Liga hiszpańska niczym liga szkocka? Część 1
Felieton Sida Lowe'a
Sid Lowe jest dziennikarzem The Guardian, World Soccer, FourFourTwo i The Telegraph. Pracuje również dla telewizji hiszpańskich, amerykańskich i azjatyckich. Był tłumaczem Davida Beckhama, Michaela Owena i Thomasa Gravesena w Realu Madryt.
-------------------
"Rząd próbuje zabić hiszpański futbol" - krzyczał dramatycznie tytuł na pierwszej stronie najbardziej poczytnej gazety w Hiszpanii. Był listopad 2009 roku. Premier rządu, socjalista José Luis Rodríguez Zapatero, zapowiedział koniec tzw. "Prawa Beckhama". Marca, reprezentant grupy medialnej El Mundo, bliższej wartościom prawicowym, wpadła w amok. Sternicy największych klubów ogłosili gotowość do strajku. Nastrój w lidze hiszpańskiej przypominał blady strach na widok majaczących na horyzoncie Czterech Jeźdźców Apokalipsy.
W roku 2004 rząd zbudowany wokół ugrupowania Partido Popular wprowadził przepis prawny nadający dobrze zarabiającym obcokrajowcom ulgi podatkowe. Jeżeli zarabiałeś więcej niż 600 tysięcy euro rocznie, odprowadzałeś od zarobionej kwoty 23% podatku. Jeżeli zarabiałeś więcej niż 600 tysięcy euro rocznie, ale byłeś Hiszpanem, odprowadzałeś 43% podatku. Ten pomysł miał zachęcić do podjęcia pracy w Hiszpanii utalentowanych pracowników z całej Europy. W praktyce natomiast, po wprowadzeniu modyfikacji w roku 2005, dał hiszpańskim klubom, i tak korzystającym z osłabienia funta kosztem euro, sporą przewagę. Średnio z 60 obcokrajowców kwalifikujących się do korzystania z ulgi podatkowej, 43 to piłkarze.
Pierwszy skorzystał David Beckham, stąd popularna nazwa przepisu prawa podatkowego. Skorzystał również Real Madryt. Kilka miesięcy temu na Półwysep Iberyjski trafił Jermaine Pennant. Jak mówi, klub płaci mu trochę ponad 49 tysięcy funtów tygodniowo. Biorąc pod uwagę podatek, klub w Anglii musiałby wydać na Pennanta 80 tysięcy funtów tygodniowo, aby wyrównać zarobki netto piłkarza w Hiszpanii. Inny przykład - ta sama pensja Cristiano Ronaldo w Realu Madryt kosztowałaby angielski klub pięć milionów euro więcej na sezon.
I nagle rząd postanawia ten podatkowy przywilej zlikwidować. Konsekwencje mogą okazać się zgubne. Javier Tebas, wiceprezes ligi ostrzega: "Cóż jeżeli rząd chce ligi drugiej kategorii..."
A przecież hiszpański futbol tworzy 85 tysięcy miejsc pracy i notuje obrót w wysokości wielu milionów euro. W wyniku zmian w prawie La Liga ma stracić prestiż i mocarstwową pozycję.
"Obiektywnie patrząc, hiszpański futbol jest najlepszy na świecie", powiedział niedawno prezes ligi José Luis Astiazarán. "Reprezentacja wygrała Mistrzostwa Europy, Barcelona Ligę Mistrzów. Nasza liga jest numerem jeden, wyprzedza angielską." Przybycie latem ubiegłego roku Cristiano Ronaldo, Kaki, Karima Benzemy i Zlatana Ibrahimovicia te słowa potwierdziło. Najlepsi piłkarze z Anglii, Włoch i Francji wybrali Hiszpanię. Kluby hiszpańskie wydały na transfery ponad 455 milionów euro. To wzrost o 72%. Jeszcze nikt nigdy tak wiele nie wydał.
Astiazarán nalega jednak, że te piękne dni mogą się szybko skończyć. Wprawdzie 43% podatku dla najlepiej zarabiających to wciąż mniej niż 50% podatku w Anglii, zmiana będzie jednak oznaczać poważne tarapaty. "Za kilka lat nasza liga stanie się średnia, ponieważ nie będzie w stanie przyciągać najlepszych. To koniec ligi gwiazd", wtóruje mu Tebas.
Prawo Beckhama przestanie istnieć wraz z nowym rokiem podatkowym. Wcześniej podpisane kontrakty nie stracą jednak swych przywilejów i dla nich nadal będzie obowiązywać stawka w wysokości 23%.
Wieszczący czarną przyszłość dla La Liga Tebas może mieć rację i to bynajmniej nie z powodu likwidacji Prawa Beckhama. José María Gay, jeden z czołowych ekspertów od finansów w hiszpańskim futbolu i doradca UEFA uważa, że "La Liga już umiera." Sternik Osasuny, Patxi Izco, obawia się finansowego krachu. Inny dyrektor hiszpańskiego klubu przyznaje, że piłka nożna jest poważnie chora.
Wydanie 455 milionów euro na transfery zniekształca rzeczywistość. W ubiegłym sezonie, pomimo zdobycia potrójnej korony, Barcelona zarobiła jedynie niecałe 9 milionów euro, a jej dług jest szacowany na 350 milionów euro. Real wydał na transfery 258 milionów euro, ale 151,5 miliona Florentino Pérez pożyczył od banków, którego prezesami są jego dwaj przyjaciele.
Argument jest prosty - dług klubowy jest, ale klub jest w stanie go obsługiwać. Pérez nalega, że tylko wysokie nakłady mogą przynieść wysokie przychody, a przecież Real stał się właśnie pierwszym klubem w historii, który przekroczył 400 milionów przychodu. Lecz wątpliwości pozostają. Koszta przewyższają dochód, sprzedaż koszulek jest gorsza niż w Chelsea czy Liverpoolu, liczba kibiców na stadionie spadła o siedem procent, a dług szacowany jest na 683 miliony euro. (Zarówno w przypadku długu Realu, jak i Barcelony, autor artykułu podaje najwyższe sumy z tych publikowanych wcześniej w różnych źródłach, oszacowane przez wspomnianego wcześniej José Maríę Gaya - przyp. red.). Wprawdzie Pérez zapewnia, że Real zawsze będzie własnością jego kibiców, to jednak prywatnie wspomina się o możliwości przekształcenia klubu w sportową spółkę akcyjną.
Czy to pomoże? Dotychczasowa praktyka wskazuje, że nic nie zmieni się na lepsze. Na początku lat dziewięćdziesiątych wszystkie kluby przekształcono w sportowe spółki akcyjne. Wszystkie, za wyjątkiem Realu, Athletiku, Barcelony i Osasuny, w związku z zależnościami społeczno - kulturalnymi. Kluby wyemitowały akcje, chwilowo pozbyto się długów. To miało być panaceum na wcześniejsze kłopoty. Założenie było proste - sternicy klubów będą ostrożniej wydawać pieniądze, jeżeli będą to ich pieniądze. Ostrożniej jednak nie wydawali. Z reguły nie pozwalali im na to kibice.
"My prowadzimy ekonomię, jakbyśmy żyli podczas wojny. Lecz kibice nie widzą tego w taki sposób. Chcą po prostu wygrywać", przyznaje jeden z klubowych dyrektorów. Jorge Pérez, sekretarz Hiszpańskiej Federacji Futbolu powtarza słowa usłyszane od wysoko postawionego działacza klubowego: "Jeżeli z ekonomicznego punktu widzenia wykonamy dobrą robotę, to w tabeli pójdziemy w dół, spadniemy, a mnie zabiją." A więc wydaje pieniądze, których nie ma. Kluby hiszpańskie jedynie 8% wydatków mogą pokryć ze swych środków płynnych.
Popatrzmy na kluby, które rywalizowały w ostatnich latach w Lidze Mistrzów. Ich sytuacja jest fatalna. Dług Valencii wynosi ponad 600 milionów euro. Chciała podążyć drogą Realu Madryt z roku 2001, który sprzedał miastu tereny treningowe za 447 milionów euro i wyczyścił dług wynoszący wtedy 278 milionów. Niestety, krach na rynku nieruchomości nastąpił w nieodpowiednim czasie. W efekcie Valencia ma obecnie dwa stadiony. Pierwszy, którego nie może sprzedać i drugi, którego budowy nie ma za co dokończyć.
Według trzeciego największego akcjonariusza Atlético, dług tego klubu przekracza 300 milionów euro. Niedawno po raz pierwszy zdarzyło się, aby w Villarrealu zabrakło pieniędzy na płace piłkarzy. Kryzys w przemyśle ceramicznym odbił się na portfelu jednego z potentatów branży, el presidente klubu, Fernando Roigu. Deportivo ma ponad 120 milionów euro długu. Mallorca od dłuższego czasu desperacko szuka kupca i przygotowuje do losu bankruta. Spotkało to Celtę Vigo i Real Sociedad, które wcześniej spadły z ligi. Na czele Realu Sociedad stał wtedy Astiazarán, obecny prezes ligi hiszpańskiej.
"Musimy uniknąć prób nawiązania walki z Realem i Barceloną, to nas niszczy" , mówi Ramón Monchi, dyrektor sportowy Sevilli. Jego klub odnosił ostatnio sukcesy, ale również ma powody do niepokoju. Tamte sukcesy zbudowane były między innymi na mądrej polityce sprzedaży piłkarzy, co wymaga kolejnych triumfów i chłonnego rynku transferowego. To ostatnie zniknęło, to pierwsze wymaga awansu do Ligi Mistrzów.
José María Gay szacuje całkowity dług hiszpańskich klubów na 3,5 miliarda euro. Hiszpańska Federacja Piłkarska nie wypłaciła jeszcze związkowi piłkarzy zaległych 6,8 miliona euro. Według byłego prezesa związku, kluby są winne piłkarzom około 100 milionów euro pensji. Kluby winne są również państwu. Atlético nie zapłaciło jeszcze podatku w wysokości 15 milionów euro. 50% dochodu klubu z transferów zabiera Urząd Podatkowy.
Michel Platini uważa pięć, sześć klubów hiszpańskiej pierwszej ligi za poważnie zagrożone. Pojęcie zagrożenia jest jednak w tym przypadku relatywne.
Ironią jest, że brak kontroli również chroni kluby przed wypadnięciem z gry. Przynajmniej na krótką metę.
Część druga artykułu.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze