Casillas: Są chwile, których nie da się zapomnieć (cz. 1)
Pierwsza część wywiadu z byłym kapitanem
Ekipa telewizyjna hiszpańskiego kanału La 1 odwiedziła Ikera Casillasa w Porto i przeprowadziła z byłym kapitanem Realu Madryt wywiad-rzekę. W pierwszej części poruszane są tematy dzieciństwa i początków kariery. Druga część, którą znajdziecie tutaj, skupia się na temacie reprezentacji oraz stosunkach z José Mourinho.
Zanim zaczniemy, muszę ci powiedzieć, że byłem ogromnie podekscytowany możliwością przeprowadzenia tego wywiadu. Uważam, że zasługujesz na najwyższy wymiar szacunku w całej historii futbolu w naszym kraju. Ten obraz, gdy podnosisz puchar świata, jest niesamowity.
Bardzo dziękuję. Fakt, myślę, że to był magiczny moment.
Co się wtedy czuje?
Cóż, minęło już 6 lat, a gdy oglądam tę scenę na Youtubie, wciąż mam gęsią skórkę. Marzysz o tym od dziecka, myślisz, że to niemożliwe. Oglądałem w tej roli Dungę w 1994 czy Deschampsa w 1998 roku i wtedy wydawało mi się nierealne, że może to spotkać mnie.
Ale jadąc na turniej, myślałeś, że to może się jednak udać?
Wiesz, łatwo mówić teraz, po fakcie, ale tak, uważałem, że możemy zdobyć ten puchar. Zwłaszcza po tym, jak dwa lata wcześniej wygraliśmy Mistrzostwa Europy. Widziałem, że ta ekipa ma wszystko, by zostać mistrzem świata.
Zacznijmy od początku. Gdzie się urodziłeś?
Urodziłem się w Madrycie, ale z powodów związanych z pracą rodziców przenieśliśmy się do Blibao. Mieszkaliśmy tam jakieś 9–10 miesięcy i wróciliśmy do Madrytu, gdzie zamieszkaliśmy w mieszkaniu mojej babci, blisko El Pirulí (jeden z najbardziej znanych budynków w Madrycie, siedziba stacji telewizyjnych – przyp. red). Później rodzice kupili mieszkanie w Móstoles i tam mieszkałem do 20. roku życia.
Można powiedzieć, że byłoby bardziej logiczne, gdybyś był za Athletikiem.
Tak, często to słyszałem, ale moja matka zawsze chciała, żebym urodził się w Madrycie. Obok naszego mieszkania w Bilbao w dzielnicy Zorroza był szewc, który kiedyś zapytał mojej ciężarnej mamy:
– A pani dziecko to gdzie się urodzi?
– W Madrycie, na pewno w Madrycie.
– Szkoda. Mam przeczucie, że ten chłopiec będzie w przyszłości wielkim piłkarzem. Potrzebujemy takich w Athleticu.
Naprawdę?
Tak, często opowiadała mi to mama.
Dlaczego w ogóle przenieśliście się do Bilbao? Co robił twój ojciec?
Mój ojciec był w Guardia Civil (odpowiednik straży miejskiej – przyp. red.). To był trudny moment, podjął ryzykowną decyzję. W jego branży na północy zarabiało się wówczas trochę więcej.
Komu kibicował?
On generalnie bardzo lubił piłkę, kibicował ekipom z Kraju Basków, zresztą mieszkał tam przed tym, jak przeprowadził się do Madrytu. Pamiętam, że kiedy miałem 6–7 lat, kiedy tylko mógł, jeździliśmy na Bernabéu i oglądaliśmy mecze z Sociedad, z Bilbao… Potem spirala zaczęła się kręcić, było w tym też zresztą trochę przypadku. Ja zacząłem grać w piłkę w weekendy w Móstoles. Mając 5 lat, grałem z chłopakami o 5 lat starszymi od siebie. Zacząłem łapać kontakt z chłopakami z dzielnicy i tak to się wszystko zaczęło. Pojawiło się ogłoszenie w jednym z dzienników sportowych, chyba w Marce: „Real Madryt szuka chłopców z rocznika 81”. Mój ojciec jakoś załatwił to przez znajomego z pracy. Wygląda to tak – jedziesz do biur na Bernabéu, wypełniasz dokumenty, czekasz, aż zadzwonią, czekasz, aż zadzwonią, czekasz, aż zadzwonią… Pamiętam, że moja mama już trochę straciła nadzieję, a ja każdego razu kiedy podchodziłem do skrzynki pocztowej, liczyłem, że znajdę tam list z Realu Madryt. Dzień, w którym zobaczyłem kopertę z herbem Real Madryt, pamiętam, jakby to było wczoraj. Zapraszali na testy, wtedy miasteczko sportowe znajdowało się na Cuatro Torres i tam się to wszystko zaczęło.
Zawsze było dla ciebie jasne, że chcesz być piłkarzem?
Nie, ja zawsze chciałem być bramkarzem. Podobali mi się bramkarze, fascynowałem się nimi. Widziałem w nich większą dojrzałość niż w graczach z pola. Skakałem po domu, rzucałem się na poduszki, odbijałem piłkę od ściany. Czułem, że mogę być w tym dobry.
To ciekawe. Ja pamiętam, z czasów mojego dzieciństwa, że nikt nigdy nie chciał być bramkarzem.
Tak (śmiech). Zawsze ten najgrubszy, najsłabszy…
Miałeś wtedy jakiegoś bramkarskiego idola?
Nie miałem szczęścia oglądać go regularnie, ale zawsze uwielbiałem Arconadara. Moja mama, gdy chciała żebym jadł zdrowo, oszukiwała mnie, mówiąc, że Arconadar je ryby, je warzywa. No i jadłem.
Później go poznałeś, prawda?
Tak, miałem okazję go poznać. Moment, w którego zrealizowanie nie wierzysz, nagle staje się faktem. Stajesz, rozmawiasz ze swoim idolem, który oprócz tego, że jest świetnym zawodowcem, to okazuje się tez wspaniałym człowiekiem. Dodał mi dużo pewności siebie, to był piękny moment.
Jaki byłeś jako dziecko? Dobrze się uczyłeś?
Nie, zawsze zostawiałem wszystko na ostatnią chwilę, ale radziłem sobie w szkole. Byłem w miarę odpowiedzialny.
Te testy w Realu Madryt, o których wspomniałeś, ile miałeś wtedy lat? I jak ci poszły?
Miałem mniej więcej osiem i pół roku. Wiesz, nie byłem wtedy przygotowany na coś takiego jak testy w Realu Madryt, myślałem, że przyjadę tam i dostanę wszystko. W domu miałem swój stary dres, który często łatała moja mama, ochraniacze na łokcie, na kolana, rękawice. Przyjeżdżam tam, myśląc, że wszystko dostanę, a tu się okazuje, że dają mi tylko krótkie spodenki i koszulkę... No a ja nie wziąłem nic. Pierwszy mecz, jaki rozegrałem, był fatalny. Musiałem więc czekać na kolejny, żeby pokazać, że to był wypadek przy pracy. Na drugi mecz wziąłem już pełen ekwipunek. W lutym zagrałem już 6 czy 7 spotkań, a potem skauci z Madrytu mnie wybrali i trafiłem do drużyny w lidze „siódemek”.
A więc to była seria meczów? Nie było tak, że przyjeżdżasz, stawiają cię w bramce i kopią?
Nie, nie. Powołali wtedy 300 chłopców. Jedynym spośród tych 300, który przeszedł całą drogę od „siódemek” przez Alevín B, Alevín A, Infantíl B, Cadete B, Cadete A, Juvenil, A, trzeci zespół, Castillę aż wreszcie pierwszą drużynę Real Madryt, byłem tylko ja. Taka jest rzeczywistość. Z trzystu dziecięcych marzeń 299 nigdy nie zostanie spełnionych. Jedni odpadną wcześniej, inni później, ale tak to wygląda.
Kiedy zaczynałeś w juniorach, kto grał wtedy w pierwszej drużynie?
W 1991 był Butragueńo, Hugo Sánchez, Luis Enrique, Martín Vázquez…
Mieliście z nimi jakiś kontakt?
Nie, nie, widywaliśmy ich tylko z „klatki”, bo tak nazywaliśmy miejsce, z którego widać było boisko, na którym trenowali. Oni przyjeżdżali zazwyczaj rano, ale czasem zdarzały im się sesje popołudniowe i wtedy tak, można było na nich popatrzeć, ale nic poza tym.
Jak docierałeś na treningi, wozili cię rodzice?
Wychodziłem ze szkoły o 16:30, w domu byłem o 16:45, a o 17:00 wyjeżdżaliśmy w stronę Madrytu, bo treningi były na 17:30. Wtedy, wyjeżdżając z Móstoles, nie było jeszcze M-40 czy M-50 (madryckie autostrady – przyp. red.), cała trasa była bardzo skomplikowana. Kiedy miałem 16 lat, jeździłem już metrem, bo przenieśli mnie do Juvenílu i treningi były rano. Kiedy jesteś w Juvenílu, klub już trochę cię wspiera, jesteś bliżej pierwszej drużyny i zaczynają wiązać z tobą nadzieje. Wtedy dostawaliśmy 90 euro miesięcznie. Trzeba jednak zaznaczyć, że ówczesne boiska były inne niż obecne, moje rękawice to była łata na łacie, aż do momentu, kiedy jakaś dobra ciocia czy wujek postanowili sprezentować mi nowe rękawice czy buty na urodziny. Ludzie mówią, że Iker miał życie jak marzenie, ale kto wtedy mógł myśleć, że dojdę do pierwszej drużyny i będę mógł żyć z piłki? Na tej drodze były tysiące dzieci, które nie spełniły tego marzenia.
Kiedy jesteś dzieckiem, czego uczysz się w Realu Madryt?
Wszystkiego. Widać, że oni chcą cię edukować. Uczysz się odpowiedzialności, szacunku, nabierasz też pewności siebie, widząc, że jesteś tu, gdzie jesteś, bo masz większe umiejętności od innych. Ale przede wszystkim dyscyplina. No i bardzo ważna była też punktualność. Jeśli trening jest o 16:40, to o tej porze musisz być już przebrany i gotowy. Zawsze będę wdzięczny ludziom, którzy mnie tam wychowywali i sprawili, że jestem takim człowiekiem, jakim jestem.
Jak to jest zostać powołanym do pierwszej drużyny? Jak to wyglądało w twoim przypadku?
Siedziałem z kolegą na lekcji sztuki i rozmawialiśmy o Realu. Wtedy drużyna nie grała zbyt dobrze, pamiętam, że trenerem był Heynckes i Real miał serię kilku bardzo słabych spotkań. Na bramce stał wtedy Bodo Illgner, który rok wcześniej przyszedł wraz z Capello, a rezerwowym był Cańizares. Siedzimy więc na lekcji sztuki, w szkole Cańaveral w Móstoles. Do klasy wchodzi woźny i pyta, czy mogę wyjść na chwilę, bo dyrektor ma do mnie sprawę. Spojrzałem na nauczyciela, pozwolił mi i wyszedłem. Dyrektor mówi: „Iker, musisz jechać do Hotelu Alameda, na Barajas, bo jest tam teraz zespół Realu Madryt i kontuzji doznał Cańizares. Musisz jechać go zastąpić”. Byłem w szoku, wróciłem do klasy i mówię, że muszę jechać, bo powołał mnie Real Madryt. „Co ty mówisz?!”, krzyczeli koledzy. Wybiegłem z klasy, woźny mówi: „Zadzwoń do domu, musisz zabrać stamtąd swoje rzeczy i szybko jechać do hotelu”. Wtedy jednak nie istniał telefon komórkowy, no może istniał, ale ja go nie miałem. Droga do domu zajęłaby mi jakieś 15 minut, na szczęście woźny zaproponował, że mnie podrzuci. Wchodzę do domu, mama panikuje, krzyczy i mnie pogania. „Mamo, co mam założyć?” „Garnitur, garnitur!”. Dostawaliśmy z klubu różne ubrania, żeby jeździć na uroczystości w młodszych rocznikach, ale teraz musiałem skomponować z nich zestaw. Buty stąd, krawat ten, marynarka zupełnie nie pasuje, ale założyła mi ją mama, więc biorę. Miałem się uczyć, bo w piątek miałem sprawdzian z matematyki czy fizyki… Do drzwi podjeżdża taksówka. Naturalnie moja matka w 65-metrowym mieszkaniu nie miała pieniędzy, żeby zapłacić za kurs. Zadzwonili jednak z klubu i powiedzieli: „Nie przejmujcie się, z hotelu ktoś wyjdzie i zapłaci”. Jadę więc taksówką i widzę, z jaką prędkością licznik nabija kwotę. Mamy rok 1996, a więc wracamy do rozmowy o autostradach… Wtedy jeszcze były pesety. Na liczniku 4000, za chwilę 5000. Zatrzymujemy się i mówię: „Przepraszam, może pan chwilę poczekać? Zaraz wyjdzie ktoś z hotelu i zapłaci”. Taksówkarz spojrzał podejrzliwe, ale za chwilę wyszedł Enrique Martí i zapłacił. Wszedłem do hotelu, pamiętam, że wszyscy jedli obiad. Usiadłem z Fernando Sanzem, Morientesem i Seedorfem.
Pamiętasz, co ci mówili? Dla 16-letniego chłopaka to musiało być ogromne przeżycie.
Tak, byłem bardzo podjarany. Gdyby to było teraz, to pewnie przez całą drogę w taksówce wrzucałbym zdjęcia na Instagram i twittował. Wtedy jednak nie było takich możliwości. Widzisz wszystkie te gwiazdy, Raúla, Cańizaresa, Morientesa. A ja miedzy nimi… Z drżącą ręką przywitałem się ze wszystkimi. W sumie spędziłem z nimi trzy dni.
Ale nie zagrałeś, prawda?
Nie, ostatecznie Cańizares się wykurował, ale podszedł do mnie Heynckes, i mówi: „Iker słuchaj, chcesz usiąść na ławce?” Na co ja odparłem: „Jasne!”. W dniu meczu założyłem bluzę z numerem 28 i zająłem miejsce na ławce, było cholernie zimno.
Zadebiutowałeś przeciwko Athletikowi na San Mamés.
Tak, 11. września 1999 roku...
Niesamowite jak dobrze pamiętasz te wszystkie daty…
Stary, są rzeczy, których nie da się zapomnieć. Tego dnia jechaliśmy do Bilbao. Do autobusu podchodzi Toshack i mówi:
– Jak forma, chłopaku?
– Dobrze trenerze, dobrze.
– Jesteś spokojny?
– Tak, tak.
– Dobra, to wiedz, że jutro będziesz grać.
Powiedział to, zostawił mnie i poszedł na przód autobusu. A ja…„Co?! Matko, jutro gram. Na San Mamés. Chłopaki grają w trzeciej lidze przy dwustu kibicach, a ja zagram na San Mamés przy 50 tysiącach...” Futbol jest przewrotny.
Spałeś tej nocy?
Bardzo źle. Mecz zremisowaliśmy 2:2. Nigdy nie lubiłem meczów, w których traciłem gole, ale tego wieczoru byłem zadowolony. Później, w tym samym roku zdobyliśmy Ligę Mistrzów w Paryżu przeciwko Valencii.
W tym samym roku wygrałeś też Mundial do lat 20, prawda?
Tak, w kwietniu. To był turniej, który dla wielu chłopaków z drużyny był katapultą do poważnej, dorosłej piłki. Z osiemnastu graczy tamtej drużyny, chyba szesnastu zaczęło pretemporadę z pierwszymi drużynami. To był bardzo ostry i twardy mundial, w Nigerii. W połowie turnieju chcieliśmy wracać, bo warunki były naprawdę tragiczne. Trenowaliśmy w otoczeniu wojska, chłopaki wymiotowali po treningach w upale. Zaczęliśmy od wygranej 2:0 z Brazylią Ronaldinho. Wyszliśmy z grupy, potem 1/8, ćwierćfinał... Przed ćwierćfinałem mieliśmy zebranie drużyny i naprawdę chcieliśmy stamtąd jechać. Warunki były okropne, łózka miały dziurawe materace a po podłodze latały szczury. Jedzenie było fatalne, nie było szans na odpoczynek i regeneracje. Za to półfinał i finał to już zupełnie inny temat. Pojechaliśmy do stolicy, zatrzymaliśmy się w luksusowym hotelu, to było 5 pięknych dni.
Wtedy nie myślałeś, że możesz kiedyś podnieść prawdziwy puchar świata?
Nie, wtedy nie.
Jak przeżyłeś tę zmianę? Zmianę, którą symbolem była trasa spod szkoły w Móstoles do hotelu, w którym przebywała pierwsza drużyna.
Na pewno pomogło mi to że byłem za Realem, moi koledzy również, czułem duże wsparcie.
Kiedyś powiedziałeś: „Ja nie jestem Galáctico, ja jestem z Móstoles”.
Tak (śmiech), często mnie o to pytają. To był okres, kiedy do drużyny dołączył Beckham, Zidane, Ronaldo „Grubasek”, Owen, Roberto Carlos, Figo...
Oni przyjeżdżali na treningi Ferrari, a ty?
Od września 1999 do marca 2000 roku jeździłem metrem. Kiedy mógł podwoził mnie ojciec, czasem jakiś kolega, ale zazwyczaj metrem. Początkowo było fajnie, bo nikt mnie nie poznawał. Potem zaczęły się jakieś występy w programach telewizyjnych i wraz z nadejściem popularności zrobiłem prawo jazdy i zacząłem jeździć samochodem.
To prawda, że któregoś dnia twoi koledzy dali ci pieniądze żebyś mógł wziąć taksówkę?
Fernando Hierro...(śmiech), zawsze powtarza to samo. Któregoś dnia musiałem jechałem spod starego miasteczka sportowego na Bernabéu. Wysiadam na stacji metra Santiago Bernabéu, a tam czekają na mnie Hierro i Chendo, żeby mnie zabrać po odbiór mojego garnituru. Mówią więc: „Młody, wsiadaj do samochodu”. Wiesz, samochód Fernando Hierro… Audi A8, które przypominało samolot. Usiadłem z tyłu, oni z przodu, ale tak daleko, że ledwo ich widziałem.
– Jak tam, chłopaku, wszystko dobrze?
– Tak, tak, wszystko w porządku.
Ja mówiłem tylko wtedy, kiedy mnie o coś pytano. Sam się nie odzywałem, siedziałem spokojnie z plecakiem na kolanach. Zatrzymaliśmy się na ulicy Arturo Soria, wzięliśmy dla mnie garnitur, i pomyślałem: Z Arturo Soria do Móstoles... Cholera, nie wiedziałem gdzie jestem, nie miałem pojęcia jak się stamtąd dostać do domu. Którą linią? Wtedy Fernando mówi:
– Młody, gdzie ty mieszkasz?
– W Móstoles...
– Uch, to trochę daleko żeby ci potowarzyszyć...
– Tak, tak, daleko...
– Nie przejmuj się. Chandi, daj mi 300 peset. Trzymaj chłopaku, weź taksówkę.
Wziąłem 300 peset i pojechałem do domu taksówką. A Hierro ciągle powtarza, że zabrałem te 300 peset i wróciłem metrem! Zawsze to samo! No ale dobra, niech sobie myśli co chce... Zawsze kiedy go widzę, czy to w Madrycie czy kiedy mnie odwiedza w Porto, mówię mu: „Masz, weź te 300 euro i przestań mnie już tym męczyć!”
Część druga wkrótce.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze