Bananowy Madryt: Spełnić marzenie dobrym uczynkiem
Zapraszamy do lektury!
W minioną niedzielę spełniłem jedno ze swoich dziecięcych marzeń. Z tych, które miały nie spełnić się nigdy, a jednak się spełniły. O ile absolutną wisienką na torcie mojego pobytu w stolicy Hiszpanii, której prawdopodobnie moje potomstwo nie przebije do czwartego pokolenia po mnie, jest wywiad z Ramonem Calderonem, o tyle przedwczorajszy Corazón Classic Match na pewno jest doskonałym zwieńczeniem madryckiej przygody, zamknięciem koła, końcem pewnego cyklu (nie, nie Bananowego Madrytu).
Piszę dziś bowiem o meczu, w którym udział wzięli zawodnicy, na których tak naprawdę się wychowywałem. Zidane, Roberto Carlos, Míchel Salgado, Michael Owen, Fernando Morientes… Doskonale pamiętam jak dziesięć lat temu oglądało się ich poczynania z wypiekami na twarzy jedynie przed telewizorem (ale tylko w Lidze Mistrzów, na co dzień przecież nie dało się wtedy tak łatwo zobaczyć meczu ligi hiszpańskiej). Emocje, które wówczas mi towarzyszyły, wracały do mnie w późniejszych czasach bardzo rzadko.
Jeśli ktoś, kto jest mniej więcej w moim wieku (rocznik 91), oglądał mecze Realu Madryt i lubił kopać skórzaną lub skóropodobną kulę na podwórku powie, że ani razu nie brał przed uderzeniem futbolówki kilometrowego rozbiegu imitując legendarnego lewego obrońcę Królewskich, skłamie. Kto mówi, że nie pamięta fatality Zidane´a dokonanego na Materazzim w finale mistrzostw świata w 2006 roku, kłamie. Kto stwierdzi, że hasło Dudek Dance nie jest mu znane, również skłamie. Wczoraj na starym, rozklekotanym Szarpie na śmierć i życie, dzisiaj z wysokości trybun w szczytnym celu. Nawet jeśli chodziło tylko o zwykły mecz charytatywny, widziałem na żywo Zidane´a i Roberto Carlosa. Tylko to się dla mnie liczy, nikt mi już tego nie zabierze. Co prawda mógłbym narzekać na brak chociażby grubego Ronaldo czy Raula, ale to już byłoby z mojej strony zwyczajnie bezczelne.
Niewielu miało okazję widzieć Dudka w barwach Realu Madryt na boisku.
Spotkanie między legendami Realu Madryt a Liverpoolu rozegrano w celu zbiórki pieniędzy na artykuły szkolne, odzież, obuwie i inne elementarne przybory dla najbardziej potrzebujących. Jednym słowem, walka ze społecznym wykluczeniem. Teraz już tylko dzieciakom, do których trafi cały ekwipunek, nie wypada tej szansy zmarnować, ponieważ wygenerowane z meczu zyski na pewno nie są male. Zainteresowanie było ogromne. Na tydzień przed iwentem w kasach pozostawało już tylko około 9 tysięcy biletów. Wejściówki można było nabyć w cenie 5, 10 lub 15 euro. Jak na możliwość ujrzenia w akcji tylu znakomitych zawodników – kto nie kupił, ten trąba, tudzież frajer lub ignorant.
Ja jako przedstawiciel wyższej klasy średniej bilet nabyłem za 10 jednostek waluty, która zazwyczaj bardzo szybko uczy człowieka dzielić i mnożyć przez 4. Co prawda mogłem składać wniosek o akredytację, ale nie zrobiłem tego z trzech powodów. Po pierwsze chciałem zapłacić za bilet, żeby zapisać sobie na koncie dobry uczynek. Po drugie, szedłem na mecz ze znajomymi. Po trzecie, wejściówkę miałem na trybunę Lateral Oeste, czyli jedyną, na której do tamtej pory nie miałem okazji obejrzeć żadnego starcia.
Żeby nie było jednak tak kolorowo, pewna sprawa pozostawiła we mnie spory niesmak. Sprzedawanie przez koników wejściówek na mecz charytatywny wydaje mi się bowiem absolutnym brakiem kręgosłupa moralnego. Plugastwo w czystej postaci. Jaka była przebitka? Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Napełniania własnej kieszeni w taki sposób po prostu nie jestem i nie będę w stanie zrozumieć. Nigdy. No ale dobrze, nie będę się nakręcał.
Na około godzinę przed meczem pod Bernabéu krążyło zdecydowanie więcej ludzi niż przed przeciętnym starciem ligowym. Wiadomo, nie było pospolitego ruszenia jak przed Ligą Mistrzów, ale okolice stadionu były na pewno dużo bardziej zaludnione niż przed starciami z drużynami pokroju Eibaru, Elche czy Villarrealu. W niedziele też po raz pierwszy miałem problem ze sprawnym dostaniem się na stadion. Przeciskanie się przez tłum zajęło mi dobre pół godziny. Według niektórych ścisk ten był wystarczającym powodem, by głośno domagać się dymisji Florentino. Okrzyki powtarzały się zresztą także podczas samego starcia, ponieważ była to idealna okazja, by znowu w jednym sektorze udało się usiąść Ultras Sur. Reszta kibiców jednak tego nie podłapała, jedynie od czasu do czasu gwiżdżąc w ich kierunku.
To właśnie z tego powodu Florentino powinien podać się do dymisji.
Godzina 17.35 a ja dopiero zaraz będę wchodził. „Cholera, żeby tylko się ten Zidane nie zmęczył i nie zszedł po pięciu minutach”, obawiałem się w myślach. Na szczęście do organizatorów chyba doszły głosy, że wpuszczanie fanów nie idzie zbyt sprawnie. Kiedy odnalazłem swoje krzesełko, dopiero kilka minut później zaczęto uroczyście prezentować zawodników obu drużyn. Jak można było się domyślić, największe owacje zebrali Zinédine Zidane, Roberto Carlos i Míchel Salgado. Naprawdę ładny obrazek, musicie uwierzyć mi na słowo.
Za dużo legend jak na jedno zdjęcie.
Jeszcze szybka kartoniada (zdjęcie tytułowe) i możemy zaczynać. Sam przebieg boiskowych wydarzeń, wiadomo, raczej piknik. Niemniej momentami nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że czasami gra jak na tego typu pojedynek była dość ostra. Uknuta przeze mnie teoria spiskowa mówi jednak, że był to zapis ustalony przez organizatorów w kontrakcie, żeby tylko Roberto Carlos miał okazję pokazać to, z czego był zawsze najbardziej kojarzony – strzał z rzutu wolnego. Żeby nie wyglądało to też na zbyt ukartowane, sędzia gwizdnął jeszcze kilka innych fauli, będących owocem wrestlingowych wejść i padów. Myśleli, że się nie zorientuję. Nie tym razem. Keep trying.
Obecnie chyba zmęczyłbym się zanim dobiegłbym do piłki.
W żaden sposób nie może zabraknąć kilku słów o tym jak spisał się Zinédine Zidane. Cóż, rewelacji nie było. Facet nie wyglądał raczej na trenera, który grałby codziennie ze swoimi podopiecznymi na treningach. No chyba że zaraził się partactwem właśnie od graczy Castilli. Tak czy inaczej, szalu nie było. Była natomiast wspaniała owacja, gdy Francuz schodził z boiska. Podobnie zresztą pożegnano wspomnianych wyżej Roberto Carlosa i Michela Salgado. Przyznam się wam szczerze, że od momentu zejścia Zidane'a, Roberto Carlosa i Salgado to, co działo się na boisku, nie miało dla mnie już żadnego znaczenia. Co chciałem widzieć, już zobaczyłem. C´est fini.
Tak jak wyznałem wam na samym początku, miałem okazję spełnić marzenie. Niepierwsze zresztą podczas mojego kończącego się pobytu w Madrycie. Niedzielny Corazón Classic Match stanowił dla mnie idealne pożegnanie z Santiago Bernabéu. Oczywiście nie na zawsze, ale mimo wszystko pożegnanie. Na dziś to wszystko. Chcecie tego czy nie, to jeszcze nie koniec. Bądźcie czujni.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze