Bananowy poniedziałek: O pakcie z diabłem, największym wzmocnieniu i ryzyku
Zapraszamy do lektury
Niestety mam już taką przypadłość, że przedsezonowe cyrki objazdowe po Stanach, Australii czy Chinach nie potrafiłyby mnie zainteresować nawet gdyby naprzeciwko Królewskich stanęła drużna z Królkiem Buggsem i Michaelem Jordanem w składzie. Po prostu – nie umiem zarwać nocki dla towarzyskiego meczu i już. Jutro jednak wreszcie nadejdzie czas na w miarę poważne granie. Nawet jeśli Superpuchar Europy wciąż nie budzi u mnie emocji porównywalnych do starcia z ligowym przeciętniakiem, to jednak dwumiesięczna rozłąka z ekipą Zizou i tak sprawia, że na potyczkę z United mam już zakupiony zapas chrupek orzechowych (najmniej szkodliwe).
Jako człowiekowi, który w piłce bardzo lubi snuć wszelkiej maści narracje i doszukiwać się smaczków, wtorkowe starcie po prostu nie może też nie przypominać mi o czasach, gdy w Realu Madryt trenerem był pewien Portugalczyk. Rządy José Mourinho przypadły w moim życiu na czasy, gdy potrafiłem z kumplem niemal pobić się przy Klasykach rozgrywanych na Plejstejszyn, do Bydgoszczy pociągiem jeździło się koło czterech godzin, wykładowcy okłamywali mnie, że tkwi we mnie potencjał, instytucja zwana grzebieniem była mi średnio znana (co przy dłuższych włosach owocowało średnimi walorami wizualnymi), a palec w oku Tito Vilanovy wyznaczał mi drogę.
Z biegiem czasu człowiek uczy się jednak samodzielnego myślenia, dojrzewa, nie widzi wszystkiego wyłącznie w białych i czarnych odcieniach oraz zaczyna zauważać rzeczy, o których istnieniu wcześniej nie miał bladego pojęcia. Dlatego też dziś, w przeddzień starcia z Manchesterem United, gdy przypominam sobie o pobycie Mourinho w Realu Madryt, jest mi głupio z powodu tego, jak wąskie miałem spojrzenie na świat.
Można uparcie nazywać go wybitnym psychologiem, takimi a nie innymi zachowaniami ściągającym presję ze swoich piłkarzy. Można powtarzać, że to wszystko po prostu niekończąca się słowna gierka z rywalami. Można mówić, że to twardy gość trzymający swoich piłkarzy za jaja. Ja jednak wolę napisać wprost to, co dziś myślę – etap Mourinho w Madrycie był najbardziej wstydliwym, jaki pamiętam odkąd kibicuję Królewskim. To był etap, w którym Real Madryt zamiast łączyć, dzielił. Dziś jako świadomy kibic, daleki od haladzieciakowania, viscałebkowania i biegania z pistoletem na kulki za dzieciakami w koszulkach Atlético, łapię się za głowę, gdy wracają do mnie obrazki z tamtych lat.
Jak miało się okazać z biegiem czasu, da się jednak osiągać wspaniałe wyniki z gościem, który na konferencjach jeszcze ani razu nie powiedział nic ciekawego i którego autobiografia byłaby zapewne jedną z najnudniejszych książek od czasów "Nad Niemnem". Fajnie, że – przynajmniej na razie – minęły czasy, gdy zdobycie pojedynczego mistrzostwa, pucharu i superpucharu kraju przy jednoczesnym paleniu za sobą wszystkich mostów i toczeniu walki z całym wszechświatem odeszło już w niepamięć.
Tak, zdaję sobie sprawę, że przed Mourinho Real przez kilka lat taplał się w błocie, szczególnie w Lidze Mistrzów, gdzie w 1/8 Królewskich wyeliminowałyby chyba nawet Dzieci z Bullerbyn. Będę się jednak upierał, że bardziej niż wyprowadzeniem z ziemi egipskiej, z domu niewoli było to podpisanie paktu z diabłem. Diabłem, który zapisane w cyrografie ustalenia odhaczał jedno po drugim.
Za jedno Mourinho jestem mimo wszystko niebywale wdzięczny – za to, że dzięki niemu Arka Gdynia z miejsca mogła zacząć eliminacje Ligi Europy od trzeciej rundy. Nie wiem dokładnie, jak Portugalczyk to wykombinował, ale wyszło idealnie. Wypad na wyjazd do Danii na mecz żółto-niebieskich z Mydtjylland to z pewnością coś o czym będę pamiętał przez wiele lat. A że w 93. minucie mogłem poczuć się jak kibic Atlético? Cóż, kibicowanie takiemu klubowi jak Arka Gdynia ma tę zaletę, że od czasu do czasu pozwala gloryfikować piękne porażki.
* * *
Największe wzmocnienie Realu Madryt? Ani gość, który czwartą żonglerkę na prezentacji robił na wślizgu, ani też człowiek, przez którego Włosi po EURO U-21 do teraz patrzą czy coś nie przelatuje im między nogami. Za największe wzmocnienie w moim odczuciu należy postrzegać przenosiny Neymara do PSG.
Po części budzi ono we mnie radość, a po części smutek. Z jednej strony bowiem nasz największy rywal stracił grajka absolutnie nie do zastąpienia, z drugiej – nawet pomimo stania po drugiej stronie barykady zawsze do Brazylijczyka czułem jakiś sentyment. Neymar był tak naprawdę jedynym graczem, którego gole dla Barcelony jakoś nie doprowadzały mnie do furii, gdy z pianą na pysku czekałem na kolejne potknięcie Blaugrany.
Wrażliwość względem prawdziwej sztuki wygrywała z wszelkimi klubowymi podziałami. Tak czy owak, nawet Neymar nie ma takiej mocy sprawczej, bym dzieki niemu zaczął nagle fascynować się ligą francuską czy tym bardziej oglądać Ligue 1 wyłącznie dla jednego zawodnika. Choć początkowo zastanawiałem się, jak taki piłkarz w ogóle może spojrzeć w kierunku PSG, to jednak z czasem doszedłem do wniosku, że ocenianie słuszności jego wyboru kompletnie mija się z celem. Nie moja piaskownica, nie moje zabawki.
Co do jednego jestem jednak pewien – liga hiszpańska bez niego nie będzie tym samym. Tym niemniej, muszę przyznać, że wreszcie choć trochę ustąpiła we mnie złość spowodowana faktem, że Brazylijczyk zamiast do stolicy Hiszpanii przeniósł się do stolicy Katalonii.
* * *
Jeśli już o wzmocnieniach mowa, wypadałoby się odnieść też do ewentualnego transferu Kyliana Mbappé. Ponad 150 baniek za gracza mającego za sobą jeden sezon w poważnej piłce to szaleństwo? W czystej postaci. Czy Real takim posunięciem dużo by ryzykował? Moim zdaniem – bardzo dużo, przynajmniej finansowo. Czy zatem Mbappé powinien trafić do Madrytu? Skoro już tak się na niego uparli i zamiast niego ma na Bernabéu nie zawitać żaden napastnik – niech przychodzi.
Z mojej kieszeni na ten transfer Real i tak nie wyłoży przecież nawet złamanego eurogrosza, a mimo wszystko wciąż większym ryzykiem jest pozostanie w kadrze z napastnikiem o formie chwiejnej niczym krok miejscowego zawadiaki po kilku ruskich oranżadach oraz młokosem z niecałymi 400 minutami na koncie w zespole, który w Bundeslidze utrzymał się dopiero w barażach.
Najwyżej Francuz nie odpali, świat chwilę się pośmieje, a za kilka lat Kylian zostanie hitem transferowym Korony Kielce i wzorem Miguela Palanki zostanie przez trenera pogoniony z drużyny za przyjście w klapkach na klubowy posiłek. Jakkolwiek jednak spojrzeć, bardziej perspektywicznego napastnika na tę chwilę pozyskać się jednak po prostu nie da. Kot w worku, ale chociaż rasowy.
* * *
No nic, znowu będę męczył was co poniedziałek. Nawet jeśli komuś zacznę tym na nowo uprzykrzać życie, w egoistyczny sposób i tak będę powtarzał, że było warto. Trzeba coś robić, by życie znów nabrało kolorów.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze