Bananowy poniedziałek: Heroina
Zapraszamy do lektury
Przyznam szczerze, że dość długo zastanawiałem się, czy poruszać ten temat. Przed napisaniem pierwszego słowa w tekście takim, jak dzisiejszy trudno bowiem wyzbyć się obaw, że koniec końców wyjdzie się na dziwaka albo nie zostanie się zrozumianym/nie do końca precyzyjnie uda się wyrazić własne myśli. Z drugiej strony jednak – komu mogę wyznać coś podobnego jak nie wam. No i kiedy, jeśli właśnie nie teraz, gdy znajdujemy się w położeniu pozwalającym nam na zajmowanie się problemami pierwszego świata.
Postanowiłem przerzucić się na Getafe.
Liga Mistrzów 2015/16, Superpuchar Europy 2015/16, Klubowe Mistrzostwo Świata, mistrzostwo Hiszpanii 2016/17, Liga Mistrzów 2016/17, Superpuchar Europy 2016/17, Superpuchar Hiszpanii za kilka chwil kolejne Klubowe Mistrzostwo Świata. Widzisz go za każdym rogiem, w każdej lodówce z wyjątkiem tych marki Beko, świeci po oczach jaśniej niż słońce w zenicie. Sukces, wszędzie sukces.
Sukces, który jednak w pewnym momencie zaczyna przypominać uzależnienie od heroiny (sam co prawda nie ćpałem, ale tak to sobie wyobrażam) – z początku daje ci niesamowitego kopa, fruwasz gdzieś w okolicach stratosfery, latasz sobie na chmurkach jak w endingu Muminków. Później jednak z każdą kolejną szprycą chodzi już głównie o to, by doprowadzić się do stanu normalności, by poczuć ulgę, by uniknąć dyskomfortu.
Z przykrością sam przed lustrem i przed wami muszę przyznać, że oglądając mecze Królewskich osiągnąłem właśnie ten etap, w którym sukces nie daje mi radości, a jedynie pozwala uniknąć dokuczliwości. Kiedyś zastanawiałem się, jak to jest być kibicem Barcelony, która zgarnia sześć trofeów. Teraz już wiem – to najgorsze uczucie na świecie. To stan, w którym nie możesz tylko musisz. W którym nawet największy triumf sprowadzany jest do miana zwyczajnego spełnienia powinności. Po raz kolejny dobitnie uświadomiłem to sobie po zdobyciu superpucharu w dwumeczu z Barceloną. Trofeum, które ustrzegło mnie przed utrudnionym zasypianiem, lecz które nijak z rana było w stanie wpłynąć na moje lepsze samopoczucie.
Jasne, cały czas potrafię przeżywać mecze w taki sposób, że momentami ze stresu najchętniej zakryłbym oczy (wtedy zazwyczaj wychodzę wychodziłem na papierosa). W trakcie finału Ligi Mistrzów nawet przy wyniku 3:1 na 10 minut przed końcem wciąż drżałem niczym przed ustną maturą z polskiego. Po ostatnim gwizdku jednak zamiast ponownego przekonania się o tym, gdzie znajduje się limit możliwej do osiągnięcia przez istotę ludzką radości – jak chociażby przy zdobyciu Décimy – poczułem zwyczajną – no właśnie – ulgę. Ulgę, która pozwoliła mi po prostu na drugi dzień wybrać się w niezmąconym niczym humorze na zaplanowaną wcześniej wizytę do domu Chopina w Żelazowej Woli. Gdy na miejscu wsłuchiwałem się w ukochanego poloneza As-dur, wygrany finał Ligi Mistrzów był już schowany gdzieś głęboko z tyłu głowy. Zwyczajnie odhaczony z listy rzeczy do zrobienia. O tym, jak bardzo zbyt częsty sukces wypacza u mnie emocje przekonałem się w ostatnich miesiącach kilkukrotnie.
Często podkreślam – czasami może i za często – że równą miłością darzę dwie drużyny: Real Madryt i Arkę Gdynia. Udział żółto-niebieskich w eliminacjach do Ligi Europy po raz pierwszy od niemal 40 lat i zwycięstwo po bramce na 3:2 w doliczonym czasie przeciwko mającemu być absolutnie poza zasięgiem Midtjylland potrafiły dać mi więcej radości niż mistrzostwo Hiszpanii. Odpadnięcie po bramce w 93. minucie pozwoliło mi z kolei poczuć większą dumę niż trzeci w ciągu czterech lat triumf Realu w Lidze Mistrzów. Wiadomo, mówimy tu o zupełnie różnych realiach. Kontrast ten pozwala mi jednak wyczuć mniej więcej, gdzie szukać granicy między przesytem i niedosytem.
We wszelkiego rodzaju życiowych sytuacjach na każdym kroku słyszymy, że prawdziwą sztuką nie jest wspięcie się na szczyt, lecz utrzymanie się na nim. I choć uważam, że jest to teza trudna do podważenia, to jednak budzi to we mnie mniej emocji niż samo dążenie na samą górę. To w jakiś sposób smutne, że wyżej zajść już nie możesz. Że jeśli już, może być co najwyżej gorzej.
Podejrzewam, że gdybym był piłkarzem Realu (choć latami żyłem w iluzji, dziś już wiem, że brakowało raczej sporo), miałbym kompletnie odmienny punkt widzenia, jednak z perspektywy kibica, nieco tęsknię za tymi wszystkimi targającymi nami przez lata sztormami, które nawet mecze z drużynami z dolnej połówki tabeli pozwalały oglądać na zupełnie innym poziomie emocji. Obecnie jest dla mnie najzwyczajniej w świecie... zbyt idealnie. Zbyt spokojnie. Przez 15 lat Real Madryt zdążył mnie przyzwyczaić przecież do przeżywania stanów, które spokojem nazwałbym dopiero gdyby przyłożono mi pistolet do głowy. Fajnie znajdować się po stronie zwycięzców. Gorzej jednak, gdy zwycięstwo powoli zaczyna smakować jak woda.
Taka jest właśnie cena, jaką przychodzi mi płacić (i kto wie, może nie tylko mi?) za kibicowanie najlepszemu obecnie klubowi świata. Jeśli ktoś uważa, że sympatyzowanie z zespołami ze światowego topu, jest łatwe, z przykrością muszę stwierdzić, że nie – jest cholernie trudne. Dla jednego, będzie trudne ponieważ by zobaczyć w akcji swoją ukochaną drużynę z wysokości trybun będzie musiał zakroić nieco szersze przedsięwzięcie niż skasowanie biletu w tramwaju, dla kogoś innego – takiego jak chociażby ja – ponieważ niezależnie od tego, czy mecz zakończy się zwycięstwem czy też porażką, zawsze będzie źle.
No nic, już dawno pogodziłem się z tym, że przynajmniej w moim świecie niemożliwe jest osiągnięcie pełnej harmonii. Najzabawniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że gdy tylko nadejdą gorsze dni – nawet jeśli na chwilę obecną trudno to sobie wyobrazić, naturalną koleją rzeczy nadejść przecież muszą – bez cienia wątpliwości z rozrzewnieniem będę przypominał sobie czasy, w których świat leżał u stóp ekipy Zidane'a, a skrót z finału w Cardiff będę oglądał w zapętleniu.
Cóż, w dupie się od dobrobytu poprzewracało.
* * *
Pół godziny dzielnej gry Betisu, zaraz gol na 1:0 dla Barcelony, sekundę później setka dla gości i – jakżeby inaczej – w konsekwencji Katalończycy trafiają na 2:0. Zawsze ta sama nadzieja, prawie zawsze ten sam końcowy efekt i ten sam zawód. To akurat nie zmieniło się wcale a wcale. A może po prostu w całym tym wariactwie gdzieś pozacierały mi się granice i stałem się zwyczajnym antykibicem?
Tak czy owak, najważniejsze, że zdaniem hiszpańskiej prasy Messi nie chodzi uśmiechnięty.
* * *
Następnym razem bez narzekania. Obiecuję.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze