Ostatni krok
Środa, godzina 22.00.
Duopol madrycko-barceloński trwa w La Liga od 1985 roku. Sezon 1983/1984 był jak dotąd ostatnim, w którym drużyna inna niż Los Blancos i Duma Katalonii zdobyła drugi raz z rzędu mistrzostwo Hiszpanii. Drużyną tą był oczywiście Athletic Bilbao, właściwie od zawsze trzecia siła hiszpańskiej piłki nożnej i bez wątpienia najniezwyklejszy klub na świecie. I nasz najzacieklejszy rywal.
Że nie dla nas? Prawda, w Madrycie za rywala numer jeden słusznie uważamy Barcelonę, lecz w stolicy Kraju Basków żadna wygrana nie smakuje tak słodko jak wygrana z Realem Madryt. Trudno się dziwić, Athletic jest wszakże symbolem całego narodu baskijskiego, jego walki jeśli nie o niepodległość, to przynajmniej o utrzymanie tożsamości etnicznej. Od początku bowiem fundamentalną ideą rządzącą Athletikiem było zatrudnianie wyłącznie piłkarzy będących rdzennymi Baskami lub mającymi baskijskie pochodzenie, jak Wenezuelczyk Fernando Amorebieta. Oczywiście wiąże się to z dramatycznym ograniczeniem pola manewru w szkółce piłkarskiej i przy transferach. Hiszpańska część Baskonii liczy sobie zaledwie 2,1 miliona ludzi, Basków na świecie jest około dwóch i pół miliona plus nie więcej niż dziewięć milionów ludzi pochodzenia baskijskiego rozsianych po świecie, głównie w Argentynie.
Myślałby kto
że z tak wąskiego grona nie da się wyciągnąć klasowych piłkarzy, gwiazd na skalę większą niż regionalna. Nie da się? Telmo Zarra – 252 bramki ligowe w barwach Athleticu, rekord po dziś dzień, do tego dwadzieścia goli w dwudziestu meczach reprezentacji. Rafael Moreno Aranzadi czyli Pichichi – trofeum jego imienia najlepiej świadczy o jego klasie. José Ángel Iribar – być może najlepszy hiszpański bramkarz przed Casillasem. Andoni Zubizarreta – również bramkarz, jeszcze do niedawna rekordzista pod względem liczby występów w reprezentacji Hiszpanii. Joseba Etxeberria – jeden z najlepszych skrzydłowych La Liga na początku XXI wieku. Andoni Iraola – czołowy prawy obrońca ligi hiszpańskiej, ponad trzysta meczów w Primera División. Ińaki Sáez i Pablo Orbaiz – po 263 mecze ligowe, solidni obrońcy, a ten pierwszy to później również uznany szkoleniowiec. Daniel Ruiz – 147 bramek. Agustín Sauto Arana – 108 goli w 118 meczach przez wojną domową. Fernando Llorente i Javi Martínez – mistrzowie świata z 2010 roku. Aitor Karanka – 275 meczów w La Liga w barwach Athleticu i Realu Madryt. Rafael Alkorta – świetny partner Fernanda Hierro w latach 90., kiedy to w Realu Madryt wystąpił w ponad stu spotkaniach. José Ramón Alexanko – jeden z najlepszych obrońców w historii FC Barcelona. Julio Salinas – kilkadziesiąt goli dla tejże Barcelony na przełomie lat 80. i 90. Andoni Goikoetxea – 39 meczów w reprezentacji w latach osiemdziesiątych. Ángel María Villar – tak, właśnie ten, w latach 70. jeden z czołowych pomocników Primera División. Txetxu Rojo, Asier del Horno, Francisco Yeste, Fidel Uriarte, Manuel Sarabia, Carlos Gurpegi, Miguel de Andrés…
Wszyscy oni to Baskowie, wszyscy to wychowankowie Athleticu lub piłkarze, którzy trafili tam jako nastolatkowie. Nie wszyscy zrobili kariery na miarę talentu, lecz każdy jeden dał się poznać przynajmniej jako czołowy piłkarz ligi hiszpańskiej na swojej pozycji. Niektórzy zaś wyrośli na gwiazdy najpierwszej wielkości. Po dziś dzień to właśnie Lwy z San Mamés są drużyną, która dała hiszpańskiej reprezentacji najwięcej piłkarzy. Trudno o lepsze świadectwo wystawione Lezamie – szkółce Athleticu. A dodać trzeba, że jej wychowankowie są niewiarygodnie lojalni, to przecież nie przypadek, że gdy jej absolwenci kończą kariery, mają na koncie sto, dwieście, trzysta meczów w barwach Bilboko lehoiak i często zawieszają buty na kołku tam, gdzie po raz pierwszy je założyli.
Pod względem dbałości o wychowanków i Real Madryt, i Barcelona mogłyby się od Basków uczyć. Każde dziecko w Hiszpanii wie, że Baskowie to naród wybitnych marynarzy – Baskiem był przecież pierwszy Europejczyk, który okrążył kulę ziemską, Juan Sebastian Elkano – lecz jak widać, także świetnych piłkarzy. A ci często wolą zahamować swoja karierę i walczyć o sukcesy na San Mamés niż wyruszyć do klubu z europejskiego topu za trzy razy większą pensję; dobitnym przykładem z ostatnich lat jest tutaj Yeste, który ostatecznie zakotwiczył w Emiratach Arabskich, lecz opuścił Bilbao dopiero w wieku ponad trzydziestu lat.
Dopiero wyjaśniwszy sobie to wszystko
możemy odpowiedzieć na pytanie, dlaczego to właśnie na nas jutrzejszy rywal tak bardzo ostrzy sobie zęby. Wojowniczym Baskom od zawsze dostępne było mniej sposobów kultywowania swej tożsamości, bo to właśnie w nich dwór królewski upatrywał głównego zagrożenia dla niepodzielności swej władzy. Francisco Franco był jeszcze dzieckiem, kiedy po raz pierwszy starły się kluby piłkarskie z Madrytu i Bilbao. Był rok 1903, pierwsza oficjalna edycja Pucharu Króla. 8 kwietnia w finale Athletic Bilbao pokonał Madrid CF (jeszcze nie Real) 3:2. I już wtedy, jeśli wierzyć przekazom, dla Basków zwycięstwo nad głównym klubem stolicy było sprawą czegoś więcej niż tryumfu sportowego, tym bardziej, że przecież samo trofeum nazwano na cześć monarchy. Później, już za czasów dyktatury, Bask, który chciał aktywnie wspierać dążenia Kraju Basków do autonomii, miał dwa wyjścia: Athletic lub ETA. Terroryści na szczęście nigdy nie zdobyli w Baskonii powszechnego poparcia, więc wybór stawał się łatwy.
Przed wojną domową to właśnie Athletic był najlepszym klubem Hiszpanii (4 mistrzostwa i czternaście pucharów i słynny mecz, w którym Baskowie wbili Barcelonie dwanaście goli). Kiedy wojenna zawierucha opadła, opadł również poziom sportowy Athleticu (co ciekawe, pierwsze powojenne mistrzostwa zdobył klub filialny Athleticu, czyli… dzisiejsze Atlético Madryt), zdobył w tym okresie tylko cztery mistrzostwa, podczas gdy Barcelona dwadzieścia, a Real Madryt – trzydzieści jeden, jeśli wliczyć tegoroczne. Mimo wszystko pozostał trzecią siłą w hiszpańskim futbolu, dopiero w połowie lat 90. pod względem liczby tytułów wyprzedziło go Atlético, a pod względem liczby punktów – na początku zeszłego sezonu Valencia. Wciąż jednak Baskowie są trzecim klubem Hiszpanii na polu wygranych meczów ligowych (1125), a Pucharów Króla więcej ma tylko Barcelona, o dwa.
Całkiem możliwe, że już niedługo ta różnica wyniesie tylko jeden
Athletic dobrnął wszakże do finału Pucharu Króla, gdzie zmierzy się z Barceloną. Mało tego, zagra też ze swoją latoroślą w finale Pucharu UEFA… to znaczy Ligi, tej, jak jej tam? Europejskiej. Tak jakby coś było nie tak z poprzednią nazwą. W każdym razie Baskowie mają szansę po raz pierwszy od niemal trzydziestu lat zdobyć dwa trofea w jednym sezonie. I mam nadzieję, że dadzą radę. Nie mam nic przeciwko Atlético (naprawdę), nie mam też nic przeciwko Barcelonie (naprawdę!), ale darzę klub z Bilbao ogromną sympatią, właśnie ze względu na jego piękną historię i wyjątkowość, i cieszą mnie wszystkie ich zwycięstwa, o ile nie wiążą się z odebraniem punktów Królewskim. Uważam, że Lwy powinny wrócić w sposób niepodzielny na pozycję trzeciej drużyny hiszpańskiego futbolu, a teraz może im się to udać.
Jeszcze kilka dni temu wiele wskazywało na to, że Baskowie zdołają uplasować się na miejscu dającym awans do Ligi Mistrzów, ale po zasłużonej porażce w Saragossie szanse na to dramatycznie spadły, czwarta w tabeli Málaga i trzecia Valencia mają siedem punktów przewagi, co oznacza, że Athletic musi wygrać wszystkie spotkania do końca sezonu, a jedna z tych dwu drużyn może co najwyżej raz zremisować. Możliwe? Pewnie tak, ale wybitnie nieprawdopodobne.
A przecież Bilbao to miasto, które z całą pewnością zasługuje na to, by gościć Champions League. Choć historię ma krótszą niż Madryt czy Barcelona, nie ustępuje urodą ani jednemu, ani drugiemu. Czym dla Barcelony są Sagrada Familia, Santa Maria del Mar (jeśli ktoś nie czytał „Katedry w Barcelonie” Falconesa, to polecam) i Parc Güell, tym dla Bilbao są katedra świętego Jakuba (Donejakue Katedrala), bazylika Najświętszej Maryi Panny z Begońi i absolutnie piękne Muzeum Guggenheima projektu Franka Gehry’ego. Nie jest to jakaś urokliwa górska wioska czy zapomniane przez Boga miasteczko na krańcu świata. Jest to także metropolia kosmopolityczna i tamtejszy klub wbrew pozorom również hołduje tej tradycji. Żadna inna hiszpańska drużyna nie miała tak wielu angielskich trenerów, ostatnim był Howard Kendall pod koniec lat 80., tuż po bardzo udanych sześciu latach u steru Evertonu. A teraz pod batutą Argentyńczyka Marcela Bielsy rozpoczyna się być może nowa, piękna epoka w historii Athleticu. No i być może kibice Królewskich przestaną traktować Lwy z San Mamés jak ubogiego, upierdliwego krewnego.
Czy podopieczni Bielsy są w stanie odebrać nam punkty i, jak ujął to jeden z gwiazdorów tej ekipy, opóźnić nasze świętowanie. Tak, są w stanie. Może siódma pozycja w lidze na to nie wskazuje, ale przecież zawodnicy, którzy tam występują, sroce spod ogona nie wypadli. W ataku zagra wspomniany Fernando Llorente, który strzelił w tym sezonie siedemnaście goli. Wspomagać go będą między innymi Iker Muniain, jeden z najbardziej utalentowanych pomocników La Liga, i Markel Susaeta, który jeszcze kilka lat temu cieszył się taką samą renomą, a choć nie rozwinął się na miarę talentu (rozmawialiśmy już o takich przypadkach), pozostał solidnym, kreatywnym pomocnikiem. Javiemu Martínezowi towarzyszyć powinien Ińigo Pérez, chyba najsłabsze ogniwo drugiej linii Athleticu, który mimowolnie skorzystał na kontuzjach Gurpegiego. Zabraknie także wspomnianego Fernanda Amorebiety, w związku z czym na środku obrony pojawią się Mikel San José (kolejne cudowne dziecko) i Borja Ekiza. Najbardziej doświadczonym obrońcą Basków w tym meczu będzie 29-letni Andoni Iraola, który kilka miesięcy temu zagrał trzechsetny mecz w Primera División. Ostatni z kwartetu defensorów, Jon Aurtenetxe, ma zaledwie dwadzieścia lat, ale… no cóż, to jest Athletic, kiedy Asier del Horno wbijał bramkę Realowi Madryt w 2002 roku, liczył sobie 21 wiosen i również był cudownie się zapowiadającym lewym obrońcą. Wcale się nie zdziwię, jeśli Aurtenetxe pokona Casillasa, Llorente zaś – nie.
I tak właśnie podejrzewam, że Casillas nie skończy tego meczu z czystym kontem. Gorka Iraizoz jednak również. Sympatia do Athleticu swoją drogą, jestem wszakże kibicem Realu Madryt i jestem przekonany, że tak upragnione mistrzostwo przypieczętujemy właśnie na Katedrze, jak zwą ten stadion mieszkańcy Bilbao. Czy to będzie łatwy mecz? A figa, żeby wygrać, będziemy musieli żyły sobie wypruwać. Lecz pomimo całej niechęci San Mamés w ostatnich latach wracaliśmy stamtąd z niezłymi wynikami, w ostatnich sześciu sezonach wygraliśmy aż pięć razy. I dziś wygramy po raz kolejny i około północy będziemy mistrzami Hiszpanii. Po raz trzydziesty drugi.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze