Historia pewnej przyjaźni
Zapowiedź meczu Real Madryt – Espanyol
Na dźwięk hasła „Espanyol” z pewnością wielu z nas jak żywe staje przed oczami jedno cudowne wspomnienie stanowiące kwintesencję piękna futbolu. Choć od wydarzenia, o którym zaraz będzie mowa, minęło już prawie dziewięć lat, tak magicznych chwil nie da się tak po prostu zapomnieć. Nie da i tyle. A jeśli ktoś twierdzi, że jest inaczej, bez cienia wątpliwości perfidnie kłamie.
Był 9 czerwca 2007 roku. Przedostatnia kolejka Primera División sezonu 2006/07, ostatnia minuta równolegle rozgrywanych meczów Realu Saragossa z Realem Madryt i Barcelony z Espanyolem. W obu spotkaniach gospodarze wygrywają 2:1. Królewscy w tamtym momencie mogli zacząć powoli żegnać się z mistrzostwem. Nie wyszło. Znowu nie wyszło. Wszystko na nic. Daliśmy sobie to wydrzeć z rąk. Sterta mułu, wiadro lepkiego smutku, deszcz łez i unoszące się w powietrzu gęste niczym brytyjska mgła rozczarowanie.
Aż nagle stało się „to”. A raczej „TO”. Coś nieprawdopodobnego, coś czego nie spodziewał się już chyba nikt. Coś, co odmieni dalsze losy wszechświata i zapoczątkuje nową erę ludzkości. W obu potyczkach na dosłownie kilkadziesiąt sekund przed końcem padają wyrównujące bramki. Do siatki Saragossy trafia Van Nistelrooy, zaś na Campo Nuevo tego samego niemal równocześnie dokonuje Raúl Tamudo, który w szale radości na oczach zrozpaczonych fanów znienawidzonego rywala zaczyna całować herb Espanyolu. „Gdyby ktoś opowiedział komuś podobną historię, zostałby wyśmiany”, zdołał wycedzić przez zęby wbity w ziemię jeden z hiszpańskich komentatorów. W kilka sekund Los Blancos przebyli drogę z najodleglejszych zakamarków piekła pod samą Piotrową Bramę, odzyskując pierwsze miejsce w tabeli i po ostatniej serii gier (choć może nie w tym samym stopniu, to jednak również dramatycznej) koniec końców zdobywając mistrzowski tytuł. „Niemożliwe nie istnieje”. Spece Adidasa od marketingu mieli jednak rację.
Tamto zdarzenie ugruntowało w najlepszy możliwy sposób wieloletnią przyjaźń Realu Madryt z Espanyolem (wiedzieliście na przykład, że właśnie w Espanyolu karierę kończył Alfredo Di Stéfano?). W myśl pradawnej zasady, wróg naszego wroga jest przecież naszym przyjacielem. Jak to jednak bywa w futbolu, gdy przyjaciele są zmuszeni do bezpośredniej konfrontacji, wygrywa zdrowy egoizm i dbanie o własne interesy. Nie inaczej będzie dziś, w drugim w tej kolejce starciu między drużynami z Madrytu i Barcelony.
Jak wyglądała pierwsza potyczka obu zespołów w tym sezonie? W 3. serii gier Espanyol okazał się wyjątkowo gościnny. „Jedzcie, pijcie, poużywajcie sobie. Wszystko na mój koszt”, powiedziałby pewnie Ryszard Andrzejewski. A że wiemy, jak zachłanny jest Cristiano Ronaldo, Portugalczyk praktycznie wszystko zaklepał dla siebie, zostawiając jedynie ochłapy dla Benzemy. 6:0, pięć goli CR7 (nie, nie w dziewięć minut), jedno trafienie Karima i zalążki wiary w to, że projekt Rafy Beníteza może mieć jednak ręce i nogi, tym bardziej, że w poprzednim ligowym meczu 5:0 wypunktowany został również Betis. Takie to były czasy.
Dziś jesteśmy już o wiele mądrzejsi. Zeszłotygodniowy mecz z Betisem może i nie sprowadził nas na ziemię, jeśli chodzi o osądy na temat trenerskiego warsztatu Zinédine'a Zidane'a, jednak na pewno pokazał – i może to i dobrze – że realizacja dopiero co rozpoczętego projektu wymaga mimo wszystko odrobinę większej cierpliwości. Ta – jak na razie – jest względem Francuza spora, co w przypadku kąpanego zawsze w gorącej wodzie madridismo może cieszyć i pozwalać w jakiś sposób optymistycznie zapatrywać się w przyszłość.
Na tym jednak pozytywny się kończą. Szczególnie po sobotnim starciu Barcelony z Atlético. Podopieczni Luisa Enrique, wygrywając z naszym rywalem zza miedzy, odskoczyli nam na siedem oczek i nawet jeśli dziś Realowi Madryt uda się zwyciężyć, nie należy zapominać, że Katalończycy wciąż mają do rozegrania zaległe spotkanie ze Sportingiem Gijón. Można by się w tej sytuacji pocieszać, że dzięki porażce Rojiblancos jesteśmy w stanie zbliżyć się na punkt do drugiego miejsca, jednak – nie oszukujmy się – nasze ambicje nie sięgają wicemistrzostwa, lecz znacznie wyżej.
Pod względem czysto sportowym, jak zwykle można napisać o niezmiennie słabej formie Jamesa, który – choć zaliczył asystę przy bramce Karima Benzemy sprzed tygodnia – cały czas wydaje się być gościem, który jedynie zakłada na siebie koszulkę Kolumbijczyka z zeszłego sezonu. Biorąc pod uwagę, że w minioną niedzielę szansę od pierwszego gwizdka arbitra dostał zarówno on, jak i Isco, w bezpośrednim zestawieniu mieliśmy okazję na własne oczy się przekonać, dlaczego to Hiszpan jest na chwilę obecną pierwszym wyborem Zidane'a. Po raz kolejny drużyny na duchu w kluczowym momencie nie potrafił podnieść także Cristiano Ronaldo. Choć nie ulega wątpliwości, że stwiedzenie, iż jego bramki dały Realowi zaledwie dwa punkty jest tak naprawdę mocno tendencyjne i krzywdzące, ponieważ nie bierze pod uwagę masy innych czynników, to jednak nie wypada się nie zgodzić, że słaba gra Portugalczyka w momentach, gdy jest najbardziej potrzebny, stała się smutną normą. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że bardziej niż nigdy brakuje nam teraz Garetha Bale'a.
A Espanyol? Jeśli na chwilę zostawimy z boku buńczuczne zapowiedzi chińskiego inwestora, który w trzy lata chce zrobić na Cornellà-El Prat Ligę Mistrzów, niczym niegdyś Ryszard Krauze po ulokowaniu kapitału w Arce Gdynia, bez problemu zauważymy, że jak na razie mniej utytułowany zespół z Barcelony jest mimo wszystko synonimem przeciętniactwa. 22 punkty w 21 meczach to wynik – no właśnie – do bólu przeciętny, ze wskazaniem na słaby. Mimo że w kontekście rozpaczliwej walki o utrzymanie dużo częściej wymienia się inne zespoły, Papużki powoli muszą zaczynać mieć się na baczności. Cztery punkty przewagi nad trzema ostatnimi zespołami (stan po sobotnich meczach) potrafią wyparować znacznie szybciej niż mogłoby się wydawać. Tym bardziej, że w ostatnich spotkaniach Espanyol zdecydowanie nie błyszczy. Podopiecznym Constantina Gâlcy nie udało się zwyciężyć w żadnym z pięciu ostatnich ligowych potyczek, notując trzy porażki (0:2 z Sevillą, 1:2 z Eibarem i 1:3 z Getafe) i dwa remisy (0:0 z Barceloną i 2:2 w minionej kolejce z Villarrealem). Dwa oczka zdobyte na przestrzeni niemal półtora miesiąca mają więc prawo stanowić uzasadniony powód do zmartwień. Zwłaszcza, że od takiego samego czasu odblokować się nie może najlepszy strzelec Espanyolu, Felipe Caicedo (sześć goli w lidze).
Czy na zakończenie da się napisać coś bardziej konstruktywnego niż to, że zwyczajnie należy wygrać? Choć Barcelona wciąż ucieka, to jednak na tę chwilę gonienie Atlético – na krótką metę – wydaje się mimo wszystko dostateczną motywacją, by spiąć cztery litery i pokazać, że nie mamy zamiaru dawać za wygraną już na półmetku. Tak więc, po prostu zróbmy to, co do nas należy i postępujmy tak, byśmy na koniec sezonu niezależnie od ostatecznych rozstrzygnięć z czystym sumieniem mogli spojrzeć w lustro.
Początek meczu o godzinie 20.30. Transmisję przeprowadzi STS TV.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze