Zapomniany bohater La Séptimy
1 kwietnia 1998 roku był pogodny, wiosenny dzień. W centrum miasta jednak wrzało, ponieważ na Bernabéu miało dojść do pierwszego starcia z Borussią w ramach półfinału Ligi Mistrzów. Real Madryt na tamten moment odliczał 32. rok bez triumfu w Pucharze Europy.
Fot. MARCA
Jako pierwsze ciśnienia nie wytrzymało Fondo Sur. Niektórzy kibice zaczęli szarpać siatkę, która oddzielała trybuny od boiska. Stężenie emocji było tak ogromne, że w pewnym momencie aż nie wytrzymała bramka, która bez bezpośredniej ludzkiej ingerencji złamała się podczas prezentacji obu zespołów dosłownie na chwilę przed zaplanowanym początkiem starcia.
W białej świątyni zapanowała panika związana z możliwym walkowerem. W końcu jednak ktoś zdobył się na trzeźwe myślenie. Można było przecież przewieźć bramkę ze startego miasteczka sportowego, znajdującego się kilka kilometrów od stadionu. Tak więc Agustín Herrerín, legendarny pracownik klubu, do spółki z grupą sześciu policjantów załadowali się w furgonetkę i ruszyli. Na miejscu czekał już Miguel Ángel, były bramkarz Realu, który po zakończeniu kariery pracował w ośrodku treningowym. Na horyzoncie pojawiły się jednak kolejne problemy. W miasteczku były bramki, ale tylko treningowe, a do tego znajdowały się one na boisku, do którego bram nikt akurat nie miał klucza.
Herrerín złapał się więc ostatniej szansy i zwrócił się do Cándido Gómeza, który montował akurat scenę na wydarzenie organizowane w ośrodku. Ponadto Gómez był właścicielem pokaźnej ciężarówki, o wiele bardziej nadającej się do przewozu bramki niż skromna klubowa furgonetka. Trzeba było działać bez dłuższego zastanowienia. Borussia zaczęła domagać się walkowera, a UEFA musiała walczyć ze złą reklamą, jaka powstałaby z powodu nieprzeprowadzenia transmisji mającej trafić do 50 państw. – Herrerín i policjanci powiedzieli mi, bym wszedł do ciężarówki, wrzucił bieg wsteczny i wyważył bramę na boisko. Tak dostaliśmy się do środka – wspomina Cándido tamte wydarzenia w ich 25. rocznicę. – Miguel Ángel wziął bramkę na plecy niemalże w pojedynkę. Było nerwowo. Potem wspólnie wrzuciliśmy ją na ciężarówkę – dodaje.
Był to jednak tak naprawdę dopiero pierwszy krok szeroko zakrojonej akcji. Trzeba było przecież jeszcze w pośpiechu przewieźć bramkę na stadion i ją zamontować. – Wjechaliśmy w ulicę Sinesio Delgado, gdzie był zakaz ruchu. Potem wysiedliśmy przy stadionie przy dźwięku syren, ponieważ na ulicy było wiele samochodów. Jechaliśmy ciężarówką 110 kilometrów na godzinę, choć ograniczenie było do 80, maksymalnie 90. Agustín i policjanci mówili nawet, bym jeszcze przyspieszył, ale już nie mogłem. Pojazd nie był w stanie szybciej jechać – opowiada dziś 64-letni Gómez, który na miesiąc przed osiągnięciem wieku emerytalnego wciąż pracuje w tej samej firmie, co wtedy.
– Dotarliśmy jakoś o 21:50 do Esquiny Bernabéu, nieistniejącego już centrum handlowego połączonego ze stadionem. Tam wyładowaliśmy bramkę i ruszyliśmy w stronę sektora. Wtedy jednak pojawił się kolejny problem, każdy najlepiej wiedział, jak przecisnąć bramkę przez ogrodzenie. Ostatecznie ja powiedziałem, jak to zrobić. Tak czy inaczej, straciliśmy na tym kolejne dwie-trzy minuty. Było z tym trudniej niż z załadunkiem i wyładunkiem. Działy się niewidziane wcześniej rzeczy – kontynuuje swą opowieść.
Mimo nieocenionego wkładu w ostateczne powodzenie akcji Cándido nie obejrzał zwycięskiego starcia, w którym na listę strzelców wpisywali się Karembeu (na przywiezioną bramkę) i Morientes. Jak miało się okazać, było to przedostatnie spotkanie przed zwycięskim finałem w Amsterdamie. – Wróciłem do miasteczka sportowego, ponieważ musiałem dokończyć swoją pracę. Herrerín pożegnał się z nami i zapłacił nam za trud. To było 78 tysięcy pesos, czyli całkiem dobrze. Mniej więcej tyle, ile zarabiałem miesięcznie. Za dziesięć minut roboty mógłbym codziennie tak pracować – żartuje.
– Powiedziano mi jeszcze, że skontaktuje się ze mną Fernández Trigo, wysoko postawiony działacz. Zadzwonił do mnie i stwierdził, że jest mi coś dłużny. Powiedziałem mu, że wcale tak nie uważam, ponieważ Agustín już mi zapłacił. Dostałem jednak jeszcze dres, srebrny zegarek, złotą odznakę i biżuterię dla żony. Zapytałem, czy klub załatwiłby mi cztery bilety na finał, jeśli uda się do niego dotrzeć. Wejściówek już wtedy nie było i koniec końców faktycznie ich nie otrzymałem. Rozumiem, że prosiłem o wiele, ale sądzę, że dało się zrobić więcej w tej sprawie. Byłem rozczarowany, ponieważ wyświadczyłem wielką przysługę. Mijatović był bohaterem La Séptimy, ja półbohaterem. Gdyby nie ja, być może jednak Real nie miałby dziś tyle samo Pucharów Europy – mówi z pewnym rozczarowaniem w głosie.
– Później już nikt do mnie ponownie nie dzwonił. Nie było żadnego zainteresowania mną. Wielokrotnie rozmawiałem z prasą, to był szalony tydzień, ale Real już się nie kontaktował. W klubie już o mnie nie pamiętają, tylko dziennikarze Marki – wieńczy z delikatną goryczą.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze