[WOW]: O Wikingach, którzy przyszli od wroga
Z cyklu "Wieczorne Opowieści Wikinga"
Kto w tym momencie przewiduje transfer Messiego z Barcelony w szeregi Realu Madryt? Kto upatruje w Inieście przyszłego Wikinga? Zapewne prawie nikt, a podobne historie w przeszłości miały miejsce. Las vueltas que nos da la vida, mawiają często Hiszpanie, mając w głowie koleje losu, których nikt się spodziewał. Dziś w „Wieczornych Opowieściach Wikinga” o wzmocnieniach Realu Madryt, które przyszły z Barcelony.
Od lat owiany tajemnicą pozostaje transfer Alfredo Di Stéfano do Realu Madryt. Był rok 1953, kiedy do drzwi Argentyńczyka zapukała delegacja z Barcelony. Misję sprowadzenia napastnika zlecono Ramónowi Triasowi Fargasowi, prawnikowi i ekspertowi handlowemu, a zarazem synowi akcjonariusza kolumbijskiego Millionarios de Bogota, ówczesnego klubu Di Stéfano. Do „pomocy” wysłano mu Josepa Samitiera, szefa skautingu katalońskiego zespołu. Ten natomiast skontaktował się z przyjacielem, Joanem Busquetsem, aby przyspieszyć negocjacje. Busquets był wtedy dyrektorem Santa Fé, przeciwnika Millionarios, więc także i on miał w operacji interes. Burzliwe negocjacje przeciągały się, ponieważ Kolumbijczycy stale odrzucali oferty finansowe. Ostatecznie Katalończykom udało się osiągnąć porozumienie z… River Plate, które miało posiadać prawa zawodnicze Di Stéfano od 1955 roku. FIFA, nie będąc świadomą omyłki, potwierdziła prawidłowość operacji. Jednak weto wnieśli wtedy włodarze Millionarios i w efekcie transferu nie uznał Hiszpański Związek Piłki Nożnej. Sprawa stanęła w martwym punkcie. Z zamieszania skorzystał Santiago Bernabéu, który przez ten cały czas skutecznie namawiał Di Stéfano do wzmocnienia Wikingów. Po miesiącu debat federacja hiszpańska obmyśliła salomonowy werdykt: piłkarz miał przez dwa lata przywdziewać trykot Barcelony, natomiast przez następne dwa - Realu Madryt. Decyzja ta wzbudziła oburzenie wśród fanów Barçy w takim stopniu, iż prezes Marti Carreto ustąpił ze stanowiska. Ostatecznie Barcelona zrezygnowała z Argentyńczyka - czy dobrowolnie (wersja formalna, utrzymywana przez LFP i Real Madryt), czy pod naciskiem generała Franco (wersja barcelońska), pozostaje ogniskiem dyskusji. Spekuluje się też, iż Di Stéfano celowo prezentował słabszą formę w pierwszych przedsezonowych meczach, aby doprowadzić do takiego stanu rzeczy. Nawet trener Katalończyków, Fernando Dancik, napisał w raporcie, iż „szczerze wątpi w wysokie umiejętności piłkarza”. Decyzję ogłoszono 23 października i La Saeta Rubia przeprowadził się do stolicy. Kilka dni później rozegrał debiutanckie ligowe starcie właśnie z Barceloną. Królewscy odnieśli zwycięstwo 5:0, a sam Di Stéfano, ten sam „słaby” Di Stéfano, stał się ojcem sukcesu, notując hattricka…
Kontrowersyjną ścieżkę z Barcelony do stolicy obrał też Micheal Laudrup, pomocnik rodem z Danii. Legendarny niemiecki piłkarz Franz Beckenbauer opisał go tak: „Nikt nie dorównywał Pelemu w latach 60., Cruijffowi w latach 70., Maradonie w latach 80, a Laudrupowi w latach 90.” Duńczyka nazywa się czasami „inspiratorem sztuki rozgrywania” - dysponował on zmysłem futbolowym, perfekcyjnie kontrolował piłkę i precyzyjnie asystował, mając oczy dookoła głowy. Jego partnerzy powtarzali: „Tylko biegnij, on ci wystawi piłkę”. Elegancki na murawie, nigdy nie został ukarany czerwoną kartką. Jakim cudem więc Barça wypuściła tak uniwersalnego gracza? Pierwsza wersja wspomina konflikt Duńczyka z trenerem, wspomnianym Johanem Cruijffem. Druga natomiast winą obarcza agenta zawodnika, który mając pełnomocnictwo w tajemnicy podpisał kontrakt z Ramónem Mendozą, wikińskim prezesem. W każdym razie, kiedy Laudrup opuszczał szeregi Barçy na rzecz odwiecznego wroga, cała Katalonia lamentowała. I miała ku temu argumenty. Już w pierwszym roku na Santiago Bernabéu, owocnym w Mistrzostwo Hiszpanii, Laudrup potwierdził renomę. Iván Zamorano sięgnął wtedy po koronę króla strzelców, a imponujące osiemdziesiąt dwa procent bramek Chilijczyk strzelił właśnie po asystach El Genio. Duński rozgrywający zapisał się też w annały historii także z innego powodu - należał do sławnego barcelońskiego Dream Teamu, który boleśnie upokrzył Real Madryt 5:0, natomiast w następnym sezonie w meczu nazywanym la venganza (z hiszpańskiego - zemsta) wraz z Królewskimi rozgromił Barcelonę, serwując Katalończykom także pamiętną manitę.
Najgłośniejszy transfer z Realu Madryt do FC Barcelona pamiętamy wszyscy. Kiedy w 2000 roku odbywało się głosowanie na nowego prezesa Realu Madryt, własną kandydaturę zgłosił Florentino Pérez, gwarantując fanom sprowadzenie do stolicy ubóstwianego w Katalonii Luisa Figo. Rybka złapała haczyk i hiszpański inżynier objął najważniejsze klubowe stanowisko. Wziął się za spełnienie obietnicy. Okazało się to sprawą prostszą niż się spodziewano, ponieważ wcześniej Portugalczyk, nie wierząc w szanse Florentino, podpisał z nim wstępną umowę, aby tym sposobem wymusić na dotychczasowym klubie większą pensję. Jej zerwanie kosztowałoby go astronomiczną sumę pieniędzy. I tak Luis Figo stał się nowym idolem madridistas, a równocześnie persona non grata w Barcelonie. Od tego czasu Portugalczyk nigdy nie pojawił się turystycznie w Katalonii. Na meczach także nie miał łatwego życia. Ogłuszające buczenie, padające wyzwiska ("Juda$", "Pe$estero") czy latające telefony komórkowe, monety i świński łeb - wszystko to sprowokował transfer najbardziej polemiczny we współczesnym futbolu.
Wspomniani zawodnicy nie są jedynymi, którzy opuszczali Barçę dla Realu Madryt. Pstryczka w nos Katalończykom dawali także tajemniczy Rozitsky, piłkarz prawdopodobnie polskiego pochodzenia, Brazylijczyk Evaristo de Macedo, Niemiec Bernd Schuster czy Argentyńczyk Javier Saviola. Także wspomniany Josep Samitier uznawany za legendę Barcelony przeszedł w szeregi wikińskie. Jednak nie brakowało też takich, którzy odważyli się na odwrotny kierunek. Spośród nich najznakomitsze sukcesy osiągał Luis Enrique, który opuszczał Wikingów na zasadzie wolnego transferu, aby za kilka lat stać się dumnym kapitanem Katalończyków. Co ciekawe, we wspomnianym meczu, kiedy Real Madryt ogrywał Barcelonę 5:0, Enrique wpisał się na listę strzelców, dokładając cegiełkę do blamażu zespołu, który wkrótce pokochał… Także Samuel Eto'o, wzmacniając Barcelonę, był po części własnością Wikingów. Okrzyków "Madrid, cabrón", które wkrótce padły z ust Kameruńczyka, nikomu wspominać nie potrzeba. Las vueltas que nos da la vida.
Tyle na dziś w „Wieczornych Opowieściach Wikinga”. Jeśli znasz inne ciekawe epizody z historii Realu Madryt na wszelakie tematy, napisz na adres [email protected] - niech i one ujrzą światło dzienne. Tymczasem cierpliwie wyczekujcie następnych części i bywajcie zdrowi!
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze