Król jest nagi
Real Madryt po raz kolejny w tym sezonie zawiódł i przegrał z Liverpoolem 0:2. Sytuacja Królewskich, szczególnie w Lidze Mistrzów, staje się coraz trudniejsza. Podobnie jak sytuacja Carlo Ancelottiego. Rozważaniami na temat pogłębiającego się kryzysu drużyny oraz coraz mocniej kwestionowanej pozycji włoskiego trenera dzieli się nasz redaktor, Jakub Glibowski.
Fot. RealMadryt.pl
Jest źle. Albo nawet bardzo źle. Wszyscy jesteśmy tylko ludźmi i każdy z nas miewa lepsze i gorsze momenty. Każdy z nas czasem zawodzi. Ale jeśli zaczynasz zawodzić na poletku, na którym historycznie nie masz sobie równych, a w ostatnich latach regularnie udowadniałeś, że jesteś niemal niezniszczalny, to sprawa robi się poważna. Brzmi znajomo, prawda? Tak właśnie wygląda teraz sytuacja Realu Madryt.
Eufemistycznie rzecz ujmując, sezon 2024/25 nie jest jak na razie pasmem sukcesów usłanym pachnącymi różami, a raczej ciernistą drogą przez pokrzywy i grząskie bagna. Nieprzerwanie od sierpnia szukamy przyczyn słabej gry i niesatysfakcjonujących wyników, kręcąc się wokół tych samych wątków i postaci niczym ekskrement w przeręblu. Starcia, które w pierwotnym założeniu mają udzielać odpowiedzi na te najbardziej nurtujące nas pytania i być świadectwem prawdziwej wartości drużyny, przynoszą jedynie serię dowodów na pogłębiający się kryzys, który trawi Królewskich.
Nie najlepsza postawa w lidze, której odzwierciedleniem są remisy z Mallorcą, Las Palmas i Atlético oraz wysoka porażka z Barceloną, to wierzchołek góry lodowej. Wczorajszy wieczór ostatecznie utwierdził nawet tych najbardziej niepoprawnych optymistów wśród madridistas, że Real stracił swoją magię w Lidze Mistrzów. Remontada z Borussią Dortmund na Santiago Bernabéu jawi się dziś jako wypadek przy pracy. Ot, zdarzyło się. Przez poprzednią edycję Los Blancos przeszli suchą stopą, nie dali się pokonać w żadnym z 13 rozegranych meczów, triumfując na koniec w wielkim finale na Wembley. W tej bieżącej natomiast goryczy przegranej zaznali już trzykrotnie, w starciach z Lille, Milanem i Liverpoolem. Po raz pierwszy w dziejach kończyli na tarczy trzy z pierwszych pięciu spotkań w Champions League, praktycznie pozbawiając się szans na znalezienie się w pierwszej ósemce.
Jeśli komuś wydawało się, że wysokie zwycięstwa z Osasuną i Leganés były spektakularnym powrotem wielkiego Realu Madryt, to był w ogromnym błędzie i musiał się wczoraj potwornie rozczarować. To, co wydarzyło się na Anfield, jest bowiem powodem do wstydu dla Carlo Ancelottiego i jego piłkarzy. Liverpool dał im bolesną lekcję futbolu na najwyższym poziomie. Królewscy byli bezradni, nie potrafili stworzyć choćby jednej klarownej sytuacji, a fragmenty, w których rozpaczliwie bronili się we własnym polu karnym, wybijając piłkę na oślep, były żałosne. Skoro najlepszą akcję przeprowadzili po wejściu z ławki Dani Ceballos i Lucas Vázquez, to – z całym szacunkiem dla nich – coś szwankuje na całej linii.
The Reds byli zespołem o co najmniej dwie klasy lepszym i co najmniej dwa razy dojrzalszym niż goście z Madrytu. Prawda jest taka, że rezultat 2:0 nie oddaje tego, co działo się na boisku. Gdyby nie Thibaut Courtois i łut szczęścia, skończyłoby się tęgim laniem. Z kolei Arne Slot w zestawieniu z Ancelottim wyszedł na trenerskiego geniusza. Taktyka Realu przypominała prymitywne „kick’n’rush”, w którym jedynym pomysłem było posłanie długiego podania do ustawionych z przodu Kyliana Mbappé (którego nieszczęsny przypadek zasługuje na osobny tekst) i Brahima Díaza. Rozmieszczenie zawodników na murawie wołało o pomstę do nieba, gracze nie poruszali się bez piłki i nie dawali sobie opcji do zagrania. Znów brakowało intensywności i wybiegania. Dość powiedzieć, że spośród wszystkich ekip rywalizujących wczoraj w Lidze Mistrzów, to Los Blancos przebiegli łącznie najmniej kilometrów (103,8).
Urzędujący mistrzowie Hiszpanii i Europy jak dzieci łapali się na fortele rywala. Choćby wtedy, gdy naiwnie próbowali atakować ze skraju szesnastki dwoma zawodnikami (Mbappé i Brahimem) ustawionymi od siebie w odległości 30-40 metrów i przedzierać się przez szczelny, siedmioosobowy blok stworzony przez graczy Liverpoolu. Równowaga, kompaktowość, nastawienie. To wszystko, czego niezmiennie brakuje Realowi, a jednocześnie wszystko to, co mieli wczoraj piłkarze z miasta Beatlesów. Drużyna nie dojeżdża zarówno pod względem fizycznym, jak i taktycznym. A oznak poprawy nie widać.
Tym mocniej w osłupienie wprawiają pomeczowe wypowiedzi Carletto, który wypalił, że drużyna mu się podobała, bo dobrze rywalizowała, oraz że plan był dobry. To już trochę zalatuje Michałem Probierzem. Zaklinanie rzeczywistości z uporem maniaka nie jest i nie będzie rozwiązaniem problemów. Zewnętrzny odbiór takiej narracji jest fatalny. I skutkuje utratą zaufania oraz wiarygodności. Niestety, ale taka postawa klubu, który na każdym kroku narzeka na przeładowany kalendarz, a później sam pcha się w dodatkową rundę w europejskich pucharach, nie zyska szerokiej przychylności.
Włodarze, z Florentino Pérezem na czele, rzecz jasna również nie są bez winy. Królewscy nie dokonali strategicznych transferów w letnim oknie transferowym i było to opłakane w skutkach zaniedbanie. W tym momencie zespół potrzebuje co najmniej pięciu wzmocnień. Właściwie trzeba doposażyć każdą pozycję poza bramką. Stoper, prawy obrońca, lewy obrońca, środkowy pomocnik i… środkowy napastnik. Tak, klasyczna „dziewiątka”. Realowi ewidentnie kogoś takiego brakuje, a pole karne wielokrotnie pozostaje puste, mimo że Jude Bellingham robi, co może, by w miarę możliwości pokrywać tę strefę. Gdy duet atakujących tworzą Vinícius i Mbappé, to wciąż jest to dwóch lewoskrzydłowych, żaden z nich nie jest nominalnym egzekutorem i nie posiada takich cech.
Sprowadzanie istoty kryzysu Los Blancos do odejścia Toniego Kroosa jest bardzo płytkie, ponieważ zmagają się oni z całą masą bolączek. Można by je wymieniać i wymieniać. Biały okręt z włoskim kapitanem za sterami obrał kurs na wspomnianą już wcześniej górę lodową i od kilku miesięcy konsekwentnie zmierza w jej kierunku. Żeby się na niej nie rozbić, wypadałoby w końcu porządnie zakręcić tymże sterem. Pytanie tylko, czy Ancelotti jeszcze jest w stanie to zrobić. Bo choć niewątpliwie zasługuje na dozgonny szacunek całego madridismo, to daje coraz mniej powodów, by mu wierzyć. Tu potrzeba radykalnej zmiany. Jeśli nie będzie ona możliwa z Ancelottim na ławce, to trzeba będzie się z nim pożegnać.
Król jest nagi i prosi o ponowne przyodzianie go w złote szaty, a Carlo wygląda na człowieka z pustymi kieszeniami, którego najzwyczajniej w świecie na to nie stać. Czy kości zostały już rzucone?
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze