Bananowy Madryt: Szpieg z Krainy Deszczowców
Mimo porażki, zapraszamy do lektury!
Trzy tygodnie cukierkowego życia w Polsce dobiegły końca. Wraz z moim powrotem do stolicy Hiszpanii na stronę wraca także cykl „Bananowy Madryt”. Co prawda, jak możecie się domyślić, dzisiejszy wpis nie będzie raził po oczach optymizmem, jednak mogę was zapewnić, jako profesjonalista pełną gębą, że wynik dzisiejszego starcia nie wpłynie w żaden sposób na moje literackie natchnienie.
Skąd taki a nie inny tytuł relacji? Odpowiedź jest prosta. Dwie ostatnie potyczki podopiecznych Carlo Ancelottiego na Vicente Calderón (to jest w Pucharze Króla i dzisiaj w lidze) oglądałem z sektorów przeznaczonych dla kibiców Atleli. Na wypadek, gdyby ktoś nie wiedział, kim jest Don Perdro, szpieg z Krainy Deszczowców, niech kliknie tutaj.. Czy moja tajna misja zakończyła się powodzeniem? Choć bilans zysków i strat to 140 wydanych euro za zobaczenie sześciu wpuszczonych i żadnej strzelonej bramki, mimo wszystko tak. Mój wpływ na wynik był przecież zerowy, ale pewne obserwacje tak czy inaczej udało mi się poczynić.
Jako że miałem szczęście obserwować na żywo spotkania Królewskich zarówno z Atlético, jak i Barceloną, trudno powstrzymać się od pewnych porównań. Derby Madrytu, przynajmniej te rozgrywane na Estadio Vicente Calderón, są z pewnością skomercjalizowane w dużo mniejszym stopniu niż El Clásico. Przed meczem nie widać azjatyckich tłumów, natomiast na trybunach w sektorach przeznaczonych dla kibiców Rojiblancos nie uświadczysz widoku ludzi przywdzianych w barwy rywala. Nie ma wątpliwości co do tego, że mecze Atlético z Realem z każdym dniem będą cieszyły się dużo większym zainteresowaniem nawet w najbardziej oddalonych zakątkach świata, jednak po tym, co zaobserwowałem dzisiaj i około miesiąca temu w Copa del Rey, jasno można stwierdzić, że El derbi madrileńo to na ten teraz przede wszystkim krajowy produkt.
Na stadion wszedłem, jak mam w zwyczaju, ze sporym zapasem czasu. Moje siedzenie znajdowało się na trybunie Fondo Sur, zaraz obok owianych złą sławą ultrasów Rojiblancos. Szczerze, ani przez chwilę nie czułem jakiegokolwiek zagrożenia. Co ciekawe, dzisiejsze spotkanie nie zostało nawet zakwalifikowane jako starcie podwyższonego ryzyka. Dlaczego? Ponieważ stwierdzono, że zamiast zatrudnienia większej liczby funkcjonariuszy, wystarczy po prostu, by wejściówki dla fanów zespołu gości były imienne. Naiwne? Na to pytanie odpowiedzcie sobie najlepiej sami. Z tego co mi wiadomo jednak, nikt dzisiaj nie wylądował w rzece.
Jako że przy bramce, za którą siedziałem, rozgrzewał się Iker, zwróciłem uwagę na coś, na czym do tej pory raczej się nie skupiałem. Chodzi o postać trenera golkiperów, Villiama Vecchiego. Patrząc z jaką swobodą kopie piłkę i uderza na bramkę, naprawdę nabrałem do niego wielkiego szacunku. Słowa Capello, które w swojej autobiografii cytował Zlatan Ibrahimović, mówiące o tym, że najlepszy strzał w drużynie ma zawsze trener bramkarzy, chyba mają w sobie coś z prawdy. Nie wspominam jednak o słynnym „Dziadzi” bez powodu. Z jednej strony Vecchi na pewno budzi podziw, z drugiej, to trochę smutne, że facet w wieku, w którym ludzie zazwyczaj powoli wybierają sobie gatunek drewna, z którego ma być wykonana trumna, na murawie spisałby się dziś z pewnością lepiej niż którykolwiek z naszych zawodników.
Osobne słowo należy się kibicom Atleti. W porównaniu z tym, co dzieje się na Calderón, publika na Bernabéu wypada jak czytelnicy „Świerszczyka”. Nie piszę tego złośliwie, ale po prostu jasno trzeba sobie powiedzieć, że Rojiblancos pod względem wspierania swojej drużyny zjadają nas na śniadanie. Śpiewa nie tylko jeden sektor, lecz prawie cały stadion. Być może dzisiejsza oprawa z chorągiewkami nie była szczytem kreatywności, ale w połączeniu z chóralnymi śpiewami, wierzcie mi, mogła robić wrażenie.
Co do samego meczu, najchętniej umieściłbym w tym miejscu link do wywiadu z Grzegorzem Skwarą, ale niestety, nie pozwala mi na to czysta przyzwoitość i etyka zawodowa. Po pierwszej bramce trybuny głośno skandowały imię Casillasa, który sprezentował gospodarzom pierwszego gola. Cóż, nie można odmówić im konsekwencji – podczas derbów Madrytu skandują imię tego samego piłkarza, co po finale mistrzostw świata w RPA. A tak zupełnie na poważnie, to podłe uczucie wysłuchiwać, jak na trybunach wykrzykują, że pilnie poszukiwany jest godny rywal do derbów stolicy Hiszpanii. Co najgorsze, trudno się z tym obecnie nie zgodzić. Może to trochę naiwne myślenie, ale wierzę, że następnym razem będzie lepiej. Zresztą, gorzej już chyba być nie może. Gdybym musiał już na siłę szukać jakiegoś pozytywu z tego, co działo się na boisku, to cieszę się, że doskonale widziałem fantastyczne trafienie Saúla.
W przerwie młodzi kibice Atleti nie próżnują i sami dokształcają się w piłkarskim rzemiośle
Atlético to świetny przykład na to, jak zrobić coś z niczego. W większości przeciętni zawodnicy, którzy dziś już nie tylko walką, ale i czysto piłkarskimi umiejętnościami rozbijają nas w pył. Trochę przypomina mi to bajkę o Kopciuszku, lub… życiorys Cristiano, który przecież na sam szczyt również doszedł nie tylko dzięki czystemu talentowi, lecz przede wszystkim ciężką pracą.
Jeśli przyszłoby mi oglądać dzisiejszy mecz przed ekranem telewizora, z pewnością byłbym teraz w o wiele gorszym nastroju. Pocieszam się tym, że, mimo wszystko, miałem okazję na żywo widzieć spotkanie, o którym dyskutować się będzie prawdopodobnie przez długie lata. Ulgę stanowi też dla mnie to, że w tym sezonie już nie zawitam na przeklętej ziemi nad rzeką Manzanares. Ziemi, na której jak ciepło byś się nie ubrał, i tak przemarzniesz do szpiku kości. Dziś najsłynniejszy kibic Atleti i prawdopodobnie najbardziej zbereźny detektyw świata, Torrente, ma swój dzień.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze