Bananowy Madryt: Niedziela cudów
Zapraszamy do lektury!
Nie ma lekko, w święta czasami też trzeba iść do pracy czy się tego chce czy też nie. Ja akurat chciałem i jak zwykle poszedłem do niej z uśmiechem na twarzy. Tym bardziej, że wiosna już chyba na dobre zawitała do stolicy Hiszpanii, a ja, choć święconka nie była tak ładna jak co roku, nie byłem zmuszony spędzić kolejnych świąt w samotności płacząc w poduszkę zamknięty w moim lochu. Spacer na Santiago Bernabéu przy rześkim powietrzu o poranku jeszcze bardziej ochoczo nastroił mnie przed niedzielnym starciem Królewskich z Granadą.
Moja święconka
Pod Bernabéu chciałem zameldować się chwilę wcześniej niż zwykle, by oszukać przeznaczenie i odebrać akredytację jeszcze zanim ulica Padre Damián zostanie zamknięta przed przyjazdem piłkarzy na stadion. Zawsze jest to najbardziej drażniącym mnie punktem wyprawy na obiekt Królewskich. Punkt akredytacyjny znajduje się bowiem niedaleko wjazdu na stadion, zaś cała droga tuż przed przybyciem zawodników obu drużyn zostaje przez policję zamknięta na około pół godziny zarówno dla pieszych, jak i samochodów. Plakietkę można odbierać zawsze już na dwie godziny przed meczem. Tak wiec o punkt 10.00 byłem na miejscu. Okazało się jednak, że o której bym nie przyszedł, Calle de Padre Damián MUSI być zamknięta. Zawsze. Choć reguły na to, na ile czasu przed meczem zjawiają się autokary obu zespołów nie ma.
Jedyna wczoraj zaludniona okolica Madrytu
Do punktu, w którym wydają akredytacje melduję się ostatecznie trochę przed godziną jedenastą. Podchodzę jak zwykle do wejścia numer 55. Tam stoją już fani czekający na otwarcie bramek. Przebijam się przez tłum i mówię ochroniarzowi, że jestem z mediów. Puszcza mnie bez kolejki. Plus dziesięć do próżności. Podchodzę do okienka. Tam pani Marta na mój widok wita mnie miłym „Hola Hanus”, po czym wydaje mi to, po co przyszedłem. Rzut oka na plakietkę w celu upewnienia się – 5-TP-3, czyli wszystko okej – mecz plus wejście na konferencję i do strefy mieszanej. Kieruję się do bramy, proszę ochroniarza o wypuszczenie mnie. Już z akredytacją przebijam się po raz kolejny przez tłum. Plus dwadzieścia do próżności. Jeszcze mały rekonesans w okolicy stadionu i można wchodzić. Bramka numer 53, winda na piąte piętro, krótki spacerek na lożę prasową, a tam na pamieć już kieruję się na ósmy sektor, pierwszy rząd, krzesełko numer pięć i wypakowuję mandżur. Szybka fotka na fanpejdż RealMadryt.pl i można rozpocząć słonecznikową ucztę, która była jeszcze przyjemniejsza, ponieważ pogoda i godzina były naprawdę piknikowe. Swoją drogą oglądanie meczów, w których nie włącza się sztucznego oświetlenia jest według mnie dużo przyjemniejsze. Oczywiście o ile słońce nie razi cię po oczach.
Na trybunach, jak można było się spodziewać, kompletu publiczności nie było. Niemniej mając na uwadze fakt, że była Wielkanoc, a spotkanie rozgrywano w samo południe, na Santiago Bernabéu i tak stawiło się sporo widzów. Święta w Madrycie postanowiła spędzić także spora grupa fanów z Andaluzji. Choć o samym pojedynku pewnie chcieli jak najszybciej zapomnieć, mam nadzieję, że mimo wszystko spędzili w stolicy miłe chwile. Przecież mimo wszystko nie samą piłką człowiek żyje. No dobra, może łatwo mi tak teraz mówić, bo to nie moja drużyna została skazana na śmierć przez rozstrzelanie.
Mecz? Dziesięć goli, pięć Cristiano, więcej niż pięć minut Chicharito. Niedziela cudów, prawie jak za starych dobrych czasów w polskiej lidze. Obok mnie jak zwykle siedział dziennikarz z Meksyku, który bardzo liczył na gola swojego rodaka. Do, jak to określił, Chicharazo ostatecznie jednak nie doszło. Nawet niedziele cudów mają swoje granice tolerancji. Szkoda mi tego Javiera, naprawdę, bo Meksykanie to, przynajmniej z mojego doświadczenia. naprawdę bardzo fajni ludzie. Nawet ci, którzy oberwali na gdyńskiej plaży byli bardzo sympatyczni.
Pierwsza z pięciu chwil zapomnienia o Irinie
Jako człowiek o dobrym serduszku często emanuję empatią i głębokim współczuciem względem uciśnionych i poszkodowanych. Granady jednak jakoś żal mi wczoraj nie było. Żeby kogoś było mi żal, muszę bowiem widzieć, że komuś zależy, że się stara. Andaluzyjczycy się nie starali ani przez chwilę. Spotkanie przegrali chyba w głowach jeszcze przed pierwszym gwizdkiem arbitra. Szczególnie nie spodobała mi się ich gra na czas przy stanie 7:0 oraz to, że po sytuacji stykowej, w której ucierpiał jeden z naszych i jeden z gości, sędzia przerwał grę, gdy byliśmy w posiadaniu piłki, zaś po jej wznowieniu piłkarze Abela Resino nam jej nie oddali. Spadajcie i wróćcie, kiedy nabierzecie ogłady. Adiós.
Gdybym miał na siłę czegoś żałować, to tego, że koniec końców nie udało się wcisnąć dyszki i że straciliśmy bramkę. Aha, no i tego, że miałem problemy z odtwarzaniem sobie w pamięci kolejnych bramek. Przy takiej ich liczbie to jednak w pełni usprawiedliwione. Obym częściej miał tego typu problemy.
Konferencja. O ile Granady jako drużyny szkoda mi nie jest, o tyle widząc trenera gości ogarnął mnie już pewien smutek. Sadzanie przed dziennikarzami faceta po takim blamażu to prawdziwy sadyzm. Ludzka tragedia. Tym bardziej, że w takim wypadku musisz jeszcze wziąć ciężar upokorzenia na swoje barki i powiedzieć, choćbyś bardzo nie chciał i choćby nie było to do końca zgodne z prawdą, że cała wina leży po twojej stronie. Przymusowe autobiczowanie.
Pasja Abela Resino
W strefie mieszanej pojawili się Álvaro Arbeloa oraz James Rodríguez. Jeszcze przed meczem obstawiałem, że to właśnie ta dwójka wyjdzie na spotkanie z dziennikarzami. Moje przypuszczenia były jednak oparte na wielomiesięcznych obserwacjach, które pozwoliły mi opracować pewien wzór. Mianowicie, Arbeloa, gdy tylko dostaje szansę występu, wychodzi zawsze. Co do Rodrigueza, jego obecność w mix zonie również wydawała mi się wielce prawdopodobna, ponieważ praktycznie za każdym razem, gdy po groźniejszej kontuzji wraca któryś z hiszpańskojęzycznych zawodników, idzie on na pogadankę z żurnalistami. Poprzednio byli to Sergio Ramos i Jesé. Z Kolumbijczykiem zresztą zdołałem sobie również strzelić pamiątkową fotkę. Być może nie jest to zbyt profesjonalne podejście do zawodu, ale na swoje usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że nigdy nie ustawiam się pierwszy w kolejce do robienia sobie zdjęć z piłkarzami. Z inicjatywą zawsze wychodzi ktoś inny. Po drugie rzecznik prasowy pytany o to, czy James zatrzyma się na wywiad dla prasy pisanej odpowiedział, że nie. Pytany natomiast o możliwość fotki stwierdził, że to zależy od dobrej woli zawodnika. Mój rówieśnik tę dobrą wolę miał.
Mój rówieśnik
Dzień byłby idealny, gdyby Mateusz z Barcelony nie postanowił na dobre odkryć swojego instynktu goleadora. Niemniej chyba nie można mieć wszystkiego... To była naprawdę udana Niedziela Wielkanocna. Pierwszy z sześciu meczów w Madrycie za mną. Po takim spektaklu jak wczorajszy apetyt naprawdę rośnie.
Na dziś tyle dobrego. Już w środę bardzo fajnie zapowiadające się derby Madrytu z Rayo Vallecano, z którego oczywiście możecie spodziewać się następnej relacji. Na koniec jeszcze po raz kolejny pozwolę sobie na odrobinę prywaty i znów podlinkuję mojego prężnie rozwijającego się Twittera. Kto nie obserwuje, ten trąba.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze