Bananowy Madryt: Antywłamaniówki, botellón i cudowny lek
Zapraszamy do lektury!
Tak jak obiecałem, w tym miesiącu wrzucam jeszcze jeden tekst. Dziś tematy piłkarskie zostawimy nieco z boku, ponieważ chcę podzielić się z wami kolejnymi luźnymi refleksjami dotyczącymi codzienności w Hiszpanii. Bez przedłużania, zapraszam do lektury.
Uwaga, włamywacze!
Na początek kilka słów o budownictwie, bo o tym jeszcze nie było, a nawet jeśli, to mało. Kiedyś już pisałem, że w przeciwieństwie do Polski, w Hiszpanii różnice między dzielnicami (oczywiście tymi, w których mieszkają zwykli śmiertelnicy) są praktycznie niezauważalne, około 90 procent konstrukcji – nie pytajcie jak to wyliczyłem – wykonanych jest z czerwonej cegły. Nie to jest jednak w tym wszystkim najdziwniejsze. To, co mnie zastanawia najbardziej, to fakt, że praktycznie we wszystkich blokach mieszkańcy mają zamontowane rolety antywłamaniowe. Nieistotne czy jest to parter czy też dziesiąte piętro. Antywłamaniówki muszą być. W każdym oknie. Starałem się to sobie tłumaczyć, w mniej lub bardziej logiczny sposób. Że być może jakoś chronią ich to przed kaprysami pogody lub... zwyczajnie przed światłem. Druga opcja wydaje mi się jednak mocno naciągana, ponieważ w Polsce po oknach świeci to samo Słońce, a przecież rolety antywłamaniowe na poziomie dziesiątej kondygnacji to u nas, śmiem twierdzić, raczej rzadkość. Co do możliwego działania antyupałowego, również nie widzę wielkich powiązań. Ja przynajmniej nie zauważam ukrytego działania chłodzącego tego typu rolet, którego nie miałyby zwykłe żaluzje. Antywłamaniówki prawdopodobnie nie są najważniejszym tematem na świecie, jednak stanowią dla mnie temat równie intrygujący jak prawdziwa data urodzenia Samuela Eto'o. A być może po prostu po mieście grasuje jakieś pełzające po ścianach monstrum, o którego istnieniu jeszcze nie miałem okazji się przekonać?
Tak wyglądają prawie wszystkie budynki w Hiszpanii.
Wchodząc do bloku w Hiszpanii bardzo często można odnieść wrażenie, że właśnie postawiło się nogę w jakimś hotelu. Marmurowe lub raczej marmuropodobne schody i podłoga, drewniane drzwi, wielkie lustro... a zresztą, zobaczcie sami:
W wielu przypadkach na straży porządku stoi dusza bloku, pan portier. Jego rola nie ogranicza się jednak wyłącznie do siedzenia za okienkiem w kanciapie przed zamkniętymi drzwiami i twarzowym ocenianiu, czy komuś umożliwić przedostanie się na klatkę schodową. Jest on jednocześnie sprzątaczką, złotą rączką, zaś wieczorami dzwoni do każdych drzwi, by zabrać śmieci. W moim miejscu zamieszkania, w zależności od zadania, które ma do wykonania, jest ubrany albo w dres Realu Madryt albo w dobrze skrojony garnitur. W Polsce portierzy zawsze bardziej kojarzyli mi się z ochroniarzami, tutaj natomiast określiłbym ich jako dozorców-recepcjonistów. Często wrażenie pobytu w hotelu potęguje również to, że w Hiszpanii wciąż popularnym zwyczajem jest zatrudnianie sprzątaczek.
Chciałem być marynarzem kominiarzem
Odnośnie samych mieszkań, jest coś, czego w Polsce nie widziałem , a więc na pewno to nie istnieje. Chodzi o cuartos interiores. Jako że w naszym kraju jeszcze się z tego typu pomieszczeniami nie spotkałem, nie wiem nawet za bardzo, jak miałbym to przetłumaczyć. W każdym razie chodzi o pokoje, których okna nie wychodzą na podwórze, lecz otoczone są ze wszystkich stron tym samym budynkiem. Nie zdradzę wielkiej tajemnicy, jeśli powiem, że w takim pokoju mieszkam ja. Żyjąc w podobnym „kominie”, wstając rano zawsze ma się wrażenie, że jest pochmurnie. Dopiero kiedy wychylisz się przez okno i spojrzysz do góry, uświadamiasz sobie, że niebo jest nieskazitelnie błękitne. Przez pierwsze tygodnie nieco mnie to otępiało. Z założenia wynajem tego typu kwatery jest tańszy, choć ogólnie czynsz w Madrycie nie jest groszową sprawą. Dla przypomnienia, moja cela kosztuje mnie 400 euro miesięcznie. Muszę jednak przyznać, że lokalizacja jest bardzo dobra, do tego wszystkie rachunki w cenie (w tym internet) i prywatna łazienka. Na mój „komin” nie mam zamiaru narzekać w najmniejszym stopniu. Łatwiej podglądać sąsiadki.
Mój zacny widok z okna.
Fin de semana...
...czyli weekend, czas nadrabiania grzechów, których nie mieliśmy czasu popełnić w tygodniu. Podobnie jak w naszym przypadku, Hiszpanie również w te dni nie chadzają na konferencje naukowe czy do biblioteki. O miejscach na romantyczne spacery jeszcze zdąże napisać, dziś natomiast bardziej skupię się na tym, jak to wygląda pod osłoną nocy.
To, czy ludzie wychodzą częściej w piątki czy też soboty zależy od regionu. W Madrycie wybierają opcję numer jeden. Pierwszą różnicą, która rzuca się w oczy w porównaniu z Polską, są godziny spotkań. W Hiszpani normą jest, że umawiasz się nie na godzinę 20.00 czy 21.00, lecz na 23.00 lub nawet później, gdy w naszej ojczyźnie część wojowników została już pokonana przez piątek/sobotę (niepotrzebne skreślić).
Jak to w wielkiej europejskiej stolicy, miejsc do wyjścia nie brakuje. Jeśli ktoś z was przejdzie w weekendową noc przez Puerta del Sol i nie zostanie zaczepiony przez promotorów klubów nocnych (osobiścię wolę nazywać ich naganiaczami), zapłacę. Dużo. Do niektórych dyskotek przy wcześniejszym wpisaniu się na listę można wejść do określonej godziny, przeważnie do 1 w nocy, za darmo. Niemniej coś za coś. Jeśli chcesz potańczyć w wersji ekonomicznej, przygotuj się na całonocny maraton muzyki reggaeton. Jeśli zaś masz bardziej wybredny gust, licz się na wydatkiem rzędu 10-15 euro, no chyba że jesteś kobietą. Gdybyś zdecydował się na opcję reggaetonową, pamiętaj, że chętnych do wejścia za darmo będzie mimo wszystko bardzo wielu, zaś selekcjonerzy przestrzegają gratisowych godzin co do sekundy.
Hiszpanie uwielbiają korzystać z każdej możliwej okazji ku temu, by móc wyjść na miasto przebranym.
Nie chcesz wydawać pieniędzy za pieczątkę ani ruszać się w rytmach Pitbulla (w najlepszym przypadku)? Masz dwa wyjścia. Pierwsza – idź na długi spacer, tak robię ja. Druga – botellón, czyli hiszpańskie określenie na picie w plenerze. Ten głęboko zakorzeniony w ojczyźnie Cervantesa zwyczaj rząd rzekomo stara się wytępić, jednak z tego co widzę, marnie to wychodzi. Młodzi ludzie nie mają większych oporów przed wychylaniem trunków w parkach i to niezbyt oddalonych od głównych ulic centrum miasta. O ile w moim odczuciu praca policji w Hiszpanii to głównie pozorowanie stania na straży prawa, o tyle, mimo wszystko, słyszałem już o historiach związanych z mandatami za spożywanie alkoholu w miejscach publicznych. Sprawa jest o tyle ciekawa, że jeśli zostaniesz złapany więcej niż raz, płacisz większą karę już jako recydywista. Jeśli pełnisz na co dzień służbę w instytucjach państwowych, przygotuj się na to, że mogą ci siąść na pensję. Obecnie podstawowa stawka „opłaty dodatkowej” to z założenia 600 euro. W Madrycie często jednak bywa tak, że mandat przychodzi dopiero, gdy zostaniesz złapany któryś raz z kolei. Inna sprawa, że w Hiszpanii będąc cudzoziemcem niemal zawsze możesz liczyć na taryfę ulgową.
Dziś nie gotuję
Innym zwyczajem, którego nie da się tu nie zauważyć jest spożywanie posiłków w restauracjach. Do tej pory nie widziałem w Madrycie ani jednej ulicy, na której nie byłoby jakiegoś baru. Jedzenie poza domem, w przeciwieństwie do Polski, nie jest tutaj odskocznią, a codziennością. W większości knajp serwuje się domowe jedzenie. Sam klimat również jest bardziej „rodzinny”. Stali bywalcy znający się od lat z właścicielem, który nawet nie pyta, co ma podać, studenci medycyny uczęszczający na obiady zawsze w to samo miejsce, szynka do kanapek krojona prosto z nogi świniaka, starsza para przychodząca zobaczyć mecz w każdy weekend i zajmująca miejsce przy tym samym stoliku... To stałe obrazki. Ma to niewątpliwie swój urok.
Hiszpanie mają zapisane głęboko z tyłu głowy, że picie czegokolwiek musi być zagryzane. Do każdego napoju, alkoholowego czy bezalkoholowego, dostaniesz w cenie także przekąskę. Najczęściej są to czipsy solone, oliwki, lub frutos secos, czyli między innymi orzeszki ziemne, kikos (smażone ziarna kukurydzy) i tym podobne przysmaki. Czy jest drogo? Ceny są podobne jak w Polsce, jednak uwagę przykuwa fakt, że wyjście całą rodziną na kolację, jak już wspomniałem, nie jest w Hiszpanii ewenementem.
Cudowny lek
W Afganistanie i okolicach od setek lat intensywnie pracują nad odkryciem lekarstwa na raka. Niestety, wciąż wychodzi tylko heroina. Co nie udało się tam, udało się w Hiszpanii. Tutaj lekiem na wszystko jest paracetamol. Ewentualnie ibuprofen. Cudowny środek na wszelkiego typu dolegliwości. Jeśli przypiszą ci antybiotyk, śmiało możesz pochwalić się tym znajomym na Facebooku.
Szpital, oczywiście z czerwonej cegły.
„Wytłumacz mi to jeszcze raz”
To, o czym napiszę za chwilę, było mi, jako iberyście, wiadome już od dawna, ale podejrzewam, że większość z was o tym nie ma pojęcia. Mianowicie, chodzi o skracanie dystansu w rozmowie z drugim człowiekiem. Traktowanie na „ty” jest w Hiszpanii powszechnym zabiegiem w sklepach, restauracjach, a nawet na uczelni w rozmowach z wykładowcami. Per „pan” zwraca się w zasadzie jedynie do starszych ludzi. Jeśli twój wykładowca nie jest w podeszłym wieku najzwyczajniej zwracasz się do niego po imieniu. Niezależnie od tytułu naukowego. Oczywiście, należy zachować odpowiedni rejestr wypowiedzi, jednak sama forma odnoszenia się jest bardzo bezpośrednia.
Na tym dzisiaj zakończymy. Tradycyjnie możecie się spodziewać relalacji ze spotkania Królewskich z Villarrealem. Ponadto, mogę wam zdradzić, że w ten weekend obejrzę z wysokości trybun jeszcze jeden mecz, z którego również otrzymacie sprawozdanie.
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze