Bananowy Madryt: Realu z serca nie wyrzucisz
Zapraszamy do lektury!
Co prawda nie było żadnej katastrofy lotniczej, trzęsienia ziemi, tsunami, zamachu w metrze czy Smoleńsku, jednak wydaje mi się, że zachowanie minuty ciszy po wczorajszym Moratazo nie jest kompletnie pozbawione sensu.
.
.
.
Dobrze, już. Jak to zazwyczaj bywa, po minucie ciszy życie toczy się dalej. Tak więc zapraszam do kolejnej odsłony Bananowego Madrytu, w którym choć odrobinę postaram wam się poprawić nastrój po wczorajszej traumie.
Czasami zastanawiam się, czy nie lepiej było postawić na minimalizm i ograniczyć się do kibicowania Arce Gdynia. Żółto-niebiescy grają sobie spokojnie w pierwszej lidze, spadek im nie grozi, za brak awansu nikt raczej nie będzie chciał ścięcia głów piłkarzy, a ewentualny sukces byłby po prostu bardzo miłym zaskoczeniem. Wygodnie i bezstresowo. Po chwili jednak dochodzę zawsze do wniosku, że chyba nie o to w tym wszystkim chodzi, że za kibicowaniem stoją jakieś wyższe wartości. Jednego dnia Chicharazo, następnego Moratazo. W jednym sezonie cztery trofea, w następnym zero. Czy właśnie tym jest futbol? Szczerze, myślę, że tak. W momencie, gdy zaczynasz interesować się piłką, należy być świadomym tego, że sport ten od zawsze budził skrajne emocje. Łzy bezsilności i wściekłość, łzy szczęścia i radość. Głębokie emocje nie są powodem do wstydu czy strachu. Przeciwnie, to coś zakorzenionego w ludzkiej naturze. Dlatego kocham Real Madryt. Podejrzewam, że z podobnych przyczyn kocha go też wielu z was.
Wyzbycie się dość patetycznego tonu przychodzi mi dziś z wielkim trudem. Jeśli ktoś czuje się urażony, przepraszam. Sezon 2002/03 naznaczony klęską w półfinale Ligi Mistrzów z Juventusem – to właśnie wtedy zacząłem kibicować Królewskim. Ponad 10 lat później przeżywam to samo, tyle że przebywając już na Santiago Bernabéu i pozorując pracę dziennikarza. Historia zatoczyła koło. Casus Moraty to zresztą też swego rodzaju dowód na istnienie cykliczności w sporcie. Większość z nas z pewnością pamięta bowiem to, co zrobił nam niegdyś Fernando Morientes. Obecnie jestem już na tyle świadomym człowiekiem, że wiem, iż Ligi Mistrzów nie da się wygrywać co roku. Ta myśl trochę dodaje mi otuchy. Tak czy inaczej, podobnie jak 12 lat temu, trudno pogodzić się z porażką. Czasami próbuję sobie to logicznie tłumaczyć; „Przecież nie urodziłeś się w Madrycie, jak możesz tak bardzo to przeżywać”, ale to nie do końca działa. W zasadzie nie działa wcale. Rzeczy zakodowanych w mózgu w dzieciństwie nie można tak po prostu wyrzucić z głowy. Zresztą tak naprawdę myślę, że nawet tego nie chcę.
Może po prostu nie da się wygrywać Ligi Mistrzów za każdym razem?
Mimo że uważam się za inteligentnego gościa (porzucam na chwilę fałszywą skromność), mam swoje przesądy. Chodzę na stadion zawsze tą samą trasą, zawsze wychodzę z domu tyle samo czasu przed meczem, a zwycięstwo z Atlético uważam za efekt tego, że po drodze dołożyłem euro na metro człowiekowi w potrzebie. Porażkę z Juventusem tłumaczę natomiast faktem, że nie wrzuciłem na Twittera posta o treści „Witam w dzień triumfu”. Czy to głupie? Bez cienia wątpliwości. Miałem jednak potrzebę podzielenia się tym z wami. Koniec filozofowania, teraz trochę bardziej do rzeczy.
Przed meczem, jak można było się spodziewać, było ciekawie. Gdy grzecznie stałem w pobliżu fasady stadionu, w pewnym momencie dostrzegłem niedaleko sporą grupę kibiców Juventusu wychodzącą zza rogu przy Paseo de la Castellana. Po okolicy zaczęło roznosić się głośne ĄMadridistas hijos de puta!. Policja najwidoczniej była za Realem. Funkcjonariusze zaczęli pędzić w stronę Włochów, którzy w ucieczce rozdzielili się na dwie grupy. Ci, którzy wtopili się w tłum fanów Los Blancos uratowali skórę. Reszta, wiadomo. Bolało od samego patrzenia. Po ręcznym wytłumaczeniu zasad sawuar-wiwru delegacja z Turynu przerzuciła się na przyśpiewki w swoim języku, które z kolei w niezbyt korzystnym świetle stawiały Inter.
Na przyjazd autokaru Królewskich czekało co najmniej tylu ludzi co na przemówienia Kim Ir Sena czy Fidela Castro w szczytowej formie. Trudno mi ocenić czy zgromadzonych osób było więcej niż przed ćwierćfinałem z Atlético, ponieważ stałem w innym miejscu, ale jak sami możecie zobaczyć na zdjęciu poniżej, zdecydowanie widać, że nie było to zebranie fanów Roweru Błażeja czy Domowego Przedszkola. Głośne krzyki, race, jednym słowem atmosfera święta jak się patrzy. Po triumfalnym wjeździe rydwanu do twierdzy, pozostało już tylko czekać na otwarcie ulicy Padre Damián i odbiór akredytacji. Standardowe „Hola Hanus” i można przywitać się z panem obsługującym windę.
Na mecze Ligi Mistrzów nie mam stałego stanowiska. Zawsze dostaję miejsce na którymś z sektorów piętro wyżej niż zwykle podczas spotkań ligowych. Tym razem trafiłem nieco bliżej narożnika od strony Fondo Sur. No nic, za darmo to i ocet słodki. Muszę jednak przyznać, że w teorii trochę gorsze usytuowanie mojego stanowiska pracy w Champions League ma swoje plusy, ponieważ praktycznie tuż za mną siedzą już kibice, więc i ja mogę pozwolić sobie na szerszą gamę głośnych komentarzy w trakcie starcia.
Płaczu byłem bliski wczoraj dwa razy. Pierwszy raz, gdy zobaczyłem oprawę podczas puszczania hymnu Ligi Mistrzów. Drugi, gdy wychodziłem ze stadionu. Jedne prawie-łzy spowodowane były wzruszeniem, drugie natomiast rozpaczą. O ile podczas pojedynku z Valencią czuć było ducha remontady, o tyle w trakcie potyczki z Juventusem doszedł do tego jeszcze duch Alfredo Di Stéfano. Szlag mnie trafia jak czytam w katalońskiej prasie, że Bernabéu na nikim już nie robi wrażenia. Może ktoś ma w takim razie wytłumaczenie tego, że od 10. minuty do czasu straty bramki Juventus grał na czas?
Sam mogę się patrzeć na to godzinami
Nie może też zabraknąć kilku słów o naszym pogromcy. Morata. Ten sam, który w Madrycie nie miał zbyt łatwego życia, żeby nie powiedzieć, że po prostu przez wielu był wyszydzany. 20 milionów? Interes życia! Nie mówię, że uważam Álvaro za cracka. Daleki jestem także od hiszpańskich podniet na temat jego ewentualnego powrotu. Ot, solidny zawodnik, jeśli przepłacony, to tak naprawdę nieznacznie. Bywali zawodnicy, na których wydawano więcej – nawet w naszej drużynie – a którzy nie dają zespołowi nawet połowy tego, co Morata daje Starej Damie. No ale bez nazwisk. Gdy Álvaro był zmieniany, reakcje Bernabéu były skrajnie różne. Niektórzy postanowili pożegnać wychowanka gromkimi brawami, inni gwizdami i najgorszymi wyzmiskami. Publika była za to zgodna co do nastawienia względem Casillasa. Iker nie usłyszał wczoraj ani jednego gwizdu. Jeszcze niech tylko popracuje nad wyrzutami z autu i uważam, że kibice już nigdy nie poddadzą w wątpliwość jego autorytetu.
Wtedy jeszcze w finale
Kiedy mi podczas wychodzenia ze stadionu szkliły się oczy, inni zwalniali trenera, piłkarzy, Łysego z Madrytu i ogrodnika. Już na zewnątrz można było usłyszeć głośne „Florentino dimisión”. W stolicy Hiszpanii pamięć jest naprawdę krótka. Rozumiem, że w takim klubie jak Real Madryt oczekuje się sukcesów na każdym kroku. Tylko czy choć jedna z osób, które na dwie minuty po meczu wychodzi z podobnymi inicjatywami, ma jakikolwiek pomysł na to, co miałoby nastąpić dalej?
Z jednej strony wciąż czuję olbrzymi smutek, z drugiej jednak bardzo się cieszę, że mogłem obejrzeć spotkanie tej rangi z wysokości trybun. Chicharazo, Moratazo... co za różnica. Miłość do kobiety może minąć, miłość do klubu – nie. Na dziś to koniec. Spragnionych dodatkowych atrakcji jak zwykle zapraszam na mojego Twittera.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze