Bananowy Madryt: Koneserzy sztuki, eksodus i smutny Marcelo
Zapraszamy do lektury!
To był pracowity weekend. Jeden z tych, które sprawiają mi najwięcej satysfakcji poprzez brak stagnacji i wycieńczenie w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Wiadomo, wynik potyczki z Villarrealem na pewno nie może nas zadowalać (moje trzynaste, jak się koniec końców okazało pechowe, spotkanie Królewskich w tym sezonie), jednak biorąc pod uwagę całokształt, minione trzy dni były na pewno bardzo owocne. Dwa obejrzane pojedynki w jednej ligowej kolejce, dwa kompletnie odmienne światy. Jako kolekcjoner życiowych doświadczeń i baczny obserwator otaczającej nas rzeczywistości, mogę śmiało stwierdzić, że jestem mądrzejszy niż jeszcze w zeszłym tygodniu.
Zanim przejdziemy do historii związanych stricte z wczorajszymi wydarzeniami, chciałbym się podzielić z wami spostrzeżeniem, będącym owocem kilkumiesięcznej analizy. Chodzi mianowicie o liczbę Polaków decydujących się na wyjazd na mecz do Madrytu. Tak naprawdę od początku mojego pobytu, czyli od września, nie było chyba jeszcze miesiąca, w którym nie spotkałbym się z kimś znajomym, bądź też poznanym dopiero na miejscu, kto postanowił wybrać się do stolicy Hiszpanii, by móc z wysokości trybun ujrzeć w akcji swoją ukochaną drużynę. Szczególnie urzekają mnie przypadki takie, jak wczorajszy, gdy na Santiago Bernabéu melduje się ojciec ze swoim sześcioletnim synem. Nie liczę już nawet osób, których nie miałem okazji spotkać na żywo, a które przed przylotem podpytywały mnie o różne rzeczy. Cóż, być może spełnianie marzeń przy odpowiednim podejściu do sprawy wcale nie jest tak trudne, jak mogłoby się wydawać?
Przedni rząd od lewej: Oskar, Daniel, Kuba. Tylny rząd od lewej: Mateusz, Wiktor, Bananowy Madryt, Michał i Kasia. Wielkie dzięki za bardzo miłe towarzystwo!
Przedmeczowe procedury za każdym razem sprawiają tyle samo przyjemności. Odbiór plakietki, tym razem nie od pani Marty, lecz od pani Patrycji, winda na piąte piętro i zajęcie stałego miejsca, zawsze obok tego samego dziennikarza, jak wczoraj w końcu miałem okazję się dowiedzieć również studenta, tyle że dziennikarstwa i z Meksyku. Ogólnie, rozglądając się po trybunie prasowej dość często widuję osoby w podobnym wieku do mojego, zakładam że również będące jeszcze w trakcie edukacji. Według mnie to naprawdę budujące, że loża prasowa nie jest zarezerwowana wyłącznie dla stałych bywalców, którzy na pisaniu pozjadali zęby. Dawanie przez klub szansy rozwoju młodym dobrze rokującym żurnalistom naprawdę może okazać się nie do przecenienia w dalszej karierze zawodowej. Szczególnie, że środowisko dziennikarskie sprawia wrażenie mocno hermetycznego. Karta przetargowa w postaci bycia akredytowanym dziennikarzem na Santiago Bernabéu może stanowić spory handicap.
Jeśli chodzi o przebieg boiskowych wydarzeń w moich oczach, może to zabrzmieć trochę dziwnie, ale było to dla mnie najbardziej emocjonujące starcie, które miałem okazję śledzić z trybuny prasowej. W końcu widziałem coś, co nie byłoby pogromem czy też wygranym gładko meczem bez historii. Choć finał był bez happy endu, w końcu w głębi duszy mogłem poczuć się choć przez chwilę w siedlisku dziennikarskiej próżności, darmową coca colą w przerwie płynącym, jak kibic. Nie zaprzeczam jednak, że przed telewizorem z pewnością, podobnie jak większość z was, kończyłbym ze sporym niedosytem. Niemożność świętowania bramek podopiecznych Carlo Ancelottiego w gronie znajomych jest największym mankamentem obserwowania boiskowych poczynań Realu Madryt ze stanowiska dla mediów. Tak więc, muszę się zadowalać nerwówkami takimi, jak wczorajsza.
Przed potyczką koszykarska sekcja Realu Madryt zaprezentowała jeszcze publiczności zdobyty w zeszłym tygodniu Puchar Króla.
Odnośnie tego, co działo się na trybunach, po raz kolejny można było odczuć, że Bernabéu to teatr. Teatr, w którym się płaci, więc i się wymaga. Widzowie byli wczoraj nieco głośniejsi niż zazwyczaj, jednak nie było to spowodowane nagłym przypływem chęci dopingowania, a zniecierpliwieniem. Publiczność sprawiała raczej wrażenie klientów, którzy głośno prosili albo o trzy punkty, albo o zwrot pieniędzy.
Kibice w pierwszych rzędach już chronią twarze.
Coś czego nigdy nie będę chyba w stanie pojąć jest zakorzeniony głęboko nawyk wychodzenia ze stadionu przed końcowym gwizdkiem arbitra, nawet w takich starciach jak wczorajsze. Choć na tablicy widniał wynik remisowy, a Królewscy za wszelką cenę, choć dość nieudolnie, starali się przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę, znaczna część fanów mimo wszystko zaczęła opuszczać obiekt jeszcze przed ostatnią minutą regulaminowego czasu gry. A przecież Hiszpanie mają famę ludzi, którzy zawsze na wszystko mają czas. O ile stanie w absolutnym ścisku w barach nie przeszkadza im ani trochę, a czasami odnoszę wrażenie, że wręcz sprawia im przyjemność, o tyle tłoczenie się w metrze czy stanie w korkach jest już czymś absolutnie nie do zaakceptowania. Człowiek może nieraz pomyśleć, że tam, gdzie zaczyna się Hiszpania, kończy się logika.
Na konferencji prasowej trener gości wyglądał, jakby jeszcze trochę nie dowierzał, że praktycznie rezerwowym składem był w stanie osiągnąć na Santiago Bernabéu korzystny rezultat. To była chyba pierwsza rozmowa szkoleniowca gości na pomeczowym spotkaniu z dziennikarzami, na której do trenera przyjezdnych było więcej pytań niż przeznaczonego na nie czasu. Carlo natomiast, choć wczoraj nie miał okazji do błyśnięcia dowcipem, ani trochę nie sprawiał wrażenia zmartwionego wynikiem. Mimo że nie byłem nigdy na konferencji José Mourinho, wszyscy doskonale wiemy, że na widzeniach z prasą potrafił wywoływać burze. Carletto natomiast po takich meczach jak ten niedzielny wywołuje u mnie, i podejrzewam, że także u innych promadryckich dziennikarzy, efekt Relanium.
Marcelino pierwotnie pewnie przygotowywał inne odpowiedzi na pytania dziennikarzy.
Wizyta w strefie mieszanej, procedura za każdym razem ta sama. Najpierw wychodzą piłkarze gości, choć wczoraj bardziej uśmiechnięci niż zazwyczaj, a następnie w towarzystwie Łysego z Madrytu, którego dokładnej funkcji w drużynie nie mogę wyśledzić do dziś, meldują się zawodnicy Los Blancos. W niedzielę oczami za wynik świecić musieli Marcelo i Carvajal. Przyznać muszę, że widok Brazylijczyka, na którego twarzy nie pojawiał się uśmiech był niecodzienny. Tyle dobrego, że w końcu w mix zonie pojawił się ktoś, kto nie byłby Álvaro Arbeloą. Najdziwniej czuję się jednak, gdy jestem już w domu i dopiero wtedy dowiaduję się, co dokładnie powiedzieli zawodnicy, choć przecież jeszcze godzinę wcześniej stałem kilka metrów od nich. Taka jednak dola prasy pisanej, możesz popatrzeć, ale bez pakietu premium w postaci sprzętu radiowego bądź telewizyjnego nie za wiele usłyszysz.
Na tym czas zakończyć trzydniowy bananowy maraton. Mam nadzieję, że mimo zabójczego tempa daliście radę wyjść z niego w jednym kawałku. W tym miesiącu spotkamy się na łamach RealMadryt.pl jeszcze więcej niż raz. Tymczasem, do usłyszenia!
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze