Moje El Clásico…
Real kontra <i>Barça</i> okiem kibica Królewskich
…czyli jak pozbyłem się kompleksu Barcelony i zyskałem wiarę w Real Madryt, której już nie stracę. Uwaga! Ten tekst może momentami przypominać gadanie nawiedzonego kapłana, ale uwierzcie – daleko mi do tego.
Cyferki na ekranie
Moja przygoda z Realem rozpoczęła się w roku 2004. Miałem wtedy osiem lat, a pierwszym meczem, jaki pamiętam, było spotkanie Real Madryt – AS Monaco w 1/4 Ligi Mistrzów. Wspomnienie Fernando Morientesa – jednego z ukochanych przeze mnie zawodników – strzelającego bramki ukochanej przeze mnie drużynie do dziś siedzi mi w głowie. W kolejnym sezonie rozpoczęła się tzw. „klątwa 1/8”, przez którą kilka lat cierpiałem, bo mając możliwość oglądania Królewskich tylko w tych rozgrywkach, szybko ją traciłem. Nadzieję na zmianę losu przywrócił José Mourinho, ale dopiero Carlo Ancelotti sprawił, że Liga Mistrzów przestała kojarzyć mi się z porażkami, którym blisko było do upokorzeń.
Podobnie było z El Clásico. Choć początkowo nic na to nie wskazywało. Jak już wspomniałem, pierwotnie możliwość oglądania Realu dawała mi tylko Liga Mistrzów. Wszystkie mecze La Liga ograniczały się do sprawdzania wyniku w telegazecie (tak!), a w późniejszym czasie na różnego rodzaju livescore’ach w Internecie oraz czytania relacji pomeczowych czy to w kupowanej co tydzień Piłce Nożnej, czy na stronach internetowych, które wtedy dane mi było znać (nie było ich zbyt dużo). To w taki sposób „obejrzałem” między innymi słynne 4:1 poprzedzone szpalerem, czy remis 3:3 po fantastycznym spotkaniu, w czasie którego Leo Messi po raz pierwszy pokazał (zdobywając hattricka), że będzie dręczyć Real Madryt w kolejnych latach. Ze wszystkich tych spotkań widziałem później skróty (4:1 zobaczyłem nawet w całości), ale to oczywiście nie to samo, co oglądanie tego na żywo. Czekałem więc na możliwość zobaczenia pierwszego Klasyku w czasie rzeczywistym.
Nóż prosto w serce
I w końcu jest. Wystarczająco szybki Internet, by – na marnej jakości streamie – móc obejrzeć swoje pierwsze w życiu El Clásico „live”. Tuż obok mnie, przed ekranem naszego komputera, siedzi mój tata, którego – jak przypuszczam – również rozsadzają od wewnątrz emocje. W tym więc się zgadzamy. Inaczej jest jeśli chodzi o wybór klubu. Tata – wierny fan Barcelony – nigdy nie robił mi jednak wyrzutów z powodu tego, komu kibicuję. Teraz, po raz pierwszy, docinamy sobie nawzajem. Rzecz normalna przy takich spotkaniach, tak jest do tej pory. Zespoły wychodzą na murawę. Kilkaset sekund później arbiter gwiżdże. Rozpoczyna się mecz. Po raz pierwszy mogę obserwować najwspanialszy piłkarski spektakl na żywo. „Zanurzam się” w niego, całkowicie odpływam. Nic więcej się nie liczy, ważne jest tylko to co dzieje się na boisku. Nie przypuszczam jednak, że wynurzenie będzie tak gwałtowne.
2:6. Minęło już pół godziny, a ja wciąż nie wierzę. 2:6. Przyznacie, że brzmi to wręcz jak wyrok śmierci? Popłynęły mi łzy, obtarte koszulką Raúla – podróbką, oryginalnej nigdy na sobie nie miałem. Tata poszedł spać tuż po meczu. Docinki skończyły się na długo przed końcowym gwizdkiem. To jedna z tych małych rzeczy, za które jestem mu wdzięczny. Tak samo jak ta, że następnego dnia ani słowem nie wspomniał o minionym meczu. Ja jednak pamiętałem. Wynik, który obiegł świat w kilka minut po tym spotkaniu, wbił mi się w serce jak nóż. I długo miał tam pozostać. Ulgi nie przyniósł kolejny sezon. 0:1 na Camp Nou i 0:2 na Santiago Bernabéu. Kolejne mecze, które dane mi było oglądać. Kolejny raz zawód. W tamtym okresie byłem gotów uważać, że to nie Real Madryt obłożony jest „klątwami”, ale ja. Zacząłem im kibicować – zaczęły się problemy w Lidze Mistrzów. Zacząłem oglądać mecze na żywo – nie potrafili wygrać, ba(!), nie potrafili nawet zremisować El Clásico. Zbieg okoliczności, oczywiście. Problem w tym, że wtedy nie byłem tego do końca pewien.
Prowadź nas ku zbawieniu!
Nie dziwi więc, że przyjście José Mourinho do klubu – pomimo całej mojej sympatii dla Manuela Pellegriniego – traktowałem jak ponowne zejście Jezusa na ziemię. „Oto jest zbawca! On wskaże nam drogę do piłkarskiego nieba!” zdawało się krzyczeć coś w mojej głowie. W 13. kolejce – która była pechowa, jak prawdopodobnie nigdy wcześniej i później – pierwszego sezonu The Special One w Realu okazało się jednak, że – wzorem Dantego w „Boskiej Komedii” – podróż do Raju Królewscy rozpoczęli od Piekła. Tylko dlaczego zostali ukarani wrzuceniem od razu do IX kręgu? Manita – kolejny nóż w moim sercu, kolejny dzień, którego już pewnie nie zapomnę. Wyciągnięta ręka Piqué, który z uśmiechem pokazuje ile bramek Barcelona strzeliła Realowi Madryt, będzie mnie prawdopodobnie prześladować do śmierci.
Przyszło zwątpienie. Zwątpienie w to, czy Mourinho aby na pewno jest właściwą osobą na właściwym miejscu. Rozwiać je mógł tylko jeden człowiek. I zrobił to, przy okazji zdobywając swoją pierwszą bramkę w Klasyku. Dzięki Cristiano, to właśnie w tym momencie zmieniło się również moje nastawienie do twojej osoby. Zacząłem wtedy wierzyć nie tylko w to, że Królewscy mają odpowiedniego trenera, ale też w to, że CR7 – którego z różnych powodów nie za bardzo ceniłem – może okazać się skarbem. Skarbem, który odmieni nasz los. W tym samym sezonie, zaledwie kilkanaście dni później Barça awansowała do finału Ligi Mistrzów. Po dwumeczu z Realem. Tym razem jednak nie przyszło zwątpienie, coś się zmieniło. Wystarczyło jedno trofeum, jedno spotkanie, jeden gol, jedna główka, bym uwierzył. Uwierzył, że Real znów może stać się wielki. Większy od Barcelony. Większy od wszystkich.
Historia najnowsza
Co było dalej? Kolejny sezon stał się potwierdzeniem tezy, że zawsze warto wierzyć w swój ukochany klub. Liga wygrana – praktycznie rzecz biorąc – na Camp Nou, po pokonaniu tam Barcelony. Nic nie smakuje lepiej. A calma, calma zaserwowane wtedy fanom Dumy Katalonii przez Cristiano stanęło w mej głowie naprzeciwko obrazu Piqué po manicie. Gdy przypomina mi się niesławne 0:5, sięgam do pamięci po obraz Portugalczyka uciszającego Katalończyków. Zawsze działa, zawsze pomaga. Kolejny sezon przyniósł rozczarowanie, całkowicie zrozumiałe, gdy spojrzymy w gablotkę z trofeami – wygrany Superpuchar to jednak nieco za mało, jak na wymagania fanów Królewskich. Inaczej było z El Clásico – to właśnie Barcelona uległa nam w dwumeczu o Supercopa de Espańa. W lidze odpowiednio: 2:2 na wyjeździe i 2:1 u siebie. Jeszcze lepiej w Copa del Rey: 1:1 u siebie i 3:1 na wyjeździe, w meczu, w którym Real kompletnie zdominował Barçę.
Historia ponoć lubi się powtarzać. Odszedł José Mourinho, przyszedł Carlo Ancelotti. Pierwsze dwa ligowe spotkania przegrał. Przełamanie przyszło – jakżeby inaczej – w finale Copa del Rey, a gol Garetha Bale’a ustalający wynik już przeszedł do historii. Do czego zmierzam? Za kilka dni kolejne El Clásico, w którym znów zmierzymy się z naszym największym rywalem. Bez względu na wynik moja wiara w ten klub, ten zespół i tego trenera pozostanie niezachwiana. Wyzbyłem się kompleksu Barcelony. Pomogło mi w tym wiele osób – zaczęło się od Mourinho i Ronaldo, a skończyło na Ancelottim i Bale’u. Porażki podobno kształtują charakter. Wydaje mi się, że to prawda, że bez tych przegranych spotkań nie przeżywalibyśmy teraz każdego z tych zwycięstw aż tak bardzo. Przetrwaliśmy to co najgorsze. Przyszedł czas na to co najlepsze.
Postscriptum
Nie wiem, czy muszę to dodawać, ale zrobię to dla świętego spokoju: tekst jest całkowicie subiektywny i zawiera tylko moje odczucia, moje wspomnienia, które mogły zostać nieświadomie podniesione do rangi „mitu”. W końcu inaczej patrzy się na świat, gdy ma się 12-13 lat, a inaczej, gdy 18.
Korzystając z okazji – bo jest to mój „debiut” na tej stronie – chciałbym również serdecznie przywitać wszystkich, którzy zdecydowali się ten tekst przeczytać. ĄHala Madrid y nada más!
Wyłącz AdBlocka, żeby zobaczyć pełną treść artykułu.
Reklamy są jedyną formą, jaka pozwala nam utrzymywać portal, płacić za serwery czy wykorzystywanie zdjęć, by codziennie dostarczyć Ci sporą porcję informacji o Realu Madryt. Dlatego prosimy Cię o wyłączenie AdBlocka, jeśli w pełni chcesz cieszyć się możliwościami nowej strony i korzystać z naszej pracy. Gracias!
Komentarze