Bananowy poniedziałek: Cieszmy się z cudzych porażek
Zapraszamy do lektury!
Choć publiczne przyznawanie się do podobnych rzeczy nie jest w dobrym guście, podejrzewam, że zdecydowana większość z nas (nie będę pisał, że wszyscy, wciąż staram się oduczyć generalizowania) w głębi duszy doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że niewiele rzeczy potrafi sprawić człowiekowi większą wewnętrzną satysfakcję niż obserwowanie jak odwiecznemu rywalowi, któremu w głowie odkręcił się saturator, nagle zaczyna raz za razem powijać się noga. Spoglądasz mu wówczas głęboko w oczy i widzisz w nich panikę. Cofasz się wtedy w czasie i przypominasz sobie te wszystkie docinki oraz świętowanie potrójnej korony w lutym. Przypominasz sobie wszystkie peryskopy i twitty Piqué. Przypominasz sobie okładki katalońskiej prasy z nagłówkami typu The End na tle ujęcia z klęczącym na środku boiska Cristiano Ronaldo.
Real Madryt w tym sezonie jeszcze niczego nie wygrał, zgadza się. I wciąż nie jest powiedziane, że zdobędzie jakiekolwiek trofeum. Tak czy inaczej – mówcie co chcecie – widok cwaniaka będącego naszym największym rywalem, który chwalił dzień przed zachodem słońca, a który obecnie ma pełne gacie, musi cieszyć. W naturze człowieka leży cała masa podłych instynktów. Czerpanie satysfakcji z niepowodzeń kogoś, kogo nie darzymy sympatią jest jednym z nich i nie powinniśmy bać się mówić o tym na głos. Tak naprawdę nawet jeśli Barcelona ostatecznie sięgnie po tytuł mistrza Hiszpanii, kiedy będę widział ich radość, przed oczami i tak będą przelatywać mi ich pełne paniki spojrzenia. A jeśli któryś z gagatków podczas fety każe nam się pokłonić, najprawdopodobniej popluję się ze śmiechu.
Antykibicowanie jest nieodzownym elementem wspierania własnej drużyny. Szczególnie w przypadku, gdy stajesz się ofiarą ciągłych drwin ze strony głównego oponenta. Równie mocno co z remontady z Wolfsburgiem cieszyłem się z odpadnięcia Barcelony przeciwko Atlético. I nie widzę w tym nic dziwnego, nawet mimo faktu, że dzień wcześniej kibice Los Rojiblancos ściskali kciuki za Wolfsburg, a w starciach Królewskich z Dumą Katalonii, o ile nie mają do ugrania konkretnej korzyści, opowiadają się za Blaugraną. Jedyną katastrofą, której nigdy nie będę życzył Barcelonie, jest wyłącznie spadek do Segunda División (w przypadku Atlético wcale by mi to jednak nie przeszkadzało). Negatywne emocje pobudzają do działania i niejednokrotnie są istotnym bodźcem motywacyjnym, o ile najpierw upewnisz się, że rywal wciąż pozostanie przy życiu. Dlatego też dla mnie ta samonakręcająca się spirala nienawiści zawsze będzie czymś naturalnym i akceptowanym. No chyba że zaczyna się grzebanie palcami w oczach.
Często powtarzam, że rywalizację Realu i Barcelony postrzegam jako zjawisko, na które nieraz staram się patrzeć bardziej z boku. Kiedy Blaugrana dominowała na każdym polu, nie miałem problemu z przyznaniem, że są od nas lepsi. Gdy dawaliśmy ciała, nie robiłem z gówna czekolady. Jeśli twierdziłem, że Katalończycy zgarną w tym sezonie pełną pulę, widocznie byłem przekonany o ich wyższości. Tak czy siak cały czas czuję, że nawet jeśli czasami chcę się od tego fenomenu zdystansować, nie jest to możliwe. Zbyt długo w tym tkwię. Wciąż zdarza mi się wchodzić w moje gimnazjalne wcielenie Hala Dziecka. I szczerze – jest mi z tym dobrze. Jeśli Barcelona ostatecznie zgarnie mistrza, pewnie znowu zacznę smęcić i marudzić (choć mistrzowską fetę i tak wyśmieję) i po raz tysięczny zatoczę się w błędnym kole. Jest to jednak wpisane w ryzyko zawodu i czym prędzej zdołam to zaakceptować, tym lepiej.
Zastanawiam się tylko, czy to w gruncie rzeczy nie jest jednak tak, że – niezależnie od finalnych rozstrzygnięć – ani jedni nie są tak słabi, ani drudzy aż tak dobrzy? Czy to nie jest tak, że karma rzeczywiście potrafi wracać w najmniej spodziewanym momencie? Cholera to wie, mam wrażenie, że z każdym dniem zamiast coraz mądrzejszy staję się coraz głupszy. Będąc z wami kompletnie szczerym, powiem wam jedynie, że nie zdziwi mnie nawet, jeśli ostatecznie ligę przegramy z Atlético przez niekorzystny bilans bezpośrednich starć. Tu już nie ma miejsca na logikę. Futbol jest niczym niekończące się dzieciństwo – praktycznie codziennie dowiadujesz się czegoś nowego i starasz się dociec, w jaki sposób jest skonstruowana cała ta zagadkowa rzeczywistość, która cię otacza.
Wiecie co jest jednak w tym wszystkim dla mnie najzabawniejsze? To, że Rafa Benítez ma obecnie wciąż dość realne szanse na to, że w trakcie jednego sezonu zdobędzie mistrzostwo kraju i spadnie z ligi. Proszę, tylko nie mówicie mi, że to ogarniacie.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze