Advertisement
Menu
/ RealMadryt.pl / różne

[WOW]: O Wikingach skreślanych, których legendami potem obwołano

Zapraszamy na cykl "Wieczornych Opowieści Wikinga"

Czasami warto zastanowić się po trzykroć przed powiedzeniem komuś „adiós”. Nie, to nie wstęp do telenoweli miłosnej, a sagi „Wieczornych Opowieści Wikinga”. Dziś tom poświęcimy tym, którzy skreślani z wikińskiego składu, argumentami na murawie dowiedli, iż skreślano ich przedwcześnie. Na całe szczęście pozostali w szeregach Realu Madryt, z czasem wkradając się do ekskluzywnego grona klubowych legend…

Przeszło pół wieku temu, w 1953, don Santiago Bernabéu, podejmując spełnianie swego imperialnego planu, sprowadził do Realu Madryt Francisco Gento. Śnieżnobiałego trykotu nie przywdziewali wtedy jeszcze ni Di Stéfano, ni Puskas ni Kopa, więc legendarny skład dopiero miał się narodzić. Gento do Realu Madryt dołączył z Racingu Santander, gdzie znakomitą grą wpadł w oko Álvara Bustamente, wtedy wiceprezesa wikińskiego klubu, po zaledwie dziesięciu rozegranych meczach. List z rekomendacją od doradcy wystarczył Bernabéu i ten dał angaż błyskotliwemu napastnikowi we własnym klubie. Wtedy nadszedł kryzys - wielbiący boiskową finezję Francisco nijak nie potrafił wkomponować się do stylu zespołu, preferującego grę taktyczną i często opierającą się na sile fizycznej. Jego problem polegał na słabym rozumieniu się z partnerami. Ci narzekali, że Gento gania ślepo z piłką przy nodze, że porywa się sam na cała obronę przeciwnika, że centruje w ciemno i nie spełnia preliminarzy taktycznych… I pretensje te narastały. Z czasem lewoskrzydłowy wpadł w depresję i sam przestawał wierzyć we własne umiejętności. Pierwszy sezon w stolicy Hiszpanii okazał się dla niego tragiczny - mimo że wystąpił w siedemnastu meczach, nie potrafił wpisać się na listę strzelców ani razu. Jako że stracił miejsce w podstawowym składzie i kompletnie nie spełniał oczekiwań, Bernabéu coraz poważniej brał pod uwagę możliwość sprzedaży piłkarza. Dziś możemy tylko odetchnąć z ulgą i podziękować, że los obrał inną drogę. Dla hiszpańskiego skrzydłowego zbawienny okazał się transfer Héctora Riala, cenionego w Hiszpanii napastnika z Argentyny, strzelca sześćdziesięciu bramek dla Realu Madryt. Jak Kolumb po prawdziwych Wikingach ponownie odkrył Amerykę, tak Rial stał się „reodkrywcą” talentu Francisco Gento - był tym, którego tamten potrzebował, aby uwolnić drzemiący w nim potencjał. To on posyłał do La Galerny długie przerzucenia na wolne pole, a ten, dysponując znakomitą prędkością - a był kiedyś atletą - uprzedzał przeciwników i pakował futbolówki w bramkach. Gento stwierdził kiedyś, iż bez Riala nigdy nie sięgnąłby po sześć Pucharów Europy. Wspólnie rozstrzelali Fiorentinę w drugim finale europejskich rozgrywek, a sam Francisco notował bramki w dogrywce finału Pucharu Europy z Milanem czy rewanżowym meczu o pierwszy Puchar Interkontynentalny z urugwajskim Peńarolem. Wtedy pogrążył gości z Ameryki bajecznym przelobowaniem bramkarza. Czy skład sprzed półwiecza niczym z wikińskiej mitologii spisywałby się tak samo efektownie i osiągnąłby tak samo rewelacyjne i do dziś niedoścignione sukcesy, gdyby nie formował go śpieszny Kantabryjczyk? Mało brakowało, a dzieje Realu Madryt potoczyłyby się zupełnie inaczej…

Tendencja wzrastająca, tendencja opadająca, wzrastająca i opadająca - niczym na tratwie podczas sztormu falowała podczas lat spędzonych w wikińskim zespole forma Ivána Zamorano, snajpera, sprowadzonego do Realu Madryt z Sevilli w roli następcy Hugo Sáncheza. Chilijczyk i Meksykanin cechowali się podobnym wzrostem, obydwu definiowała fenomenalna gra w powietrzu - czy to głową, czy nożycami - i wrażliwy na każdą bezpańską piłkę nos strzelecki - zdawało się więc, iż Wikingowie nie będą musieli odczekiwać lat w żałobie, aby otrząsnąć się po stracie koronnego łowcy, Hugola. I rzeczywiście - w pierwszym roku gry na Santiago Bernabéu Bam-Bam, ponieważ tak wołano na niego na trybunach, strzelił łącznie 37 bramek, z czego 26 na ligowym podwórku. Wszystko postępowało więc w odpowiednim kierunku, lecz… do czasu. Dosyć niespodziewanie w następnym roku forma Zamorano załamała się - przez dziewiętnaście (!) ligowych kolejek nie potrafił on sprawić, by bramkarz wroga skapitulował, a dorobek dwunastu trafień z pewnością nie wywarł wrażenia na trenerze Jorge Valdano. Ten stracił cierpliwość i posadził Zamorano na ławkę, a latem podczas okna transferowego wystawił na listę piłkarzy „do odstrzału”. Jednak na przedsezonowym ćwiczeniowym obozie w Szwajcarii, kiedy kilkaset kilometrów dalej w porcie daremnie oczekiwano na faks od klubu aspirującego na nowego pracodawcę Chilijczyka, stała się rzecz niezwykła - podczas meczu kontrolnego Zamorano w walce o dośrodkowywaną piłkę powalił na ziemię Valdano, ćwiczącego aktywnie razem z „uczniami”. Pomagając mu wstać, usłyszał: „Zawsze tak ostro trenujesz, czy tylko wtedy, gdy nienawidzisz trenera?”. „Nigdy się nie poddaję”, odpowiedział. Jego ambicja i wola walki sprawiły, że Valdano dał mu drugą szansę, stawiając ultimatum z możliwościami A i B: albo odkryć na nowo strzelecki zmysł i stać się prominentną postacią drużyny, albo dostać epizodyczną rolę piątego napastnika. Groźba ta i krytyka okazały się skuteczną motywacją dla Bam-Bama, a sezon 1994/1995 stał się najowocniejszym, który kiedykolwiek rozegrał. Z Wikingami położył kres czteroletniemu królowaniu Barcelony, sięgając po mistrzostwo Hiszpanii, natomiast indywidualnie, mając na koncie 28 bramek, odebrał statuetkę dla Pichichi rozgrywek La Liga, którą dwa lata wcześniej stracił na rzecz Bebeto. Złoty rok goleador z Chile ukoronował w decydującym meczu przeciwko Deportivo, kiedy po dośrodkowaniu z głębi pola od Amaviski, spektakularnie opanował piłkę na klatkę piersiową i uderzeniem w długi róg dał madridistas upragnione trofeum, odwdzięczając się za zaufanie. Instynkt kilera Zamorano pokazał także w pamiętnym El Clásico na Santiago Bernabéu, kiedy w rewanżu za manitę sprzed roku, Real Madryt upokorzył Barcelonę 5-0. Zamorano strzelił wtedy hattricka i asystował przy pozostałych golach Luisa Enrique i Amaviski. Jego statystyki z tego meczu, mogły być nawet bardziej imponujące, lecz po kluczowych podaniach Chilijczyka spudłowali Laudrup i debiutujący wtedy w El Clásico, Raúl. Tamta konfrontacja potwierdziła, że odrodził się Iván Zamorano, groźny Iván, kilka miesięcy wcześniej eliminowany ze składu Realu Madryt.

Dwa miesiące temu w oficynach Florentino Péreza i Jorge Valdano postanowiono o sprzedaży Rafaela van der Vaarta, holenderskiego pomocnika, który ledwie półtora roku wcześniej wzmocnił wikińskie szeregi. Upatrywano w nim pierwszą ofiarę comebacku Florentino, która opuści Santiago Bernabéu. Co więcej, oświadczono mu to nawet podczas rozmowy twarzą w twarz... Lecz mijały kolejne dni, a nikt chętny, kto spełniałby dwa warunki: interesowałby się usługami Holendra i składałby za niego atrakcyjną propozycję finansową, nie pojawiał się na horyzoncie wikińskiego drakkarowego okrętu. Koniec końców do transferu nie doszło - sensacja stała się faktem, ponieważ podczas okna transferowego nawet sam Rafa nie brał pod uwagę opcji pozostania w zespole. Okazało się, że przetrwał napłynięcia Cristiano Ronaldo, Kakí, Xabiego Alonso i Estebana Granero, i odpłynięcia Wesleya Sneijdera i Arjena Robbena… Apetytem na grę zyskał uznanie w oczach Manuela Pellegriniego, aczkolwiek wiele wskazuje też na to, iż trener od momentu objęcia stanowiska wierzył w talent Vaarta, a tylko komenda „z góry” nakazywała mu omijanie Tulipana przy powoływaniu składu na przedsezonowe testy. Dziś van der Vaart ma prawo czuć satysfakcję - pełnoprawnie należy do Florenteamu, z którym całe madridismo wiąże ogromne nadzieje. Oczywiście uczynienie go charakterem w „Wieczornych Opowieściach Wikinga” razem z Gento i Zamorano, wcale nie oznacza nakrycia Rafaela płachtą wikińskiej sławy. Jednak meczami dla reprezentacji Holandii, niemieckiego Hamburga czy paroma dla Realu Madryt - w tym przedsezonowym z Shamrock Rovers, kiedy dopracował się statusu piłkarza meczu - pokazał, iż może służyć za solidnego rezerwowego, który w razie potrzeby ułamkiem sekundy odmieni losy potyczki i wniesie do zespołu własną, wybitną jakość. Jakość, którą Real Madryt prawie bezpowrotnie stracił.

Na dziś zamykamy księgę. Normandzka saga trwa dalej, więc niebawem oczekujcie kolejnych części „Wieczornych Opowieści Wikinga”! Dobranoc!

Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!

Komentarze

Wyłącz AdBlocka, żeby brać udział w dyskusji.

Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!