Wikingowie Byków się nie boją
Los Blancos, Los Merengues, w Polsce Królewscy. Ale dlaczego w zasadzie Los Vikingos?
„Tysiąc bitew, tysiąc zwycięstw”. 1 grudnia 2012 roku, Real Madryt gra u siebie z Atlético. (fot. Getty Images)
No właśnie. Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego jeden z przydomków Realu Madryt to Los Vikingos? Przypuszczam, że wątpię. A okazuje się, że sprawa jest ciekawsza niż mogłoby się wydawać. W różnorakich źródłach (nie będę ukrywał, że z racji ograniczonej dostępności do innych korzystałem wyłącznie z tych internetowych) możemy doszukać się dwóch intrygujących teorii. Pierwsza z nich głosi, że autorem tego osobliwego pseudonimu jest brytyjski dziennik The Times, a został on po raz pierwszy użyty w artykule opisującym legendarny finał Pucharu Europy z 1960 roku, w którym to na Hampden Park w Glasgow Madryt Miguela Muñoza pokonał Eintracht Frankfurt 7:3 i piąty raz z rzędu zatriumfował w tych wówczas dopiero raczkujących rozgrywkach. Dziennikarze The Times zestawili dominację Królewskich na arenie europejskiej z czasami świetności wikingów, którzy ponad tysiąc lat temu dokonywali swoich podbojów i siali postrach na Starym Kontynencie.
Ale to tylko pierwsza z teorii. Druga może nie jest aż tak efektowna, acz równie interesująca. Otóż dotyczy ona transferów dokonywanych przez Realu Madryt w latach 70. ubiegłego stulecia. W 1976 roku podpisano bowiem kontrakt z pierwszym Duńczykiem w historii klubu, Henningiem Jensenem, który przeniósł się do stolicy Hiszpanii z Borussii Mönchengladbach. Oprócz niego sprowadzono także trio wielkich niemieckich mistrzów w osobach Güntera Netzera (w 1973 z Borussii Mönchengladbach), Paula Breitnera (w 1974 roku z Bayernu Monachium) oraz Uliego Stielike (w 1977 roku z Borussii Mönchengladbach). W tym miejscu należy nadmienić, że Hiszpanie praktycznie każdego Europejczyka z północy o jasnej karnacji i jasnych włosach (choć akurat Breitner i Stielike mieli ciemne czupryny) lubią nazywać nórdico. Ci zawodnicy mieli przypominać swoim wyglądem historycznych skandynawskich wojowników, a noszone przez nich z dumą i znajdujące się w tamtych czasach na topie bujne fryzury oraz zarost (zarówno broda, jak i wąsy) dopełniały tego wizerunku. Co ciekawe, zgodnie z tą teorią, autorstwo omawianego przez nas przydomka przypisuje się kibicom Atlético, którzy zachęceni taką, a nie inną aparycją ówczesnych liderów Realu Madryt postanowili w taki właśnie sposób raz na zawsze powiązać swojego rywala zza miedzy z wikingami.
Dziś na uwagę zasługują jednak nie tylko wikingowie, ale także i byki. Z przyczyn bardziej niż oczywistych nie musimy chyba nikomu objaśniać, dlaczego tak mówi się na zespół dzisiejszego przeciwnika Królewskich. Ale w ramach ciekawostki – skrót RB wcale nie oznacza Red Bull, gdyż Niemiecki Związek Piłki Nożnej nie zgadzał się na umieszczenie w nazwie klubu nazwy korporacyjnej. Zakaz ten został sprytnie pominięty przez właścicieli, którzy skrót RB rozwinęli jako RasenBallsport, czyli dosłownie „Sport piłkarski na murawie”. Można? Można. Dwa czerwone byki, pędzące na siebie z impetem, widnieją jednak w klubowym herbie Lipska. I już nawet na tym polu możemy zauważyć kolosalną wręcz różnicę między Realem, który różnych przydomków ma co najmniej kilka, a RB Lipsk, który dysponuje zaledwie jednym. A przynajmniej jednym powszechnie znanym, bo sympatycy innych niemieckich klubów z całą pewnością podsunęliby nam znacznie więcej określeń, ale obawiamy się, że nie nadawałyby się one do zacytowania w tym tekście.
Pytacie dlaczego? Ano dlatego, że klub z Saksonii jest doprawdy szczerze nielubiany niemal w każdym zakątku terytorium zachodniego sąsiada Rzeczypospolitej. Ma to bezpośredni związek z pompowanymi przez austriacki koncern, słynący z produkcji i sprzedaży znanego napoju energetycznego, gigantycznymi pieniędzmi na rozwój projektu, który przez swoich licznych krytyków nazywany jest „sztucznym tworem bez historii”. A jako że o legendach niemieckiego futbolu trochę już było, to zażalenia mogą wnosić do samego Franza Beckenbauera, który poradził współwłaścicielowi spółki Red Bull i jednocześnie swojemu przyjacielowi, Dietrichowi Mateschitzowi, zainwestowanie w Lipsku, bo z innymi miastami wcale nie było łatwo.
Faktem jest, że przy Realu Madryt Lipsk jawi się jako rozkoszny (nie dla wszystkich rzecz jasna) bobas popylający jeszcze w pieluchach i miętoszący smoczek. Nie można się temu dziwić, jeśli oficjalna data założenia pierwszego to 6 marca 1902 roku, a drugiego 19 maja 2009 roku. Ta subtelna, że tak to określę, przepaść jest zatem w pełni uzasadniona. Żeby to uplastycznić i osadzić na osi czasu wyobraźmy sobie, że gdy Los Blancos w pierwszej kadencji Carlo Ancelottiego na ławce trenerskiej sięgali po mityczną La Décimę, pokonując w 2014 roku w finale Ligi Mistrzów w Lizbonie Atleti, to Lipsk mniej więcej w tym samym czasie zapewniał sobie awans do 2. Bundesligi. Więcej – gdy w sezonie 2015/16 Real, już pod wodzą Zinédine'a Zidane'a, triumfował w Lidze Mistrzów po raz jedenasty, ponownie odsyłając z niczym Los Colchoneros tym razem w finale Mediolanie, to Lipsk wówczas świętował swój historyczny awans do Bundesligi. To są te detale.
Ten wyjątkowy, co by o nim nie mówić, projekt można różnice oceniać. Każdy ma prawo do własnej opinii, ale na niwie sportowej naprawdę niewiele można mu zarzucić. Podstawowym celem założycielskim był awans do najwyższej klasy rozgrywkowej w osiem lat. Udało się go zrealizować w siedem. Nie ma w tym grama przypadku. Drużyna lepiona na prędce na ślinę i klej w swoim debiutanckim sezonie w Bundeslidze nie byłaby w stanie uplasować się na drugim miejscu w tabeli i cieszyć się tytułem wicemistrzowskim, ustępując jedynie Bayernowi. W maju tego roku Die Bullen, po zwycięstwie w rzutach karnych z Freiburgiem, wstawiły do gabloty pierwsze trofeum – Puchar Niemiec. To nie żaden łut szczęścia, tylko konsekwentnie i skutecznie realizowana polityka. Tak samo na boisku, jak i w klubowych gabinetach.
W tym sezonie Lipsk jak do tej pory radzi sobie jednak przeciętnie. Spadkobiercą schedy całego pocztu szkoleniowców spod szyldu RB, który reprezentują Ralf Rangnick, Ralph Hasenhüttl czy Julian Nagelsmann, został Marco Rose. Przed rokiem nie poszło mu w Dortmundzie, a teraz musi układać już inne, saksońskie puzzle. Wysokie porażki w Superpucharze Niemiec z Bayernem, w Bundeslidze z Eintrachtem czy ostatnio z Szachtarem Donieck w Lidze Mistrzów nie napawają chlubą, ale o tym, że mimo tego Lipska nie wolno lekceważyć przekonaliśmy się w weekend, gdy na własnym boisku pokonał 3:0 BVB. Szoboszlai, Werner czy Nkunku, którego przecież media niedawno łączyły z Realem, mają nieprzeciętny potencjał i nie zawahają się go użyć. Zwłaszcza w pierwszej w historii klubu rywalizacji z niekwestionowanym klubem Europy i hegemonem najbardziej prestiżowych europejskich rozgrywek.
Z hegemonem, który jest jedynym zespołem w pięciu najsilniejszych ligach Europy z kompletem zwycięstw i zaczyna (niebezpiecznie) przyzwyczajać siebie i swoich kibiców do seryjnego wygrywania, co wcale nie jest takie dobre, bo przecież kiedyś w końcu ta porażka musi nadejść. A wtedy dopiero zacznie się klasyczna huzia na Józia. Ale na razie narzekać nie będziemy, bo i specjalnie nie mamy na co. Żyjmy i radujmy się tym słodkim błogostanem, bo – podkreślę raz jeszcze – on nie będzie trwał wiecznie. Real w czasie tej piłkarskiej hossy utwierdza w przekonaniu, że stał się iście wytrawnym i nad wyraz cierpliwym drapieżcą. Jego działanie jest z góry nastawione na powodzenie. Bacznie obserwuje swoją ofiarę, pozwalając jej nawet na atak, by ta uwierzyła, że ma środki, by go powalić. Kiedy tak się stanie, z pokerową miną dopada do rywala i swoją jakością, intensywnością oraz wybitnym przygotowaniem fizycznym wybija mu z głowy złudne marzenia o zwycięstwie i pozbawia wszelkich złudzeń. Tak postępują bezlitosne sportowe bestie.
W bieżących rozgrywkach obserwowaliśmy to wiele razy. Wystarczy przytoczyć spotkania z Espanyolem, Celtikiem i to najświeższe z Mallorcą. W ostatnią niedzielę Los Merengues poradzili sobie nawet z brakiem Karima Benzemy i bez niego na murawie łącznie strzelili już siedem goli, czego Carletto nie omieszkał podkreślić na przedmeczowej konferencji prasowej. Ale jeśli o to chodzi, zalecamy powściągnąć lejce hurraoptymizmu, bo niedzielna partyjka z Mallorcą w La Lidze to jednak nieporównywalnie lżejszy kaliber meczu aniżeli starcie w Lidze Mistrzów z czołową drużyną Bundesligi ostatnich lat.
14 września 2022 roku jest również dniem powrotu Ligi Mistrzów na stadion, który ukochał te rozgrywki jak żaden inny. W poprzednim sezonie w murach Estadio Santiago Bernabéu działy się szalone rzeczy, które – jak powiedziałby najsłynniejszy wąsaty bezrobotny z Wrocławia – nie śniły się nawet fizjologom. Dlatego też przed pierwszą taką potyczką w sezonie 2022/23 odczuwamy przyjemny dreszczyk w oczekiwaniu na to, czym nasi ulubieńcy uraczą nas wieczorem.
A będzie to wieczór, w którym nieustraszeni Wikingowie staną naprzeciwko żądnych szlachetnej białej krwi Byków. Prawdziwym wojownikom takie stworzenia straszne nie są i wręcz obowiązkiem jest pokonywanie ich. Pamiętajmy, że epoka wikingów, tych historycznych, trwała ponad dwieście lat. Real Madryt natomiast wznosił ku niebu La Orejonę „tylko” pięciokrotnie w ostatnich ośmiu latach. Wniosek? Jest jeszcze dużo do zrobienia, a być może najlepsze dopiero przed nami. Do dzieła.
* * *
Początek meczu w środę o godzinie 21:00. Transmisję będzie można obejrzeć na kanale Polsat Sport Premium 3 w serwisie CANAL+ online.
Spotkanie można też wytypować w FORTUNA. Kurs na gola w poszczególnych przypadkach to: Viníciusa 2,20; Rodrygo 3,00; Valverde 3,70; Nkunku 3,60; Wernera 3,80; Forsberga 5,50.
FORTUNA to legalny bukmacher. Gra u nielegalnych firm jest zabroniona. Hazard wiąże się z ryzykiem.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze