Trzy wymiary
Gdyby dziś Real Madryt powtórzył swój wyczyn z sezonu 2002/03, piłkarze i trener prawdopodobnie niedługo po zdarzeniu byliby w drodze na szubienicę.
Fot. Getty Images
Abstrakcja
Tak naprawdę do teraz nie znalazł się nikt, kto w pełni przekonująco potrafiłby wytłumaczyć, o co chodziło w wydarzeniach z 29 stycznia i 3 maja 2003 roku. Naocznymi świadkami tego, co się stało byli co prawda Zinédine Zidane i Florentino Pérez, ale obaj pytani o to, do czego wówczas doszło za każdym razem reagują tak samo: robią się bladzi na twarzy, a następnie twierdzą, że mają dziury w pamięci. Coś ukrywają? Tak to wygląda. Nie znalazł się jednak na razie nikt, kto odkryłby sposób na wyciągnięcie z nich prawdy.
29 stycznia 2003 roku Real Madryt udał się na malowniczą Majorkę, by rozegrać rewanżowe starcie ćwierćfinału Pucharu Króla. Już remis 1:1 w pierwszym starciu na Santiago Bernabéu należało uznać za sporą niespodziankę, nawet pomimo tego, że Królewscy wystawili raczej niezbyt wyjściowy skład, chociażby z Raulem Bravo na lewym skrzydle czy Rubénem Gonzálezem na stoperze (ktoś z nas w ogóle jakkolwiek tego piłkarza kojarzy?). Z galaktycznych nazwisk od początku wystąpili w zasadzie tylko Ronaldo i Roberto Carlos.
Wynik tak czy owak był zaskoczeniem, ponieważ należy zaznaczyć, że ekipa z Balearów przechodziła jednak wyraźny kryzys, bo chyba tak należy określić jedno zwycięstwo w dziewięciu poprzednich meczach. „No nic, załatwimy sprawę w rewanżu”, pomyślał zapewne niejeden z kibiców i zawodników. Sprawa została koniec końców załatwiona w taki sposób, że na San Moix doszło do czegoś, co śmiało można uznać za pierwowzór Alcorconazo czy 1:6 z Saragossą (pamiętacie tę nieudaną remontadę?).
Gospodarze stłukli Real 4:0, a jednym z bohaterów tamtego starcia – zdobywca dwóch bramek – był ten, który przez kolejne lata miał nam dokuczać wyjątkowo często – Samuel Eto'o. Królewscy pożegnali się z marzeniami o krajowym pucharze i kto wie, czy tamta kleska z Mallorcą nie była nawet bardziej bolesna niż porażka na własnym stadionie w finale z Deportivo sezon wcześniej. Tym samym Deportivo, które Mallorca odprawiła potem w półfinale, by ostatecznie sięgnąć po trofeum (3:0 z Recreativo).
***
Życie toczyło się dalej, a obie drużyny na ligowym gruncie zachowywały się tak, jakby pod koniec stycznia tak naprawdę do niczego nie doszło. Mallorca wciąż z większą chęcią niż zwycięstwa kolekcjonowała remisy i porażki, Real natomiast dalej walczył z Realem Sociedad (!) i Deportivo (!!!) o tytuł mistrzowski. Jak to w stykowej rywalizacji bywa, raz się wchodziło na lidera, raz się z niego na chwilę spadało, ale w ogólnym rozrachunku od marca sytuacja była w miarę opanowana.
Kiedy 3 maja 2003 roku Mallorca przyjeżdżała na Bernabeu, rzecz jasna pamiętano o pucharowej kompromitacji. Przed meczem bardziej niż obawy wyczuć się dało jednak żądzę zemsty. Nikt przecież nawet nie brał pod uwagę, że historia z końcówki stycznia może się powtórzyć. I faktycznie niewiele na to wskazywało. Do przerwy Królewscy prowadzili 1:0 po golu Ronaldo.
Wydarzenia z drugiej połowy po dziś dzień pozostają jednak jedną z największych tajemnic XXI wieku. Na własnym stadionie Real Madryt po przerwie pozwolił bowiem rywalowi na strzelenie pięciu goli. Do siatki trafiali Pandiani, Albert Riera, Carlitos, rzecz jasna Eto'o oraz Roberto Carlos, do własnej bramki. Przez minione 16 lat Los Blancos brali udział w całej masie absurdalnych meczów, jednak aż tak trudnych do wytłumaczenia przypadków było naprawdę niewiele.
Upokorzenie to chwilowo zachwiało Realem. W kolejnym spotkaniu podopieczni Vicente del Bosque bezbramkowo zremisowali z Recreativo i spadli na 3. miejsce. Ligowy sezon mimo wszystko zakończył się happy endem. Ostatecznie udało nam się sięgnąć po mistrzostwo. Wszystko dzięki zwycięstu 4:0 na Calderón w przedostatniej kolejce.
Takie to własnie były abstrakcyjne czasy.
Zmierzch tytana
Tamtego niedzielnego wieczora 26 lutego 2006 roku na Mallorce padało tak, jak wtedy, gdy Fryderyk Chopin komponował tam swój cykl 24 preludiów. Real do starcia na San Moix przystępował z 3. pozycji w tabeli i wciąż jeszcze gdzieś skrycie wierzył w to, że może uda się odwrócić niekorzystną kartę i dogonić Barcelonę. Balearczycy wierzyli z kolei, że jakimś cudem uda się uniknąć spadku. Jak miało się potem okazać, swój cel osiągnąć zdołali tylko jedni.
Niejeden poeta tamtą ulewę na Majorce określiłby deszczem łez Realu Madryt. Królewscy wygrywali do przerwy 1:0 po trafieniu Sergio Ramosa, ale w drugiej połowie Pisculichi i Arango przyklepali koniec pewnego etapu w historii Królewskich. Po spotkaniu z Mallorcą i przed derbami Madrytu do dymisji podał się bowiem Florentino Pérez. Ten, który wlał nadzieję w serca kibiców, wyprowadził klub na prostą i ściągnał na Bernabeu plejadę największych gwiazd światowego futbolu, powiedział pas.
„Źle wychowałem piłkarzy”, przyznał potem publicznie. I trudno się z tym nie zgodzić, zwłaszcza po lekturze niedawnego wywiadu z Roberto Carlosem. Królewscy sezon kończyli 12 punktów za Barceloną w atmosferze instytucjonalnego chaosu. Pierwsza era galácticos dobiegła zaś końca, by potem powracać już jedynie w barwnych wspomnieniach.
Z perspektywy czasu można chyba ocenić, że tamta decyzja Péreza była słuszna. Z jednej strony Florentino przed powrotem miał nieco czasu na przemyślenie pewnych spraw, z drugiej zaś za późniejszych rządów Ramóna Calderóna Real Madryt po raz ostatni zdołał sięgnąć po dwa mistrzostwa kraju z rzędu. Ciekawe, czy za tej kadencji Floro zdołamy doczekać czegoś podobnego...
Reyesazo
Chciałoby się napisać, że wszyscy pamiętają wydarzenia z 9 czerwca 2007 roku, gdy doszło do legendarnego Tamudazo. Wtem jednak zaczynamy zdawać sobie sprawę z tego, że od tamtego momentu upłynęło ponad 12 lat i kibice urodzeni nieco później niz w II połowie lat 90 minionego stulecia niekoniecznie muszą mieć przed oczami tamte obrazki.
Zegary na stadionach w Saragossie i Camp Nou wskazywały 90. minutę spotkania. Królewscy przegrywali 1:2 z Realem Saragossa, Barcelona natomiast wygrywała 2:1 z Espanyolem. Utrzymanie tych rezultatów oznaczałoby, że przed ostatnią serią gier Real Madryt straciłby pozycję lidera na rzecz Blaugrany. Potem można byłoby się jeszcze oczywiście łudzić, że Barcelona potknie się z outsiderem z Tarragony, ale byłoby to już jawne proszenie o cud.
O cud, który nastąpił jednak jeszcze tego samego dnia. Kiedy Ruud Van Nistelrooy strzelał na 2:2 w zasadzie się nie cieszył. Nie wiedział wówczas, że praktycznie w tej samej sekundzie nieco ponad 300 kilometrów dalej na remis trafił Raul Tamudo. Duch Juanito, opatrzność boża, matka natura, futbolowy bóg... nie wiadomo w zasadzie, kto lub co stało za tym zjawiskiem, ale najwazniejszym było, że Real Madryt do ostatniej kolejki podchodził jako lider i zależał tylko od siebie. Nieraz zapomina się jednak właśnie o tym, że sprawę trzeba było jeszcze dokończyć. W spotkaniu z – cóż za niespodzianka – Mallorcą.
„Dostaniecie milion euro, jeśli urwiecie im punkty”, usłyszeli wyspiarze od zdesperowanych Katalończyków. Oferta była bardzo kusząca, toteż piłkarze Mallorki przed wakacjami postanowili się po raz ostatni zmobilizować.
Zabrzmi to pewnie okrutnie, ale tylko ktoś, kto oglądał tamto spotkanie jest w stanie w pełni zrozumieć, jakie towarzyszyły mu emocje. Jak wielka rozpacz rozpościerała swe oblicze, gdy na 25 minut przed końcem Mallorca prowadziła z zespołem prowadzonym przez Fabio Capello 1:0. Na dodatek jeszcze przed przerwą z powodu kontuzji z boiska zejść musiał niezawodny Ruud Van Nistelrooy.
Wtedy na murawie pojawił się on. Ten, którego niestety dziś nie ma już wśród żywych, lecz którego historia z tamtego dnia nigdy nie zostanie zapomniana. W 66. minucie José Antonio Reyes zmienił Davida Beckhama, by już dwie minuty później, przy swoim pierwszym kontakcie z piłką, strzelić wyrównującego gola. To był tak naprawdę ostatni gwizdek, by pchnąć spotkanie do przodu i nie zniweczyć cudu sprzed tygodnia. Real odżył, Real znów zobaczył przed sobą mistrzowski puchar, Real stwierdził, że pora najwyższa położyć na nim rękę. W 80. minucie pierwszą dłoń zacisnął na nim Mahamadou Diarra, drugą zaś – jakżeby inaczej – José Antonio Reyes. Barcelona zaoszaczędziła milion euro, Mallorca roztrwoniła go w nieco ponad 20 minut, a Real Madryt sięgnął po tytuł po jednym z najbardziej pasjonujących sezonów w najnowszej historii ligi.
Pokój twojej duszy, José Antonio.
***
My dzisiejszej konfrontacji z beniaminkiem nie przegapimy. A wy?
***
Mecze ligowe po spotkaniach reprezentacyjnych są zawsze pewnego rodzaju loterią, jednak statystyki przemawiają na korzyść Królewskich. W ostatnich pięciu meczach Mallorca nie pokonała Realu, a ostatnie cztery mecze naszych rywali to aż trzy porażki.
Nasz partner, legalny bukmacher eTOTO, przygotował dla Was następujące kursy:
- Zwycięstwo Realu – 1,57
- Real zwycięża dokładnie 2:0 – 9,00
- Real Madryt wygrywa, ale obie drużyny strzelają – 2,85
Początek meczu o 21:00. W Polsce można obejrzeć go na CANAL+ Sport 2 na platformie Player.pl.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze