RealMadryt.pl w Madrycie: Niegroźne lwy
Nasze wrażenia po meczu z Bilbao
Jadę na mecz metrem w jednym wagonie z kilkoma Baskami, ponad czterdziestoletnimi kibicami Athleticu. Szaliki w biało-czerwone pasy na szyjach, rozpięta kurtka jednego z nich odsłania czarną koszulkę z białym lwem i herbem ukochanej drużyny. Siwa grzywa drugiego kibica pamięta pewnie młodzieńcze weekendy na starym San Mamés, dużo bardziej aktywne niż każdy meczowy dzień na Santiago Bernabéu. Teraz cztery lwy siedzą spokojnie, trochę z pogardą patrząc na wypchany turystami pociąg metra. W tym na mnie oczywiście. Ja i turyści mamy z Baskami tylko jedną wspólną rzecz – wysiądziemy z tego dusznego pociągu na stacji Santiago Bernabéu (a czekał tam już on).
Wylewamy się z tłumem na peron, do ruchomych schodów ustawia się kolejka. Próbuję się przecisnąć, ale nawet lewą stroną schodów nikt nie wchodzi, wszyscy spokojnie wjeżdżają. Tylko czterej Baskowie mają wszystkich gdzieś i spokojnie wchodzą schodami obok. Gubię ich później gdzieś między straganami po wyjściu z kanałów metra. Dołączyli pewnie do grupy znajomych i zajęli miejsca na północnej trybunie w sektorze gości. Spokojnie, bez zbędnych emocji. Ich drużyna ma dziś sprawdzić Real Madryt Zidane’a, w pierwszym meczu z poważnym rywalem na Santiago Bernabéu. Mecz z Athletikiem ma być kolokwium przed egzaminami z Romą, coraz mocniejszą Málagą i w końcu przed derbami z Atlético. Baskowie na stadion szli spokojnie, właśnie jak egzaminatorzy zmierzający do sali pełnej zestresowanych studentów.
Ale kibice Realu byli przed meczem beztroscy, spodziewali się kolejnego wielkiego zwycięstwa ich ulubieńców. Madryt co dwa tygodnie dzieli się na dwie części. Jedna, tak jak w sobotę pod Bernabéu, rozradowana otacza stadion, okupuje stadionowy dyskont w poszukiwaniu słonecznika i bocadillos z szynką. Czasem zatrzyma się przy stoisku, by obejrzeć szalik z Cristiano Ronaldo czy Jamesem, nawet z Di Stéfano. W końcu wchodzi na stadion, zajmuje miejsca, ogląda kolejną goleadę i zadowolona wraca do domów. Druga grupa spotyka się wieczorami w barach, gdy w weekend Santiago Bernabéu jest zamknięte, a drużyna gra na innych boiskach Hiszpanii. Tu atmosfera jest zupełnie inna. Wyzwiska i przekleństwa latają na prawo i lewo. Na boisku nie ma świętych, dostaje się każdemu. Najwięcej obelg zbiera Ronaldo, który w kolejnym tygodniu przez pierwszą grupę jest oklaskiwany z trybun. Obrywają Ramos, Varane, James, czasem nawet Modrić. Wszyscy. Jest tylko jeden, o którym nie można powiedzieć złego słowa, niemalże święty. Ale on nie gra, chociaż wielu by tego chciało – Zinédine Zidane.
Ja okrążam stadion otoczony pierwszą grupą. Moją uwagę zwraca ktoś, kto do tłumu Hiszpanów wymieszanych z turystami zupełnie nie pasuje. Starszy pan, ponad siedemdziesięcioletni, z transparentem. Całkiem sam. Przywykłem w Madrycie do protestów, od pięciu miesięcy widziałem ich tu mnóstwo. We wrześniu natrafiłem na protest… fryzjerów. Kilka tysięcy fryzjerów (tylko z samej Andaluzji!) przechadzało się z transparentami wzdłuż Paseo Del Prado, dalej przez plac Cibeles obok urzędu miasta. Wszystko przeciwko większym podatkom nakładanym na fryzjerów (to w Hiszpanii bardzo popularny zawód, w samym centrum Madrytu właściwie na każdej ulicy można znaleźć chociaż jeden zakład fryzjerski). Innego dnia znów kilkaset osób protestowało przeciw zwolnieniom w Vodafone. Mógłbym tak wymieniać bez końca. Ale w sobotni, deszczowy wieczór pod Santiago Bernabéu protestował tylko jeden człowiek. Przeciwko zamknięciu dwóch lalkarzy, którzy kilka dni temu po spektaklu w Madrycie zostali wtrąceni do aresztu za rzekome wspieranie swoją sztuką terrorystycznej organizacji ETA z Kraju Basków. Ta decyzja sądu wzbudziła ogromne protesty w całej Hiszpanii. Tysiące osób, w imię wolności słowa, domagały się uwolnienia artystów na portalach społecznościowych, ale także na ulicznych protestach. Ale przed meczem na zupełnie spontaniczny, niezaplanowany przez większą grupę protest zdecydował się jeden starszy pan. Chodził ze swoim transparentem wokół Santiago Bernabéu, wśród w ogóle nie zwracających na niego uwagi turystów i kibiców. Zupełnie niezauważony, w słusznej sprawie okrążał nie wiadomo ile razy stadion. W ciszy, po prostu trzymając tabliczkę z napisem.
Nie wiem, jak długo jeszcze później krążył wokół stadionu, może poszedł gdzieś indziej. Zająłem swoje miejsce na trybunie. Piłkarze wyszli na murawę, oni zdawali sobie sprawę, że dziś na własnym stadionie zmierzą się z dużo bardziej wymagającym rywalem niż wcześniej. Prawie każdy z zawodników na długo przed pierwszym gwizdkiem zajmuje już swoją pozycję. Po Jamesie najbardziej widać, że jest spięty i chce, żeby wszystko już ruszyło, żeby w końcu się pokazać. Jeden tylko piłkarz Realu zdaje się najbardziej wyluzowany. Ronaldo, gdy jego koledzy są już właściwie gotowi do gry, stoi przy linii bocznej, popija spokojnie wodę z bidonu, resztę wylewa na ręce i poprawia fryzurę. Ale to on jest bardziej skoncentrowany niż inni. Nie mijają trzy minuty i pakuje piłkę do siatki.
Bernabéu jest dziś bardziej gorące niż na szybko rozstrzygniętych meczach z Espanyolem czy Sportingiem. Częściej krzyczy i gwiżdże. Najbardziej irytuje się na przedłużającego grę Iraizoza, który po pierwszej połowie jest żegnany ogromnymi gwizdami. Ale kibice są zjednoczeni jeszcze w jednej sprawie. Dwa razy cały stadion podłapał przyśpiewkę kilku tysięcy najzagorzalszych kibiców z południowej trybuny - ĄLa final de Copa no se juega aquí! (Tu nie zagra się finału Pucharu Króla). Osiemdziesiąt tysięcy kibiców nie chce tu oglądać Barcelony.
W strefie mieszanej po meczu pojawia się Mateo Kovačić , którego chwilę wcześniej na konferencjach chwalili Valverde i Zidane. Wśród dziennikarzy podobne zamieszanie, jak przed pierwszym pojawieniem się Bale’a. W jakim języku będzie mówił? Krucho u hiszpańskich dziennikarzy z angielskim. Na szczęście Mateo nie popełnia błędu Bale’a, z mediami rozmawia już po hiszpańsku. W kolejce czeka też James. Po chwili tłum reporterów napiera na niego tak bardzo, że nie pomagają plastikowe barierki i Kolumbijczyk zostaje właściwie przygnieciony do ścianki. Obaj mówią mniej więcej to samo. Najważniejsze jest zwycięstwo, tylko żeby teraz udawało się to powtórzyć na wyjazdach. Kolokwium z Baskami zdane, lwy nie okazały się bardzo groźne. Teraz przed chłopcami Zidane’a pierwszy zagraniczny wyjazd, teraz dopiero muszą pokazać, na co ich stać.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze