A miało być tak pięknie... Real Madryt – Arsenal 0:1
Na ten mecz czekali wszyscy kibice Realu Madryt i Arsenalu,...
Na ten mecz czekali wszyscy kibice Realu Madryt i Arsenalu, odkąd było wiadomo, że oba te zespoły staną naprzeciw siebie w 1/8 finału Champions League czyli mniej więcej od połowy grudnia. Wtedy właśnie miały miejsce pierwsze prognozy dotyczące szans awansu „Królewskich”, które zmieniały się jak w kalejdoskopie. Zaraz po losowaniu, któremu towarzyszyły kompromitujące wręcz mecze z Osasuną i Racingiem Santander (odpowiednio 1:1 i 1:2 na Bernabéu) tylko najzagorzalsi kibice wierzyli w awans, reszta raczej widziała to w ciemnych barwach, choć wyrażała nadzieję, że w ciągu trzech miesięcy nastąpi poprawa. I nastąpiła, już od nowego roku. Real w ładnym stylu gromadził kolejne punkty, a liderzy drużyny tj. Zidane i Robinho zaczęli grać, tak jak na futbolowych magików przystało. Reszta drużyny również dostroiła się poziomiem do wyżej wymienionych panów i wśród madridistas zapanowała wręcz euforia. Nadszedł jednak zimny prysznic – wyjazdowe spotkanie z Saragossą, przegrane aż 1:6. I znów odezwały się głosy (w tym mój), że drużyna tak wspaniała jak się wydaje nie jest i baty na La Romareda to początek kolejnego kryzysu „Blancos”. Na szczęście, myliłem się i ja, i większość sceptyków. López Caro poradził sobie z presją i potrafił zmotywować drużynę na kolejne mecze, które zakończyły się przekonywującymi zwycięstwami. Oczywiście nie można nie wspomnieć o rewanżu z Saragossą, który zakończył się wynikiem 4:0 dla „Królewskich”. Cztery bramki do awansu do finału Copa del Rey nie wystarczyły, ale postawa, jaką nasi piłkarze zaprezentowali w tym spotkaniu napawała dumą i optymizmem przed potyczką z „Kanonierami”. A Ci w tym czasie również przeżywali trudne chwile. Kontuzje, co najmniej rozczarowujące wyniki w lidze i krajowym pucharze...Jednak przed dzisiejszym meczem nie miało to absolutnego znaczenia, gdyż naprzeciw siebie stanęły drużyny o zbliżonym potencjale i zapowiadało się wielkie widowisko, które miało po części zweryfikować wspomniane przeze mnie prognozy i uczucia kibiców po losowaniu. A jakie nastroje panują teraz, kiedy za nami pierwsza odsłona tego frapującego pojedynku? Niestety, emocje te zbyt pozytywne nie są. Znów przyszedł czas na rozczarowanie i rozgoryczenie postawą naszych ulubieńców.
Podopieczni Lopeza Caro przystąpili do tego meczu w najmocniejszym składzie i równie mocną ławką rezerwowych, na której zasiadły takie tuzy jak Cassano, Baptista czy wreszcie kapitan drużyny, Raúl, który po kontuzji jeszcze nie jest w stanie grać pełnych 90 minut. Tego samego nie dało się powiedzieć o ekipie przyjezdnej, gdyż w szeregach Arsenalu zabrakło m.in. podstawowych obrońców – Ashleya Cole’a i Sola Campbella. Wbrew wcześniejszym zapowiedziom w podstawowej „11” znaleźli się Reyes i Hleb, co oznaczało ni mniej, ni więcej, że w formacji ofensywnej londyńczycy wystawili wszystkie swoje największe atuty na czele z tym największym – Henrym. Jak się okazało, to wystarczyło, aby pokonać Real na jego boisku, ale po kolei.
Arsenal od razu przystąpił do ataku. Już chwilę po rozpoczęciu spotkania Henry starł się pod polem karnym Realu z Sergio Ramosem. Ta akcja nie przyniosła Arsenalowi korzyści, jednak następna mogła już zakończyć się bramką dla „The Gunners”. Prostopadłe podanie od Henry'ego otrzymał Reyes, który błyskawicznie przymierzył w długi róg bramki Realu. Na posterunku był jednak Casillas, który wyczuł intencje Hiszpana i instynktownie wybronił jego strzał. Po pierwszych pięciu minutach Arsenal spuścił nieco z tonu i tak, jak zapowiadał Arséne Wenger, przeszedł do zdyscyplinowanej obrony, ograniczając się do szybkich kontrataków. Real z kolei grał niefrasobliwie w obronie i zbyt niedokładnie w ataku.
Już w 10 min. spotkania López Caro zmuszony był zmienić Woodgate’a, który z powodu kontuzji wyraźnie nie nadążał za prostopadłymi podania graczy Arsenalu. W miejsce Anglika wszedł Mejia. Kolejna akcja zaczepna gości podziałało na graczy Realu mobilizująco – „Królewscy” zaczęli stosować atak pozycyjny, lecz w ich poczynaniach nadal widać było mnóstwo błędów i niedokładności. Aktywnie grał Beckham, Zidane podawał na wszelkie sposoby, Cicinho próbował przeprowadzać rajdy, wszystkie poczynania kończyły się jednak w zagęszczonym przez Arsenal środku pola, który raz po raz organizował szybkie kontry. W 27 min. jedna z nich, skończyła się kartką dla Cicinho, który dopiero wślizgiem zdołał zatrzymać pędzącego Reyesa.
Po niespełna pół godzinie gry, tempo spotkania wyraźnie wzrosło. Kanonierzy odsłonili się, Real coraz bardziej naciskał w środku pola. Prostopadle podawał Zidane, Lehmanna próbował zaskoczyć strzałem Ronaldo. Najbliżej pokonania bramkarza gości był jednak Beckham, którego uruchomił krótkim podaniem Ronaldo. Anglik jednak w sytuacji sam na sam trafił prosto w golkipera przyjezdnych. Przewaga Realu rosła.
Serca kibiców zadrżały w 37 min., gdy składającego się do dośrodkowania Cicinho, wgniótł w murawę Flamini.. Brazylijczyk z grymasem bólu na twarzy chwycił się za kolano. Kurz jednak opadł, a nasz brazylijski obrońca szybko wrócił na boisko.
Oblicze gry diametralnie zmieniło się w końcówce pierwszej połowy. Real przeważał, cały czas atakując, Arsenal organizował jednorazowe wypady pod pole karne Królewskich. Jeden z takich wypadów, mógł dać Kanonierom gola do szatni, jednak Ljundberga w ostatniej chwili ubiegł Casillas.
Szwed był zresztą jednym z najaktywniejszych graczy Arsenalu. Jego niespożyte siły pozwalały anglikom na szybkie ataki. Po pierwszej połowie w drużynie gości z czystym sumieniem można również pochwalić Henry'ego. Prostopadłe podania najczęściej były kierowane do francuza, który długo utrzymywał się przy piłce i celnie podawał.
W drużynie Królewskich na pochwały zasługiwał tradycyjnie Casillas. Aktywny przez całą pierwszą połowę Beckham nie potrafił wykończyć akcji, rzadko dośrodkowywał. Zawiódł Guti, który nie potrafił znaleźć sobie miejsca na boisku. Reszta zespołu do spółki z nierówno grającym Robinho, zagrała bezbarwnie.
Druga połowa rozpoczęła się fatalnie. Thierry Henry popisał się fantastyczną indywidualną akcją, przebiegł dobre trzydzieści metrów z piłką, mijając przy tym jak dzieci Mejię i Sergio Ramosa, kończąc swój popis strzałem w długi róg bramki strzeżonej przez Casillasa – 0:1. Na trybunach i twarzach madryckich piłkarzach nastroje niedowierzania, ale jakoś nie widać było tej sportowej złości, która tak widoczna była choćby w pamiętnym już rewanżu z Saragossą. Kilkadziesiąt sekund później prawą flanką popędził Cicinho, mocno dośrodkował, ale piłkę wybił Lehmann, a ta chwilę potem znów trafiła pod nogi Brazylijczyka, jednak nieczysto (?) wybił mu ją spod nóg Reyes. Wydaje się, że w tej sytacji sędzia powinien podyktować rzut karny, tak się jednak nie stało i gra toczyła się dalej. Gra „Królewskich” po stracie gola nie uległa diametralnej zmianie – piłka wciąż krążyła w strefie środkowej, gdzie nieudolnie próbował rozgrywać ją tercet Gravesen, Zidane i Guti. Kolejne straty w środku pola prowokowały sytuacje dla Arsenalu – przed szansą zdobycia kolejnych bramek stawali odpowiednio Henry, Ljungberg i Reyes, na szczęście w sytuacjach podbramkowych wykazywali się zbyt dużą nonszalancją, czego efektem były niecelne strzały. Po około godzinie gry na trybunach w końcu słychać było krzyki zadowolenia. Nie były one wywołane strzeleniem gola, ale wejściem Raula na boisko, który zmienił Robinho.. Wszyscy wierzyli, że El Capitano w swoim 100. meczu w Lidze Mistrzów poprowadzi zespół do zwycięstwa. Była to jednak wątła nadzieja, bo sytuacja na boisku wciąż wyglądała tak samo. „Kanonierzy” bardzo mądrze rozgrywali piłkę i, w przeciwieństwie do Realu, nie tracili jej w głupi sposób i mogli spokojnie przeprowadzać kontry, które momentami mogły okazać się zabójcze. I właśnie po jednej z takich kontrataków na czystą pozycję wyszedł Henry, ale sędzia boczny mylnie uznał, że reprezentant „Tricolores” znajdował się na spalonym. Kilka minut później znów blisko zdobycia gola był zawodnik Arsenalu, ale świetnie zachował się Casillas, który był bardzo pewnym punktem zespołu i uchronił go od straty przynajmniej dwóch, trzech goli. Ostatnie kilka minut to ataki Realu, ale były one zbyt chaotyczne, ograniczały się w zasadzie do wrzucania piłek w pole karne, co efektu w postaci dobrej okazji bramkowej nie przynosiło. Zresztą, trudno było przypuszczać, że akurat w ostatnich minutach uda się w ten sposób zdobyć bramkę, skoro przez 90. minuty meczu ta sztuka nie udała się żadnemu „galaktycznemu”.
Podsumowując, Real zagrał fatalnie, momentami wręcz żenująco. Piłkarze nie potrafili skonstruować żadnej składnej akcji, która dałaby prowadzenie, a w dalszej części meczu wyrównanie. Szczególnie zawiodła linia pomocy, która była bezproduktywna i, co gorsza, zawodnicy ze środka pola często tracili w głupi sposób futbolówkę, co piłkarze gości skrzętnie wykorzystywali. Trudno wskazać piłkarza, który jakoś specjalnie zawinił, bo słabo zagrali wszyscy, oprócz Casillasa, który wybronił kilka naprawdę trudnych piłek. Na siłę wyróżnić można by jeszcze Davida Beckhama, który biegał, starał się i często zagrywał długie piłki, miał nawet szansę na zdobycie gola. Fakt, jego wrzutki były mało skuteczne, a i nad celnością strzału Anglik mógłby popracować, ale przynajmniej wykazywał jakiekolwiek chęci do gry. Podobnie Robinho, ale ten z kolei był jeszcze bardziej chaotyczny niż Anglik, co skończyło się zmianą. A jeśli przy tej zmianie jesteśmy – Raúl wszedł na murawę, parę minut później zmarnował świetną okazję i tyle go widzieliśmy. Podobnie jak niemal cała ekipa snuł się po boisku i chociaż widać było, że bardzo mu zależy, to chyba chciał aż za bardzo, bo z jego starań nic pozytywnego dla drużyny nie wyniknęło. Nagłówek tego newsa chyba doskonale oddaje to, co zdarzyło się na boisku i dalszy komentarz jest zbędny. Przegraliśmy zasłużenie, ale bardziej od porażki boli styl, a raczej jego brak i ducha zaangażowania, którym jeszcze niedawno nasi zawodnicy imponowali. Wypada mieć nadzieję, że ta porażka da do myślenia nie tylko piłkarzom, ale i prezydentowi klubu, który musi jeszcze raz przeanalizować swoją autorską wizję budowania drużyny. Za dwa tygodnie rewanż w Londynie i wszyscy chcielibyśmy, aby Real godnie pożegnał się z tymi rozgrywkami, bo biorąc pod uwagę dzisiejszy rezultat, to szanse na awans są raczej mizerne. Zawsze można liczyć na wspaniały zryw piłkarzy (znów można przywołać spotkanie z Saragossą), ale przecież nic nie powtarza się dwa razy...
Składy:
Real Madryt: Casillas; Cicinho, Woodgate (Mejía 8´), Sergio Ramos, Roberto Carlos; Gravesen (Baptista 75´), Guti, Beckham, Robinho (Raúl 63´), Zidane; Ronaldo.
Arsenal: Lehmann; Flamini, Senderos, Touré, Eboué; Gilberto, Hleb (Pires 75´), Cesc (Song 94´), Reyes (Diaby 79´) Ljunberg; Henry.
GOLE:
0:1 Henry 47'
Statystyki:
Strzały (celne): 16 - 12 (6 - 7)
Interwencje bramkarzy: 16 - 14
Faule: 14 - 26
Rzuty rożne: 5 - 2
Rzeczywisty czas gry: 61 minut, 16 sekund
Posiadanie piłki: 60% - 40%
Kartki:
: Casillas, Cicinho i Cesc Fabregas.
Sędzia: Stefano Farina
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze