Bananowy Madryt: „Nie jestem przestępcą, jestem Rayistą!”
Zapraszamy do lektury!
Gdzieś w cieniu globalnych marek Realu Madryt i Atlético, z dala od medialnego zgiełku i komercji, stolicę Hiszpanii reprezentuje w najwyższej klasie rozgrywkowej jeszcze jeden przedstawiciel – Rayo Vallecano. Dla kibica w Polsce klub raczej obojętny i nie budzący większego zainteresowania. A szkoda, bo, jak miałem się wczoraj okazję przekonać, jest to pod wieloma względami bardzo ciekawy przypadek, szczególnie w odniesieniu do aspektów okołopiłkarskich.
W sobotę miałem przyjemność obejrzeć mecz zespołu prowadzonego przez Paco Jémeza z Levante. Samo spotkanie było jednak jedynie wisienką na torcie. Pojedynek obejrzałem w towarzystwie znajomego Hiszpana, który dość głęboko tkwi w strukturze kibicowskiej klubu. Pokazał mi on jak to wszystko mniej więcej wygląda od środka. Wiedziałem, że wizyta w Vallecas może być ciekawą odskocznią, jednak to, co zobaczyłem przerosło w znacznym stopniu moje oczekiwania.
Stacja Portazgo, Vallecas. Przy samym wyjściu z metra stoi betonowa konstrukcja, która na pierwszy rzut oka wygląda jakby przeznaczona była do rozbiórki. To stadion Rayo Vallecano. Choć dzielnica nie znajduje się aż tak daleko od centrum i powierzchniowo jest jedną z większych w Madrycie, na co dzień jest spokojna i zdystansowana od wielkomiejskiego życia. No chyba że akurat gra Rayo, wówczas atmosfera zmienia się nie do poznania. Nonkonformistyczna chluba okolicy po raz kolejny poprzez futbol będzie starała się bronić swoich racji i przekonań.
Zobaczyć Vallecas i (niekoniecznie) umrzeć
Rayo Vallecano jest klubem o ideologii mocno lewicowej. Widok republikańskich flag z czasów wojny domowej nie jest tu niczym nadzwyczajnym. Rayo łączą zażyłe relacje z fanami, między innymi, Cádiz, Deportivo czy Realu Sociedad. Nie przepada się tu natomiast, nie licząc Realu i Atlético, za Celtą i Betisem. Po meczu z tymi ostatnimi jeszcze w Segunda División na ulicach płonęły radiowozy. Zażyłości i nienawiści mają oczywiście zabarwienie polityczne. Wielu fanów zespołu z Vallecas otwarcie przyznaje, że nie czuje się Hiszpanami. A na pewno nie w erze dzikiego kapitalizmu.
Przed meczem udałem się wraz ze wspomnianym kolegą do knajpy, która jest miejscem spotkań Peńii Bus Uno, do której przynależy. Nazwa wzięła się od tego, że to właśnie członkowie tej grupy najaktywniej działają w organizowaniu wyjazdów. Co ciekawe, wśród Rayistas w barze znajdowali się również fani Levante, choć z nimi akurat relacje są raczej neutralne. Nic jednak nie stało na przeszkodzie, by kibice obu drużyn bez krępacji spożyli wspólnie kilka butelek piwa. Starszy stażem kibic, Pepe, pochwalił się jeszcze zrobionymi mu przez córkę spodniami (wykonanie naprawdę klasa!) i można było kontynuować rekonesans.
Najbardziej moją uwagę przykuł ogrom policji krążący po okolicy, mimo że spotkanie nie zostało zakwalifikowane jako starcie podwyższonego ryzyka. Obiekt Rayo mieści około 15 tysięcy widzów, a liczebność funkcjonariuszy była kilkukrotnie większa niż przed potyczkami na Bernabéu czy Vicente Calderón. Policja ubezpieczała mecz nawet z wysokości murawy, gdzie zazwyczaj po prostu znajduje się siedząca na krzesełkach i odziana w żarówiaste plastrony ochrona.
Przed wejściem na obiekt udaliśmy się też do głównej siedziby ultrasów, Los Bukaneros. W hangarze obowiązuje absolutny zakaz robienia zdjęć. Szkoda, ponieważ specyfika tego miejsca opisana jedynie w słowach, nie jest w stanie oddać w pełni panującego tam klimatu. Czułem się, jakbym przebywał w komunie, squacie będącym azylem anarchistów. Głośny rock, prowizoryczny bar, każdy kawałek ściany pokryty graffiti lub szalikami i... polowy sklep z przyborami każdego szanującego się Rayisty. Sam dostałem w pożyczce pomarańczową koszulkę z antypolicyjną treścią, która potem na stałe miała trafić do jednego z ultrasów Deportivo. W obecności stróżów prawa znajomy poradził, by lepiej zapiąć kurtkę pod szyję.
Na trybunach, hiszpańskim zwyczajem, zameldowaliśmy się na dziesięć minut przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Stadion jest bardziej przestarzały niż zdecydowana większość obiektów w polskiej ekstraklasie. Najbardziej przykuwającą uwagę rzeczą jest brak trybuny za jedną z bramek. W jej miejscu znajduje się olbrzymie zdjęcie młyna po meczu, w którym Rayo w ostatniej kolejce zapewniło sobie utrzymanie w Primera División. Za banerem natomiast mieści się kilka bloków, z których bez problemu można śledzić poczynania drużyny z okna. Niewątpliwym atutem jest to, że boisko niemal styka się z pierwszym rzędem krzesełek. Godną odnotowania ciekawostką jest też fakt, że na obiekcie mają swojego portiera. Nie byłoby to dziwne, gdyby nie to, że... ma on na stadionie swoje mieszkanie.
Estadio de Vallecas mimo potyczki z jedną z najsłabszych ekip Primera División zapełniło się niemal w komplecie. Ciekaw byłem, jak spiszą się tak zachwalani przez znajomego kibice Rayo. Okazało się jednak, że praktycznie wszyscy stali bywalcy młyna zostałi przed spotkaniem zatrzymani przez policję, przez co najbardziej fanatyczni Rayistas ostatecznie nie postawili nogi na stadionie. Mimo to, doping wciąż był głośniejszy niż na sześciokrotnie większym Bernabéu, choć, umówmy się, przebicie pod tym względem kibiców Realu nie jest wielką sztuką.
Samo starcie jak na pierwszy raz chyba nie mogło trafić mi się lepsze. Niejednokrotnie już słyszałem, że Rayo gra ciekawą dla oka piłkę i rzeczywiście tak jest. Otwarty futbol, zero kompromisów. Nawet w pojedynkach z Realem czy Barceloną mentalność pozostaje ta sama. Przy mocnym rywalu nieraz jednak piłkarze Paco Jémeza srogo za to płacą. Taki już los romantyków. Tak czy inaczej, wczoraj poezja była górą. Mimo że to Levante jako pierwsze trafiło do siatki, cztery gole Alberto Bueno, który swego czasu był przecież zawodnikiem Królewskich, załatwiły sprawę. W trzystopniowej skali ASa, Bueno otrzymał... cztery punkty. Honorową bramkę dla gości zdobył jeszcze doskonale znany polskim kibicom Kalu Uche. Szczególnie szkoda mi tego, że Levante jako pierwsze objęło prowadzenie, ponieważ postawiłem całe jeden euro na to, że to Rayo otworzy wynik spotkania. Cóż, marny ze mnie hazardzista, skoro nie potrafię wygrać nawet 1,55 euro.
Na dziś to tyle. Czas wracać do „szarej” rzeczywistości. O 21.00 zaszczycę swoją obecnością drugie spotkanie w tej kolejce ligowej. Ze squatu udam się prosto do teatru, gdzie wystawiać będą sztukę pod tytułem „Real Madryt kontra Villarreal”.
***
– Bruno, a jak to jest między wami a Realem?
– Wyobraź sobie, że nokautujesz najbardziej znienawidzoną przez siebie osobę. Tak bym się czuł, gdybyśmy z wami wygrali.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze