Bananowy Madryt: Je suis Charlie
Zapraszamy do lektury
– Nie mogę przyjść na kolejne dzisiejsze zajęcia z panem. Muszę być chwilę wcześniej na Bernabéu. Odebranie akredytacji, rozłożenie sprzętu, takie sprawy.
– 22 maja jest rozdanie dyplomów za udział w Dniu Poezji, wtedy nie gra Real.
– Będę. Mogę też zapewnić, że jutro będę na wszystkich zajęciach.
– Dobra, nie ma problemu. Barcelona wczoraj 6:0...
– Wiem, wiem. My dzisiaj też spokojnie wygramy.
– Miejmy nadzieję!
– Z Almeríą? No proszę...
Czasami trudno jest pogodzić uczelnię z pracą. Tym razem byłem usprawiedliwiony.
***
Godzina 15.00, szybkie, jak ja to mówię, kerfurazo. Żywność zakupiona. Czas na śniadanie. Paella z mikrofali to najlepszy wynalazek ludzkości zaraz po internecie i kebabie. Ta paella chyba jednak oprócz owoców morza miała w sobie również jakieś środki usypiające. Na szczęście zanim odcięło mi prąd zdążyłem jeszcze nastawić budzik.
17.30, czas wstawać. „Matko, jeszcze chwilę. Mogę?”, mruczę pod nosem. Oczywiście mojej mamy nie było nigdzie w pobliżu, ale uszami wyobraźni słyszałem jej odpowiedź. „Podnoś się, bo narobisz sobie zaległości!”. Tak też zrobiłem. Moja mama zawsze potrafiła w idealny sposób kierować moją pełną wzlotów karierą.
***
Procedury standardowe. Zaczeska boczna i w drogę. Okolice stadionu może nie przypominają pustyni, ale widać gołym okiem, że rywalem nie jest Atlético, Barcelona, ani nawet Villarreal. Pod bramami od strony ulicy Padre Damián, słynącej z tego, że jest zamknięta zawsze wtedy, kiedy akurat chcę nią przejść, grupa dziennikarzy z Norwegii postanowiła utworzyć kółko wzajemnej adoracji, udzielając sobie wzajemnie wywiadów z kilkoma żurnalistami z Hiszpanii. Nieszczęśnicy pewnie czekali na debiut Martina Ødegaarda.
Odbieram akredytację. „Hola Hanusz”, mówi pani Marta. „No cześć!”, mówię ja. Wymiana szczerych (przynajmniej w moim przypadku) uśmiechów i czas do roboty. Przed wejściem do windy zerkam jeszcze na dołączaną zawsze do akredytacji broszurkę z historią spotkań. Przeglądam kadrę Almeríi. Nikogo nie znam. Tak myślałem. Ignorancja posunięta do granic możliwości. Po drodze zabrałem sobie jeszcze wczorajsze wydanie Grada Blanca, czyli gazetki wydawanej przed meczami. Jak zwyklę otwieram ją na środku, by zobaczyć, jaki plakat dali tym razem. Chicharito w momencie strzelania gola z Atleti. Perfekcyjnie, powieszę sobie.
Na półtorej godziny przed meczem w okolicach stadionu pustki
Siedzę sobie już na moim krzesełku, na którym spędziłem już prawdopodobnie więcej czasu niż przez ostatnie półtora roku we własnym domu, aż tu nagle... kontrola biletów. Pierwszy raz spotkałem się z kanarami na Santiago Bernabéu. Pewien mężczyzna przechadzał się po każdym z sektorów prasowych w celu sprawdzenia, czy wszystko się zgadza. W odróżnieniu do polskich kontrolerów w środkach transportu miejskiego nie miał machiny do sprawdzania kart miejskich (w niektórych województwach zwanych też „migawkami”) oraz był miły. Tak czy inaczej, mimo że nigdy nie jeżdżę na gapę, obecność kontrolera sprawiła, że oblał mnie zimny pot. Właśnie uświadomiłem sobie, że do końca mojego pobytu w Madrycie oprócz wczorajszego będę miał okazję obejrzeć w najlepszym wypadku jeszcze trzy spotkania. Każdy sen kiedyś się kończy. „Ciesz się, że było, nie płacz, że skończyło”, mawiają mądrzy ludzie.
Stwierdzenie, że na meczu było mało ludzi w przypadku Bernabéu nie byłoby najodpowiedniejszym określeniem, ale do kompletu na pewno trochę brakowało. Po batalii z Atlético na trybuny wrócił słonecznik i biblioteczna cisza. Co prawda Grada Joven starała się jak zwykle nieco pokrzyczeć, ale brzmiało to raczej jak gdyby robili to z czystej przyzwoitości. Mimo to nie mam zamiaru narzekać. Nie byłbym w stanie przeżywać regularnie takich starć jak to sprzed tygodnia.
Grają. Klepią. Tylko o golach zapominają. Przynieście mi kawy, najlepiej sypanej i bardzo mocnej. Aż tu nagle coś trzasnęło. Zdezorientowany rozglądam się dokoła. To James i jego kolejna rakieta. Czy ktoś przypomina sobie jakiegoś gola Kolumbijczyka, który byłby brzydki? Ja mam z tym problem. Crack. Początkowo chciałem też ponarzekać trochę na Illarrę, ale stwierdziłem, że jest mi go żal. Ograniczę się więc do jednego spostrzeżenia – ja też jestem miłym człowiekiem, ale nie gram w Realu Madryt. Jak dość brutalnie zweryfikowała rzeczywistość nie umiem też zbyt dobrze grać w piłkę. Aby równowaga w przyrodzie została zachowana, muszę się jednak przerzucić na kogoś innego. Padło na Jesego. Jego również podsumuję krótko. Tak kończy się w Getafe. Może i nie było takiego slow motion jak zazwyczaj, ale z bólem serca muszę to powiedzieć: na dzień dzisiejszy lepiej rapujesz niż grasz, Jesé. Być może powinienem też kogoś pochwalić, jednak wybaczcie – na tle takiego rywala bardziej widoczne są braki poszczególnych piłkarzy niż ich błyski. Ci, którzy mają prezentować wysoką jakość, prezentują ją na co dzień. Ci, których umiejętności się kwestionuje, w takich meczach się pogrążają. Wczoraj według mnie byli to właśnie Illarramendi i Jesé. Real Sociedad złapał Boga za nogi. Do teraz pewnie w San Sebastián podcierają się banknotami.
Konferencja. W towarzystwie długowłosego Jorge (tak ma na imię rzecznik prasowy Almeríi) wychodzi Sergi Barjuán. Facet wyglądał, jak gdyby przed chwilą spożył całą paczkę euforexu. Nie ukrywał radości. Chwalił swoich piłkarzy, stale się uśmiechał. Pozytywy, pozytywy, wyciągamy same pozytywy... Po chwili pada pytanie od dziennikarza Radio Catalunya. Oczywiście po katalońsku. Trener gości uspokoił wszystkich, że odpowie w dwóch językach. Dlaczego o tym uprzedził? Ponieważ po zeszłotygodniowym starciu Almeríi z Eibarem trener Basków wyszedł obrażony z konferencji prasowej po tym jak dziennikarze zaczęli marudzić, że odpowiadał na pytania zadawane w języku baskijskim po baskijsku. Barjuán postanowił więc poniekąd nieco obrócić w żart tamtą sytuację. Według mnie wyszło mu to bardzo przyzwoicie i w naturalny sposób.
Długowłosy Jorge i rozentuzjazmowany trener gości, Sergi Barjuán
Carlo jak zawsze na salę wkroczył z rękami w kieszeni, podgwizdując sobie pod nosem. Don't care po całości. Muszę przyznać, że po lekturze autobiografii Carletto trochę inaczej na niego patrzę. Teraz już wiem, że pewnie odpowiedzi na połowę pytań są kłamstwami. Nie chesz być okłamany? Nie pytaj.
Grał Arbeloa, więc do strefy mieszanej wyjść po prostu musiał. Drugiego zawodnika jednak wytypować byłoby już o wiele trudniej. Na pogaduszki z mediami wyszedł bowiem Varane. Gdy tylko dziennikarz L'Equipe zobaczył, że w mix zonie znajduje się jego rodak, dostał wręcz ataku ekstazy. Myślałem, że to Hiszpanie są mistrzami szybkiego mówienia, ale zmieniam zdanie. Tempo, w jakim podniecał się przez telefon Francuz było zawrotne. Sam zawodnik zrobił wyjątek i słysząc ojczystą mowę nie wahał się ani chwili czy się zatrzymać przy stanowisku dla prasy pisanej. „Charlie! Charlie! Pssst, Charlie! Słyszysz mnie? Facet gada już tyle czasu, że Rafała zdążyłoby obskoczyć już z pięć gazet!”, słyszę za plecami. Kim jest Charlie? Tak, Charlie to pseudonim artystyczny Carlosa, czyli Łysego z Madrytu. Charlie pospieszył więc rozentuzjazmowanego Francuza i wszyscy byli już wolni.
Nie uciekniesz tak łatwo, Charlie
L'Equipe w akcji
Sam się dziwię, że ze spotkania bez historii udało mi się zebrać tyle materiału. Może po prostu miałem natchnienie? W każdym razie czas kończyć. Jeśli jakimś cudem jest wam mało, możecie zawsze zacząć obserwować mnie na Twitterze. Do usłyszenia wkrótce!
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze