Czyja kolej tym razem?
Imion było więcej, ale to te będą najdłużej pamiętane.

Wyjściowy skład Realu Madryt na finał w Lizbonie. (fot. Getty Images)
Sergio
Gareth, Marcelo i Cristiano nigdy nie powiedzieli tego głośno, ale do teraz odczuwają pewną zazdrość. Zwłaszcza ten pierwszy. Przecież gdyby nie oni, to technicznie rzecz ujmując, sukces wciąż wcale nie byłby taki pewny. W głębi duszy wiedzieli jednak już wtedy, że to musi się tak skończyć. Do teraz zresztą po uruchomieniu telefonu jako kod PIN wpisują kombinację 9248.
Tak jak w serialu Lost rozbitkowie wklepywali do komputera sekwencję złożoną z liczb 4, 8, 15, 16, 23, 42, by uniknąć potencjalnej katastrofy, tak w numerologii Królewskich magiczne znacznie ma ciąg 9248. To w 92. minucie i 48. sekundzie finału w Lizbonie śmierć stała się życiem, a czas miał jeszcze pokazać, że to dopiero początek wyjątkowo tłustych lat. Od tamtej główki Sergio Ramosa po dośrodkowaniu Luki Modricia w doliczonym czasie gry historię Realu Madryt zaczęto dzielić na tę sprzed i po 93. minucie starcia z Atlético w stolicy Portugalii.
Kiedy biała część stolicy Hiszpanii czekała na 10. Puchar Europy przez 12 lat, nikt nawet w przypływie euforii już po osiągnięciu tego wyśnionego sukcesu nie pomyślałby, że w ciągu najbliższej dekady Królewscy sięgną po najcenniejsze trofeum Starego Kontynentu jeszcze pięciokrotnie. Efekt domina ruszył pełną parą. „Co ja najlepszego narobiłem?!”, nie dowierzał Sergio. Jak jednak mawia stare powiedzenie, człowiek jest jedynym zwierzęciem, które potrafi potknąć się dwa razy o ten sam kamień. U Sergio sprawa wyglądała podobnie. Z tą różnicą, że nie potykał się, lecz podnosił. Nie dwa razy, a cztery. I nie kamień, a uszaty puchar. Cała reszta wyżej przytoczonej mądrości z grubsza by się zgadzała. Z kronikarskiego obowiązku należy zaznaczyć, że żadnego z trofeów nie upuścił już pod koła autokaru.
Javier
„A na co komu to skrzyżowanie wieżowca z drewnianym kołkiem”, można było usłyszeć tu i ówdzie, gdy Real Madryt ogłaszał wypożyczenie Joselu z Espanyolu. Choć mowa była o najlepszym hiszpańskim strzelcu ligi, w oczach wielu był on jednym z tych, których nieoficjalnie określa się mianem „piłkarza nie na Real Madryt”. Dziś niejednokrotnie ci sami ludzie z rozrzewnieniem wspominają dublet napastnika z Bayernem, który dał Realowi Madryt awans do finału Ligi Mistrzów na Wembley. Ci sami ludzie też płaczą po nim, gdy rywal okopuje się na we własnym polu karnym i nie na kogo wrzucić na przepchanie zatkanej rury.
Historię Joselu w stolicy Hiszpanii po drugiej stronie oceanu z zaciekawieniem obserwował 36-letni Javier. Losy atakującego mocno przypominały mu bowiem jego własne. I odnośnie jego transferu swego czasu pytano się, na co on tu komu. Chyba tylko po to, by zrobić dobry marketing w Meksyku (co zresztą się udało). Starał się od tego dystansować i po prostu ciężko pracował. Wiedział, w jakiej roli przychodzi do zespołu i w pełni ją akceptował. Byłby zresztą bardzo naiwny, gdyby myślał, że może wygryźć ze składu kogoś ze Świętej Trójcy. Gdy jednak dostawał szansę, robił dokładnie to, co do niego należało. Dziewięć goli i dziewięć asyst w niecałe 1500 minut to bilans, jakiego z pewnością nie trzeba było się wstydzić.
Tak naprawdę jednak z tamtego okresu tylko jedno trafienie zajmuje szczególne miejsce w jego sercu. To, które upolował nie jako zmiennik czy dubler, lecz to, jakie zapisał na swoim koncie, kiedy rzeczywiście poczuł całym sobą, jak miliony madridistas pełni nadziei liczą, że mimo wszystko uda mu się wejść w buty niezastąpionego, lecz zarazem nieobecnego tamtego wieczoru Benzemy. Po 178 minutach podstawowego czasu dwumeczu z Atlético w ćwierćfinale Ligi Mistrzów wciąż żadna z drużyn nie zdobyła bramki. Wówczas to Ronaldo zbiegł z prawego skrzydła, zagrał do Jamesa, ten odegrał do wbiegającego w pole karne Portugalczyka, który następnie wyłożył futbolówkę właśnie jemu, czyli Chicharito.
Gdy po sezonie Javier pakował walizki, nie był smutny. Wiedział, że zrobił swoje i że w Madrycie zawsze będzie mile widziany. Żałuje jedynie, że tak fajnej przygody mimo wszystko nie udało mu się zwieńczyć żadnym trofeum… Tutaj Joselu ma jednak nad nim przewagę.
Juan Francisco
Kiedy Juan Francisco po raz pierwszy zawitał jako szczawik na trening Realu Madryt, jak każdy dzieciak w jego wieku marzył o tym, by któregoś dnia zapewnić Królewskim triumf w Lidze Mistrzów. Jako jeden z niewielu młodych adeptów Los Blancos może powiedzieć, że sztuka ta mu się udała. Choć paradoksalnie wolałaby jednak, żeby nigdy się to nie wydarzyło.
Zdarzało mu się zmieniać Roberto Carlosa, Beckhama, czy Figo. Zanotował też parę pojedynczych występów od początku. Był jednym z tych, którzy w owianej mitem polityce Zidanes y Pavones, był jednym z Pavones. I choć wiedział, że jak na wychowanka zdołał zajść bardzo daleko, to jednak w głębi duszy zdawał też sobie sprawę, że na dłuższą metę nie ma czego w Realu Madryt szukać. Przez kilka lat zapowiadało się na to, że jak niezliczenicanteranos Królewskich po prostu zrobi niezłą karierę w La Lidze. Po pięciu latach w Osasunie zgłosiło się po niego jednak Atlético. Atlético, które po przeciągającym się w nieskończoność pobycie w piłkarskim czyśćcu na nowo zaczęło budować swoją potęgę. Atlético, którego z przeszło 350 występami Juanfran stał się prawdziwą legendą.
W historii Realu Madryt w Lidze Mistrzów do dziś pamięta się o dwóch słupkach. O słupku płaczu autorstwa Gonzao Higuaina z Lyonem i o słupku euforii będącym dziełem bohatera niniejszego rozdziału opowieści.
Finał w Mediolanie doprowadził nas do momentu, w którym zasady nie mogły być prostsze i trzymające w jeszcze większym napięciu. Kto się pomyli z wapna przy jednoczesnym braku błędu przeciwnika, ten trąba. Przed nim nie pomyliło się siedmiu innych. Nie pomylił się także ten, który był po nim. On sam jednak w tym kluczowym momencie wyłamał się ze schematu. Słupek. Już wtedy czuł, że właśnie po raz drugi w ciągu dwóch lat odbił się od bram piłkarskiego raju.
„Gdyby istniał wtedy VAR, być może w ogóle nie musiałbym do tej piłki podchodzić”, zastanawiał się czasami. Ramos strzelił przecież gola ze spalonego. Z drugiej strony wiedział jednak, że tego typu rozważania są pozbawione sensu. Swoim dzieciom powtarzał jedynie, by uważały, o czym marzą, bo marzenia potrafią spełniać się na opak.
Cristiano
Mógł irytować, bywał nieznośny, grymasił, a złośliwi twierdzili, że gdyby skoczył ze swojego ego, prawdopodobnie zostałaby po nim jedynie mokra plama. Kiedy jednak go zabrakło, z perspektywy czasu można dojść do wniosku, że każda z jego przywar tak naprawdę jedynie pomagała mu w stawaniu się coraz lepszym. W staniu się absolutną legendą nie tylko futbolu, lecz sportu w ogóle, a także najlepszym strzelcem w historii Realu Madryt.
Jeśli strzelasz 450 goli, a mowa tylko o jednym klubie, nawet taka maszyna jak on ma prawo nie pamiętać pełnej chronologii zdarzeń i nie umieć z głowy przytoczyć każdego trafienia. „Tyle tego było…”, czasami aż sam nie dawał wiary. Te najpiękniejsze bramki i chwile był jednak w stanie odtworzyć bez chwili zastanowienia. To przecież między innymi reakcja kibiców po golu z przewrotki w Turynie w jakiś sposób zachęciła go do przenosin do Juventusu. Tego samego zresztą, któremu strzelił jeszcze dwa gole w finale Champions League. Bardzo dobrze pamiętał również każdy cios wymierzony Barcelonie nie tylko ze względu na odwieczną rywalizację Królewskich z Dumą Katalonii, lecz także z czysto osobistych pobudek. Nie mógł sobie pozwolić, by ten mały Argentyńczyk choć przez moment był chwalony po bezpośredniej konfrontacji bardziej niż on.
No i jeszcze Atlético… Tamte konkretne derby był w stanie opisać w każdym szczególe. Przy pierwszym na głowę wrzucał mu Casemiro. Przy drugim formalnie asystował mu Benzema, choć piłka jeszcze odbiła się od Filipe. Tak czy inaczej, to on wykonał praktycznie całą robotę fantastyczną petardą prawą nogą. Przy ostatnim podawał Lucas, ale to znowu Casemiro oszukał wszystkich oprócz niego przytomnym przepuszczeniem piłki. „Hattrick w półfinale Ligi Mistrzów… Jeśli chcecie, próbujcie, ale kiepsko to widzę”, myślał sobie, choć zupełnie w jego stylu byłoby, gdyby powiedział to również na głos przed kamerami.
Jako typowy drapieżnik nie lubił dzielić się chwałą. Po takim występie niewiele wskazywało, że przy okazji rewanżu trzeba będzie oddać sporą część splendoru. A jednak. Okoliczności sprawiły, że na scenę musiał wejść jeszcze…
Karim
Tamten dzień miał być kolejnym dniem w pracy na tyle zwykłym, na ile tylko może być zwykłe starcie w półfinale Ligi Mistrzów. Przed pierwszym gwizdkiem niższy kurs był na to, że zawali się Vicente Calderón, niż na to, że Real Madryt odpadnie z rozgrywek po 3:0 w pierwszym meczu. Koniec końców każdy, kto postawił na któreś z tych wydarzeń, jedynie stracił pieniądze. W przypadku drugiego z nich niezbędny okazał się jednak pierwiastek magii.
Oficjalnie to nie była nawet asysta. Byłaby, gdyby do siatki od razu trafił Kroos. Oblaka pokonał jednak dopiero przy dobitce Isco. Akcja Karima, choć przepiękna, stanowiłaby jeden z przebłysków geniuszu, jakie piłkarzom Realu Madryt siłą rzeczy zdarzają się często. Ot fajny bajer do kompilacji na jutuba. Tu jednak z cienia wyłaniają się i uśmiechają do nas one. Czyli okoliczności.
16 minut – tyle wystarczyło Los Rojiblancos, by Real Madryt z bosego spaceru po zroszonej polance zaczął stąpać po rozżarzonym węglu. Dwa szybkie ciosy Saula i Griezmanna w ciągu czterech minut bynajmniej nie zadziałały otrzeźwiająco. Było źle, nie wychodziło nic. Kiedy Zinédine Zidane modlił się już jedynie o gwizdek kończący pierwszą połowę i zastanawiał się, jak wpłynąć na swoich podopiecznych, jego rodak nieoczekiwanie postanowił go wyręczyć. Choć Karim bywał w Algierii niejednokrotnie, wszak stamtąd pochodzili jego przodkowie, to jednak nigdy nie przechadzał się tamtejszymi ulicami w godzinach szczytu. W tamtym momencie w okolicach lewego narożnika poczuł się mimo to tak, jakby właśnie musiał przeciskać się pośród tłumu na jednym z tamtejszych targowisk. Doświadczenie to uznał za satysfakcjonujące do tego stopnia, że podczas urlopu postanowił je powtórzyć, tym razem już na ulicach Algieru.
„Może i nie zapisali mi asysty, ale przecież mówią, że ja i tak nie daję liczb, więc w sumie co za różnica”, pomyślał sobie z przekąsem Karim. Ściągnięty chwilowo z afisza Cristiano pocieszał się natomiast tym, że jego heroiczny wyczyn sprzed tygodnia nie poszedł psu w odwłok.
* * *
A kto tym razem zasłuży, by to jego imię stało się tytułem kolejnego rozdziału?
* * *
Mecz z Atlético Madryt rozpocznie się dzisiaj o godzinie 21:00, a w Polsce będzie można obejrzeć go na kanale Canal+ Extra 1 w serwisie CANAL+ Online.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze