RealMadryt.pl w Madrycie: Liga Mistrza
Królewscy rozbijają Malmö 8:0
We wtorkowy wieczór z trzech stron Santiago Bernabéu atmosfera jest raczej piknikowa. Wygląda to jakby po prostu trochę więcej ludzi przyszło na wycieczkę po klubowym muzeum. A jeśli kogoś nie kręcą wyglancowane trofea, to zawsze może zrobić sobie zdjęcie z Bartem Simpsonem w koszulce Realu Madryt. Głośno jest tylko pod jedną z trybun, gdzie naprawdę pokaźna grupa szwedzkich kibiców czeka na wejście na stadion. Nie muszę chyba mówić, że było ich więcej niż dopingujących fanów Królewskich. Nawet przed takim meczem jak ten z Malmö, gdy w kasach zostało jeszcze mnóstwo wejściówek na mecz, pod stadionem można spotkać koników. – Bilet? – pyta tradycyjnie jeden z nich każdego napotkanego kibica. – Ile za najtańszy? – dopytuję z ciekawości, chociaż żadnego biletu nie potrzebowałem. W odpowiedzi słyszę, że osiemdziesiąt euro i odchodzę. I tak niezła przebitka jak za mecz o pietruszkę. Pietruszkę za półtora miliona euro, ale zawsze pietruszkę.
Przy windzie spotykam dziennikarza radia RNE, którego poznałem na ostatnim meczu ligowym z Getafe. – Miałeś rację z tym Lewandowskim! – śmieje się, a ja udaję, że mnie to nie dziwi. W sobotę powiedziałem mu, że polskie media trąbią o tym, że derby Madrytu z trybun ogląda agent Roberta Lewandowskiego, Cezary Kucharski. Zaznaczałem przy tym, że to tylko plotka i nie jestem pewny prawdziwości tej informacji. Ale nie przeszkodziło mu to w opowiedzeniu o tej sprawie w relacji na żywo. – Kłamstwo! – słyszałem w jego słuchawkach innych dziennikarzy w studiu. W poniedziałek, po publikacji Asa okazało się, że jednak miałem rację.
Mecz z Malmö miał być spotkaniem bez historii, dobrą okazją do rotacji w składzie dla Beníteza. W skrócie zwykłym ogórkowym meczem. Ale i tak szedłem na Bernabéu z innym nastawieniem. Szedłem tam dla dzieciaków potrząsających białą okrągłą płachtą w czarne gwiazdki . Dla hymnu Ligi Mistrzów, który dotąd słyszałem tylko w telewizji. Albo w madryckim metrze, w wykonaniu na skrzypce, między motywami z Piratów z Karaibów i Titanica. Tak, we wtorek miałem go usłyszeć na żywo na stadionie i już to sprawiało, że nie był to dla mnie ogórkowy mecz.
Ale była też na stadionie przy ulicy Concha Espina jeszcze jedna osoba, dla której to spotkanie miało większe znaczenie. Cristiano Ronaldo. Każdy wie, jak wiele znaczą dla niego indywidualne osiągnięcia, sam Ronaldo zresztą się z tym nie kryje. We wtorek miał okazję pobić rekord bramek strzelonych w fazie grupowej Champions League i potrzebował do tego ustrzelić hat-trick. Jego ogromne zaangażowanie było już widać na rozgrzewce podczas gry w dziadka – gdy obserwowałem go w tym ćwiczeniu na normalnych treningach, to miałem wrażenie, że się nudzi. Teraz to on nadawał ton gierce. Wiedziałem, że będzie to oznaczać albo wielki mecz Portugalczyka, albo pokaz wielkiego egoizmu.
A miał tego wieczora wsparcie stadionu. Co już nikogo nie dziwi, to jego nazwisko zebrało najwięcej oklasków i okrzyków przed meczem. – To jest właśnie Ronaldo! – krzyknął ktoś za moimi plecami po tym jak Cristiano ofiarnie walczył o utrzymanie piłki w boisku w trzeciej minucie. Ofiarnie i bezsensownie, bo znacznie bliżej do futbolówki miał Isco. Ale piękna walka zazwyczaj jest bezsensowna, a stadion ją przecież kocha. Tej nocy nie wygrywa Cristiano egoista. Jego świetne dośrodkowania kończą się dwoma golami Benzemy (przy okazji tych bramek okazuje się, że siedzący obok mnie szwedzki dziennikarz jest tak naprawdę kibicem Realu). Ronaldo gra ładnie, ale gol cały czas nie przychodzi. Kibice chcą jego bramki: - Teraz, Cristiano! – słyszę z każdej strony tuż przed niewykorzystanymi stuprocentowymi okazjami. Nie jestem wielkim fanem Portugalczyka, ale atmosfera mi się udziela i też chcę, żeby to on w końcu trafił. Nareszcie nadchodzi 39. minuta i rzut wolny – no tak, to nie mogło się dziś skończyć inaczej. Stadion krzyczy Siiii, ale Crisitano tym razem rezygnuje ze swojej cieszynki. Po drugim golu krzykną już razem.
Po piątej bramce Królewskich przestałem liczyć i cieszyłem się ich grą. Cristiano nadal się starał. Cofał się do środka, wspierał kolegów, choć właściwie nie było takiej potrzeby. W 88. minucie, przy wyniku 8:0 walczy wślizgami o piłkę na połowie rywala, jakby Real potrzebował jeszcze jednego gola do zwycięstwa.
Był to mecz Champions League, ale tak naprawdę mistrz na boisku był tylko jeden – Real Madryt. A w jego składzie jeszcze wielu piłkarzy zasługujących na to miano, nie tylko Ronaldo – Benzema, Isco, Kovačić... – Królewscy w końcu byli drużyną, grającą na tym samym poziomie cały mecz. Jeszcze kilka dni temu, po kolejnych słabych meczach, śmiałem się ze słów trenera i prezesa, że trzeba być jednością. Ale dziś widziałem tę jedność, o którą prosił Benítez, i którą dostał. Razem z wyrazami wsparcia od zespołu dla Czeryszewa po którymś golu z kolei. Może to wcale nie był aż tak bardzo ogórkowy mecz?
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze