przełom nastąpił pod koniec sierpnia tego roku, gdy Gareth postanowił po dwóch latach ciężkiej, lecz równie satysfakcjonującej nauki wyjść przed kamery Real Madrid TV i udzielić pierwszego wywiadu po hiszpańsku.
Jeśli ktoś jednak doda dwa do dwóch, nie będzie miał problemów z wywnioskowaniem, że klubowa telewizja nie miała prawa zrobić mu krzywdy (w końcu nie idzie to na żywo, będzie trzeba, to coś się powtórzy i tak dalej, i tak dalej). Śmiem twierdzić, że gdyby chodziło o wywiad – nawet najkrótszy – dla innego medium i – przede wszystkim – na żywo, prawdopodobnie nie byłby on przeprowadzany w mowie Cervantesa. Ot, taka pokazówka, że coś tam umie. Odpowiedni montaż, banalny zestaw pytań podany przed nagraniem i vamos, nabijajmy ludzi w butelkę. Tak naprawdę nie miało to nic wspólnego z normalną, swobodną rozmową dwóch osób. Być może się mylę co do tego, jak wyglądało to za kulisami (w końcu mnie tam nie było), jednak mam dziwne wrażenie, że wszystko układa się mimo wszystko we w miarę logiczną całość. Klubowe media w moim odczuciu chciały trochę ocieplić wizerunek Bale'a i pokazać, że jeden z – bądź co bądź – najbardziej krytykowanych zawodników stara się z każdym dniem coraz bardziej asymilować z hiszpańską kulturą i językiem. Proste PR-owe zagranie, mające wzbudzić nadzieje na lepsze jutro.
A jak się ma sam poziom języka Garetha, biorąc pod uwagę rzekomą intensywność kursu? Cóż, albo nauczyciel do niczego, albo Walijczyk jest ciężkim przypadkiem.
Jeśli moją daleko idącą analizę tamtego wywiadu traktujecie bardziej w kategoriach teorii spiskowej i mimo wszystko sądzicie, że nie ma problemu, a sam Bale zna język nie gorzej niż inni przybysze spoza Hiszpanii, to przedstawię sprawę trochę inaczej. Zobaczmy, jak Gareth wypada na tle innych obcokrajowców, którzy grali w Realu Madryt. Nad zawodnikami portugalskojęzycznymi czy frankofonami nie ma sensu się pochylać, ponieważ ich języki ojczyste – podobnie jak hiszpański – pochodzą z grupy języków romańskich. Jednym słowem – mieli sporo łatwiej, szczególnie Portugalczycy i Brazylijczycy. Tak się jednak składa, że najbardziej swego czasu wyśmiewano zdolności lingwistyczne Mesuta Özila i Samiego Khediry. Tutaj porównanie będzie już o wiele bardziej miarodajne, bo z kolei niemiecki i angielski są językami tego samego pochodzenia – germańskiego.
No więc do rzeczy:
Mesut Özil po roku i trzech miesiącach w Realu Madryt:
Mesut Özil po roku i ośmiu miesiącach w Realu Madryt:
Sami Khedira po około półtora roku w stolicy Hiszpanii:
Podejrzewam, że większość z was nie zna hiszpańskiego, więc mogę wam jedynie powiedzieć, że poziom Özila naprawdę nie był szałowy. Po pierwsze jednak, można było zrozumieć, co mówi, a po drugie, mimo pełnej świadomości własnych językowych braków nie miał oporów, by porozmawiać na żywo przed kamerami po nieco ponad roku nauki. No i też w kolejnym zamieszczonym wywiadzie było widać spory postęp. Równie wyszydzany Khedira po półtora roku również nie mówił jak poeta (choć zdecydowanie lepiej niż Özil), ale mimo to sprawiał wrażenie gościa, który spytany o coś na ulicy potrafiłby w miarę składnie odpowiedzieć. Kiedy tylko Sami i Mesut zostali zawodnikami Realu Madryt, Mourinho nie ukrywał, że komunikacja z nimi stanowi poważny problem. Dlatego też już na starcie nakazał im naukę języka. Chcieli tego czy nie, musieli usiąść nad książkami. Nie ma, że boli. Takie same polecenie dostał od klubu Gareth Bale. Z tym, że Mourinho na swojej drodze już nie spotkał, więc mógł zająć się pozorowaniem chęci nauki na Instagramie i pod kloszem klubowej telewizji. Przez dwa i pół roku.
***
Na deser dorzućmy także równie nieutalentowanego z założenia Nuriego Şahina, który po hiszpańsku starał się mówić już po pierwszym sezonie w Madrycie:
***
Nie chcę się czepiać na siłę, naprawdę. Hiszpania to jednak nie Skandynawia czy Holandia, gdzie z angielskim możesz jechać w ciemno i będziesz wiedział, że dogadasz się bez problemu. Z własnego doświadczenia wiem, że w Hiszpanii, o ile nie jesteś Chińczykiem lub Cyganem i zwyczajnie nie zamykasz się we własnym kręgu etniczno-kulturowym, bez języka sobie nie poradzisz. Nie mówię tu o szlifowaniu go do najwyższych poziomów, bo to też nie o to chodzi. Piłkarzowi płacą za granie w piłkę, a nie za przyswajanie języków, to akurat jest jasne. Kiedy jednak masz codziennie oprócz dni meczowych masę wolnego czasu po porannym treningu, zrobienie czegoś w kierunku lepszej komunikacji z kolegami z drużyny i w ogóle ułatwienia sobie codziennego życia byłoby jednak czymś zupełnie logicznym. Wykazaniem inicjatywy i odpowiedniego nastawienia.
Nikt Bale'a w strefie mieszanej nie prosiłby o zdanie na temat sytuacji politycznej w Syrii czy też nie pytałby go, co sądzi na temat złotego pociągu w Wałbrzychu. Chodziło o kilka zdań na temat meczu. O wyrażenie radości ze zwycięstwa, zdobytej bramki czy dobrej gry. Nic więcej. Od biedy takich kilku uniwersalnych zdań możesz się wyuczyć nawet na zapas, tak na wszelki wypadek. Wszyscy wiemy, jak te rozmówki z piłkarzami tuż po spotkaniu wyglądają. Mdłe do bólu, szczególnie po wygranych. Przy porażce ze stuprocentową pewnością nikt Bale'owi nie kazałby się tłumaczyć przed kamerami. Mógł zaplusować, ale nie pykło.
Jestem daleki od stwierdzenia, że to nieumiejętność porozumiewania się z resztą kolegów (z kilkoma wyjątkami, czytaj: tymi, którzy znają angielski) w tym samym języku jest główną przyczyną tego, że w całościowym rozliczeniu Bale jest na razie transferowym może nie tyle niewypałem, lecz – bądź co bądź – jakimś rozczarowaniem. Nikt z nas nie lubi jednak czuć się wyobcowany w nowo poznanej grupie osób. Nikt z nas nie lubi, gdy nie ma do kogo otworzyć gęby. Nikt nie lubi, gdy przez problemy komunikacyjne jest ignorowany przez resztę. Dlatego w takich sytuacjach, jeśli czujesz, że mimo wszystko chcesz do tej grupy należeć, starasz się zrobić wszystko, by tworzyć z nią wspólny organizm, albo też stwierdzasz, że „sorry, ale to nie dla mnie” i odpuszczasz. To są te detale, które może i nie są gwarantem sukcesu, ale które mogą znacznie ułatwić jego osiągnięcie. Czas więc chyba ustalić z Miguelem, że podczas zajęć wyłączamy telefony.
Na koniec jeszcze małe pocieszenie dla Garetha. Można być językowym geniuszem, ale za to mocno średnim kopaczem.
***
„Żyjesz tyle razy, ile języków znasz”.
Jedyne mądre i do bólu prawdziwe zdanie, które usłyszałem od jednego z najmniej lubianych przeze mnie wykładowców.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze